< <  |  STRONA GŁÓWNA  |  SPIS TREŚCI  |  > >

Dylematy ekologizacji gmin wiejskich. Taktyka ekorozwoju gminy

9. EKOLOGIZACJA A OCHRONA PRZYRODY

Być może powie ktoś, że to jedno i to samo. Niezupełnie jednak tak jest. Ekologizacja może mieć wiele odcieni. Ekologizacja "pełna", absolutnie konsekwentna równa się naturalizacji krajobrazu, a ta możliwa jest tylko po całkowitym wyeliminowaniu czynnika ludzkiego (wysiedlenie ludzi i zaprzestanie wszelkiej ludzkiej ingerencji). Próbkę takiego stanu mieliśmy w Bieszczadach. Bieszczady stanowiły przed wojną jeden z najgęściej zaludnionych obszarów wiejskich Polski, z uprawą rolną wchodzącą wysoko na zbocza gór. Po wysiedleniu ludności opuszczoną ziemię szybko opanowały leśne gatunki drzew z pionierską olszą szarą na czele. Dziś uchodzą za jeden z bardziej dziewiczych rejonów Polski. Występują tu charakterystyczne zwierzęta krajobrazu pierwotnego: ryś, wilk, niedźwiedź.

Tak pojęta naturalizacja nie jest jednak całkowitym powrotem do natury. Odbywa się na drodze nie tyle naturalizacji, ile zdziczenia krajobrazu.

Jeśli w ekologizacji lasów w gminie rozpatrujemy problem sztucznego podtrzymywania ekotonów wewnątrz kompleksów leśnych, to w konsekwentnej naturalizacji powinniśmy dążyć do jak najszybszego zalesienia np. łąk śródleśnych, pól itp. Jeśli nie uważamy takiego postulatu za idealny, to z tego samego względu, jak nie zalecamy w ramach naturalizacji rezygnacji np. z zabiegów gospodarczych w lasach w ogóle. Zdajemy przecież sobie sprawę z tego, że tak swobodne decyzje miałyby niekorzystny wpływ nie tylko na losy gospodarki, ale postawiłyby pod znakiem zapytania trwałość lasu, którego stan daleki jest przecież od naturalnego.

W ekologizacji nie chodzi więc zasadniczo o naturalizację krajobrazu, choć lokalnie może to mieć miejsce. Wiemy, że równowaga istniejących biocenoz jest możliwa dzięki zainwestowanej subwencji energetycznej. I jak długo w biocenozy ingerować będzie człowiek, tak długo będą one funkcjonować w wąskiej krawędzi między względną stabilnością a względną niestabilnością. Ekologizacja to tylko częściowe zastąpienie stabilizującego wpływu na biocenozy twardych energii subwencji energetycznej energią określaną mianem "miękkiej". Polega też na odkrywaniu i wyzwalaniu stabilizujących mechanizmów wewnątrz samej biocenozy.

Proponuję pewne niekonwencjonalne spojrzenie na ochronę przyrody w gminie ekologicznej. Spojrzenie odbierające monopol dotychczasowym jej dysponentom, zacierające w istocie różnicę między ochroną przyrody a jej brakiem. Ten nowy stan będzie za to typowy dla technik z dziedziny ekologizacji.

Załóżmy, że udało się w naszej gminie, mającej aspiracje ekologiczne, zamiast zalesić kilkaset hektarów - wprowadzić trwałe użytki ekologiczne złożone z roślin motylkowych. Na tych użytkach rozmnożą się nam momentalnie np. chronione chrząszcze - biegacze, chronione trzmiele, chronione ptaki i ssaki owadożerne11. Stanie się to mimochodem, nie kiwnęliśmy nawet palcem w kierunku ochrony przyrody, a skutek będzie nadzwyczajny. W tym momencie możemy powiedzieć, że ochrona przyrody po prostu nas nie interesuje, nic nie robimy, bo to nic nie daje. To co zrobiliśmy, zrobiliśmy dla własnego interesu. Być może pola obsiane łubinem, nostrzykiem itp. zaorzemy, niszcząc setki gniazd trzmielich, ale w zamian wcześniej obsiejemy inne pola, na których osiedlą się znów inne trzmiele. Zrobiliśmy coś wbrew przepisom o ochronie przyrody? Niewątpliwie tak. Ale czy z tego wynika, że powinniśmy na naszych użytkach ekologicznych tworzyć rezerwaty trzmieli? Być może, ale tak naprawdę, to nie tędy droga! Tworzymy inny typ harmonii, korzystny dla gospodarki, ale i wielokroć korzystniejszy dla ochrony przyrody niż kurczowe trzymanie się litery przepisu.

Inny przykład. W młodym lesie, na gruntach porolnych, w szkółkach, sadach, zadrzewieniach itp. istnieje coś takiego jak specyficzna nisza pokarmowa związana ze strefą gałązek, liści, pączków, igliwia, owoców. Nisza ta obejmuje zimowe złoża jaj owadów, kokony poczwarkowe, pochowane w różnych zakamarkach larwy szkodliwych owadów. Strefa ta jest penetrowana przez lęgowe (i pozostające na zimę) sikory. Ale sikory są absolutnymi dziuplakami. Oznacza to, że wymagają istnienia odrębnej niszy lęgowej, związanej z drzewami dziuplastymi. A te są możliwe tylko w starym lub naturalnym lesie i w tym przypadku jest to czynnik eliminujący w znacznym stopniu te ptaki z biologicznego, ograniczającego wpływu na populacje owadzie związane ze strefą gałązek. Zimowe dokarmianie sikor w krajobrazie pozbawionym miejsc lęgowych jest swojego rodzaju "hipokryzją", szczególnie wtedy, gdy podkreśla jako swoje uzasadnienie właśnie ów biologiczny wpływ sikor na ochronę upraw przed szkodnikami. Jest hipokryzją, ponieważ nie bierze pod uwagę najważniejszego procesu życiowego - okresu rozrodu. W praktyce sikory "rozwiązały" ten problem samodzielnie w ten sposób, że zajmują na gniazda zupełnie nieprawdopodobne miejsca. Mogą to być różne szczeliny w murach, stare garnki, metalowe słupki w płotach. Jednym słowem, wskazują więcej "wyobraźni" niż mieszkający obok ludzie. To właśnie ludziom powinno przecież bardziej zależeć na wprzęgnięciu tych ptaków w proces gospodarczy, niż sikorom. W każdym razie, sikora zakładająca gniazdo w ciasnym metalowym słupku jest może i ciekawym przykładem adaptacji, ale i jest przede wszystkim wyrzutem sumienia dla korzystających z jej "pracy" ludzi.

Tymczasem można w ciągu kilku lat zbudować imponującą liczebnie populację sikor w sposób całkowicie sztuczny. Po prostu rozwieszając w nadmiarze sztuczne skrzynki lęgowe, zawieszane np. na słupkach wkopanych w ziemię. Jeśli jeszcze dodać do tego systematyczne zimowe dokarmianie i zapewnić latem dostęp do wody (pojnik), to praktycznie taka populacja może spowodować zupełne ograniczenie szkodników tak, że zbędne się stanie stosowanie środków chemicznych - insektycydów.

Prowadząc tego typu doświadczenie odkryłem jeszcze jeden czynnik ograniczający kolonizację sikor. Otóż sikory wyścielają dziuple grubym "materacem" złożonym głównie ze znalezionej sierści zwierzęcej. Jak się okazuje w krajobrazie rolniczym tego surowca jest stosunkowo mało i jeśli nawet nie stanowi on bezwzględnego czynnika limitującego ilość lęgów, to z pewnością przedłuża okres budowy gniazda, a tym samym zmniejsza "sukces rozrodczy" populacji. W podejściu starszych mieszkańców wsi przetrwał jeszcze taki relikt "sakralnego" stosunku do przyrody jak zwyczaj zdejmowania włosów z grzebienia i... wyrzucania ich za okno - "dla ptaków na gniazda"! Na jedno gniazdo może wystarczy (chodzi zresztą o samą zasadę, nie o "metraż"), ale nie dla kilkudziesięciu gniazd. Zbieranie włosów po zakładach fryzjerskich? Nie każdego może to bawić. Rozwiązałem ten problem w sposób "barbarzyński". Rozkładając co 20 - 30 m pęki sztucznego włókna ze starych poduszek. Włókno to we "wściekłych" kolorach niebieskim, czerwonym, różowym było tak nienaturalne, że powinno ptaki odstraszać niż zachęcać do budowy gniazd. A jednak we wszystkich skrzynkach lęgowych stało się podstawowym budulcem. Mało tego, wszystkie gatunki ptaków budujące gniazda otwarte - na drzewach i wśród krzewów a wymagające udziału włosia (np. do wyściółki gniazda) - też zaczęły korzystać z tego źródła budulca. Powstała paradoksalna sytuacja, gniazda wielu gatunków uległy daleko idącemu upodobnieniu ("standaryzacji"). Uczony ornitolog miałby nie lada kłopot, gdyby miał po rodzaju budulca określić gatunek ptaka zajmującego dane gniazdo!

Powstaje zatem pytanie, czy ta prawie pół-hodowla chronionych przecież gatunków jest jeszcze ochroną przyrody w jej tradycyjnym rozumieniu? Niewątpliwie jest formą czynnej ochrony gatunkowej, ale przede wszystkim jest celowym wprzęgnięciem tych pożytecznych ptaków w jakiś proces gospodarczy. I z tego punktu widzenia może nas wcale nie interesować, czy sikory, trznadle, pliszki, dzierzby itd. są chronione, czy nie. Stworzyliśmy coś absolutnie sztucznego, coś co w naturze nie występuje. Wzmogliśmy w sposób sztuczny zdolności samoregulujące przyrody, nie czekając np. 100 lat, aż w danej okolicy pojawią się pierwsze drzewa dziuplaste - w przypadku sikor - w zasadzie główny czynnik ograniczający ich występowanie. Podobne rozwiązania możemy zastosować dla rozwinięcia półhodowli i innych ptaków owadożernych: szpaków, muchołówek, kowalików, pleszek. Ale i większych gatunków: dzięciołów, gołębi siniaków, dudków, krasek, sów. Potrzeba tylko minimum wiedzy przyrodniczej o wymaganiach poszczególnych gatunków i... chęci.

Przy pomocy skrzynek lęgowych z trocinobetonu (imitującego jaskinie) można w ciągu kilku lat zbudować znaczącą liczebnie populację nietoperzy.

Opanowana jest sztuka sztucznej kolonizacji mrowisk w lasach. Podobnie opanowana jest umiejętność hodowli trzmieli w sztucznych ulikach z desek, czy pszczół samotnic w kłodach spróchniałego drewna.

Co charakterystyczne, wcale nie musimy wiedzieć wszystkiego o ekologii owych tysięcy gatunków pożytecznych dla nas zwierząt. Możemy traktować dany układ przyrodniczy jak "czarną skrzynkę". Tzn. nie musi nas interesować co dzieje się wewnątrz "czarnej skrzynki" (w tym przypadku biocenozy); nas może interesować tylko "wejście" i "wyjście", co w ekologii oznacza, czy dany układ jest stabilny, czy nie. Stabilny, tzn. czy wymaga dodatkowej energii (np. środków chemicznych) na likwidację zakłóceń, czy nie wymaga.

O ile kilka pokoleń przyrodników strawiło życie na badaniu biocenoz naturalnych, próbując zrozumieć wzajemne zależności między poszczególnymi organizmami, o tyle bogatsi dziś o tę wiedzę możemy ten proces niejako odwrócić i zacząć pytać: "czego w naszym środowisku nie ma, a co z powodzeniem mogłoby być"? Nie musimy zaraz wiedzieć "po co to wszystko?", "jaka jest tego funkcja ekologiczna?", itp. Wystarczy, że wiemy, co potencjalnie mogłoby jeszcze "się zmieścić" w naszym krajobrazie, biocenozie, gospodarstwie, ogródku... To nic, że są to twory zdecydowanie nienaturalne. Okazuje się, że zdolności adaptacyjne wielu organizmów są wręcz zdumiewające. Nasza wiedza i spostrzegawczość muszą dotyczyć przede wszystkim "brakujących ogniw", uniemożliwiających bytowanie pożytecznych i chronionych zwierząt. Nie musimy wiedzieć co faktycznie dzieje się w "czarnej skrzynce". Nasza rola sprowadza się do tego, by spowodować pojawienia się na "wejściu" tych gatunków zwierząt (i roślin), bez których "czarna skrzynka" nie może zacząć działać, a których niewyczerpaną skarbnicą jest nasza przyroda. Obserwując ustępowanie tych gatunków uznajemy je za zagrożone, bierzemy je pod ochronę, z reguły z miernym skutkiem. Z oczywistych względów ochrona nie rozwiązuje zazwyczaj problemu braku odpowiedniej niszy ekologicznej. Czasem jest to brak warunków do rozrodu, czasem brak schronienia lub właściwego pokarmu, względnie bezpośrednia presja - mechanizacja, chemizacja itp.

Jeśli uda się nam na "wejściu" zainstalować maksymalnie dużo elementów przyrodniczych, to możemy się spodziewać, że na "wyjściu" uzyskamy zadziwiający efekt w postaci malejących zakłóceń danego procesu przyrodniczego, czy gospodarczego. Oznacza to, że nie musimy inwestować w ten proces rosnących nakładów energii (subwencji energetycznej) na likwidowanie nieuchronnych zakłóceń.

Ekologizacja jest pewną drogą na skróty. Przykładowo z obserwacji wiadomo, że istnieje cała grupa ptaków związanych z zaroślami, gdzie żerują i budują gniazda nisko na krzewach, najczęściej poprzerastanych wysokimi chwastami. Są to różne gatunki pokrzewek, świstunek, też trznadle, dzwońce, strzyżyki. Wszystkie są chronione i wszystkie jako owadożerne niezmiernie pożyteczne. W procesie ekologizacji wcale nie jest konieczne, żeby zakładać dla ich "sprowadzenia" np. w pobliżu sadu dzikie zarośla. Dla tego celu wystarcza wyłożenie kilku kup gałęzi i pozwolenie, by przerosły one trawą i innymi roślinami zielonymi. Jeśli będzie dostatek pokarmu i dostęp do wody - taką populację możemy powiększać prawie w nieskończoność12. Niepostrzeżenie okaże się, że zaszła tu nieoczekiwana synergia - nasze "sztuczne zarośla" zaroją się następnymi niespodziewanymi "lokatorami". Na pewno zamieszka w nich jeż ("zwierzyna gruba ogródków działkowych"), ropuchy, jaszczurki, biegacze, trzmiele, osy i... tysiąc innych gatunków, których istnienie "nic nam nie mówi". Przybędą też gatunki uznawane przez nas za szkodliwe, np. myszy, ale też w ślad za nimi przybędzie łasica, tchórz czy kuna domowa. I tak w nieskończoność.

Podobną rolę spełniają np. kupy kamieni na miedzach, w których toczy się intensywne, acz utajone z pozoru życie.

Jednym ze sposobów naturalnej walki z plagą szkodliwych gryzoni jest ochrona sów i ptaków drapieżnych. Dziś już możliwa jest ich sztuczna kolonizacja, a oprócz tego celem przynęcania na pola zakładanie sztucznych czatowni, które nie są niczym innym, jak zwykłym drągiem z poprzeczką u góry, na którym ptak może wygodnie siedzieć i obserwować teren łowów. Czatownie dla ptaków drapieżnych, to też coś, co wyprzedza wyrośnięcie wysokich drzew o dobrych kilkadziesiąt lat.

Bocian biały jest gatunkiem, którego liczebność dość dobrze odzwierciedla stopień naturalności krajobrazu. Np. w Polsce żyje ok. 100 tys. bocianów, co daje 30 - 40 tys. par lęgowych. Powstałe sztuki to ptaki młode i "bezżenne". W krajach zachodnich bociany liczy się na sztuki, rzadko dziesiątki lub setki osobników. Jest to widoczny skutek osuszenia gruntów i chemizacji środowiska.

Wraz z rozwojem agroturyzmu znaczenie bocianów będzie rosło, podobnie zresztą jak i innych ptaków. Sam ich widok jest dobrym "towarem eksportowym". Zanikaniu dotychczasowych miejsc lęgowych na słomianych dachach budynków towarzyszy szybka adaptacja do budowania z powrotem gniazd na dachach z dachówki, eternitu itp., na drzewach i słupach telefonicznych i energetycznych. Rzecz jednak w tym, że taka budowa na dachach, czy drzewach musi być z reguły poprzedzona przygotowaniem stanowiska przez człowieka. Zwykle sprowadza się to do zbudowania płaskiej platformy pod gniazdo13.

Zupełnie inny problem stanowią coraz częściej pojawiające się gniazda bocianie na słupach. Dawniej często po barbarzyńsku niszczone, obecnie tolerowane, rzadziej słup taki zostaje odcięty od sieci i obok stawiany jest nowy. Właśnie ten ostatni aspekt chciałbym podkreślić jako najbardziej godny naśladowania z ekologicznego punktu widzenia. Zadaniem zainteresowanych ekologizacją byłoby wczesne wykrywanie takich przypadków, informowanie odpowiednich służb energetycznych i telekomunikacyjnych, celem odcięcia od sieci. Zadaniem władz ochrony przyrody - zwrot kosztów całej operacji energetyce, czy telekomunikacji. Można też wprowadzić system znaczących nagród dla autorów udanej kolonizacji bocianów

Tych kilka przykładów zdecydowanie odmiennego traktowania chronionych gatunków w procesie ekologizacji, nie wyczerpuje oczywiście zagadnienia. Temat - jak przypuszczam - wart jest oddzielnego opracowania. Jeszcze lepiej instrukcji działań praktycznych.

Zrobiliśmy więc coś więcej niż w modelowym procesie naturalizacji. Konsekwentna naturalizacja krajobrazu da pożądaną równowagę za 100 - 200 lat. Ekologizacja może dać identyczny efekt za 2 - 3 - 5 lat.

Nie sądzę, by warto było zakładać, iż ostatecznym celem ekologizacji jest naturalizacja krajobrazu. Ta ostatnia jest możliwa w zasadzie tylko w parkach narodowych, ich otulinach, parkach krajobrazowych, w dużych rezerwatach. Wpływ gminy, gminnego klubu ekologicznego jest raczej niewielki na zunifikowaną i zinstytucjonalizowaną "politykę ekologiczną", prowadzoną przez wyspecjalizowane służby ochrony przyrody. W przyszłości jednak wpływ tzw. czynnika społecznego na ww. służby będzie się nasilał, prowadząc często do dramatycznych spięć. Zderzeniu ulegną: urzędowa rutyna z młodością ekologicznych ruchów obywatelskich, chcących sprawdzać swoje koncepcje również na obszarach od dawna chronionych. Wydaje mi się, że metody działania tych ruchów będą bliższe koncepcjom ekologizacji, niż "klasycznej" ochrony przyrody. Od rozsądku obu stron będzie zależało, czy staną się te ruchy sprzymierzeńcem "starej" ochronny przyrody, czy będą ją negować dogłębnie. Jak to później wykażę, techniki ekologizacji mogą wnieść dużo nowych wartości do tradycyjnie pojętej ochrony przyrody.

W sztucznym, antropogenicznym krajobrazie, dopóki w nim będą znajdować się ludzie ze swoją działalnością gospodarczą, dopóty nie ma sensu mówić o naturalizacji tego krajobrazu. Lepiej mówić o ekologizacji, które to pojęcie otwiera całkiem inne perspektywy poznawcze i sprawcze. Można w ekologizacji dokonywać dziwnych syntez w rodzaju wspomnianej czynnej ochrony gatunkowej pożytecznych zwierząt (będącej w istocie półhodowlą), zorientowanej czysto utylitarnie. Przykładem są pożyteczne owady, płazy, gady, ptaki i ssaki.

Ekologizacja nie wyklucza przywracania przyrodzie jej naturalnych lub zbliżonych do naturalnych elementów. Ogólnie jednak jest drogą na skróty.

Opanowywanie krajobrazu pierwotnego przez człowieka odbywało się wg powtarzalnego wzoru. Najszybciej ulegały eksterminacji zwierzęta jadowite (stanowiące zagrożenie dla życia), później duże drapieżniki (jako konkurenci w walce o zasoby zwierząt roślinożernych), potem duże roślinożerne (jako konkurenci do zasobów roślinnych - powstanie rolnictwa). Naturalizacja, ochrona przyrody proces ten niejako odwraca, próbując instalować na nowo te gatunki (uważane przez nas za elementy krajobrazu pierwotnego) w krajobrazie. Ale jest to krajobraz zniekształcony aktywnością ludzką. Okazało się dalej, że niektóre gatunki potrafiły się doskonale zaadaptować do takiego właśnie zniekształconego krajobrazu. W pierwszym rzędzie dotyczy to "pospolitych" zwierząt leśnych: jelenia, daniela (gatunek introdukowany z obszaru śródziemnomorskiego), sarny, dzika. Ale o dziwo podobną zdolność adaptacji wykazały również gatunki, które właściwie z naszego krajobrazu już ustąpiły: żubr, łoś, bóbr, z ptaków - kruk, żuraw, łabędź niemy, ostatnio bocian czarny. Wiele dotychczas leśnych gatunków drobnych ptaków owadożernych rozszerza swój zasięg na środowiska dużych miast itp. Dużo danych wskazuje również na podobną zdolność u dużych drapieżników: wilka, rysia, niedźwiedzia.

Dzisiaj wiemy, że gatunki te w porę wytworzyły tzw. kierunkowe adaptacje do zmienionych warunków środowiska. Ich ochrona, często hodowla, nie na wiele by się zdały, gdyby nie owa naturalna plastyczność. Są jednak takie gatunki krajobrazu pierwotnego (np. drop, głuszec, cietrzew, jarząbek), które nie potrafią jak na razie istnieć w krajobrazie antropogenicznym. Ich zasięg ciągle się kurczy. Ale i tu jest wyjście, poszukuje się intensywnie populacji (np. prof. Graczyk z Poznania), które nie będą obarczone tak silną antropofobią, czyli, że będą w stanie żyć w środowisku nie tylko zniekształconym, ale i intensywniej penetrowanym przez człowieka.

Powstaje zatem całkiem zasadne pytanie: czy współczesny powrót tych gatunków do rodzimej przyrody jest zakończeniem jakiegoś etapu naturalizacji? Moim zdaniem jest początkiem długiego i ciekawego procesu tworzenia nowego typu harmonii między człowiekiem a zwierzęcymi współmieszkańcami Globu.

Posłużę się przykładem "samoczynnej naturalizacji". Uprawiane jeszcze kilkadziesiąt lat temu łąki smugowe, położone nad lokalnymi ciekami wodnymi w lasach, z czasem przestały być użytkowane i porosły drzewami, a same doliny uległy zabagnieniu. Dokonał się tu raczej proces "zdziczenia" tego elementu krajobrazu kulturowego niż pełna naturalizacja. W tych całkiem młodych zbiorowiskach obserwuje się dzisiaj ekspansję wielu rzadkich i chronionych gatunków zwierząt: bobrów, wydr, żurawi, bocianów czarnych itp. Nie oznacza to jednak, że są to już w pełni naturalne biocenozy, a w każdym razie daleko im do stanu pierwotnego. Na pewno nie ma w nich setek gatunków organizmów występujących w biocenozach pierwotnych. I prawdopodobnie nigdy nie będzie. A już na pewno nie ma nic pierwotnego w oddziaływaniu intensywnie użytkowanego otoczenia na te marginalne w końcu skrawki niby - pierwotnej przyrody. I na koniec - uznawane za elementy krajobrazu pierwotnego wspomniane bobry i żurawie są w istocie zasadniczo odmienne od swych pierwotnych przodków z pierwotnych lasów. Pokonały bowiem antropofobię. Na naszych oczach (za życia naszego pokolenia!), wyskoczyły z kurczącego się "rezerwatu" pierwotnej przyrody i zaadaptowały się do życia w bezpośrednim sąsiedztwie człowieka. W niezwykły sposób pokonały dystans, który "w naturze" trwa całą epokę geologiczną. Dzisiaj bobry potrafią budować nory pod nasypami drogowymi, widziałem też żurawie gnieżdżące się kilkadziesiąt metrów od zabudowań.

Te bobry i żurawie są z pewnością bliższe moim ptakom "budującym-standaryzowane-gniazda-ze sztucznego-włókna", niż lasom pierwotnym. Są one nadzieją na (mimo wszystko) harmonijne ułożenie stosunków między człowiekiem a resztą biosfery. Konsekwentna naturalizacja to skazywanie ich na stopniowe (i ostateczne) wyparcie z przyrody, bo same sobie nie poradzą. To konsekwentna droga do nikąd.

W tym sensie częściowa naturalizacja jest tylko jednym z elementów ekologizacji i to wcale nie najważniejszym.

Przyroda potrafi być jednak "niesamowita"! Wszędzie tam, gdzie osiedliły się bobry (w sposób naturalny lub przez introdukcję), poprzez swoją działalność (ścinanie drzew, budowanie tam) spowodowały daleko idące zmiany w środowisku leśnym, przekreślając za jednym zamachem ostatnich 200 lat gospodarki ludzkiej (skład gatunkowy drzewostanów, melioracje wodne itp.). W północno-wschodniej Polsce już podnoszą się głosy, by tę "radosną twórczość" bobrów jakoś ukrócić w imię racjonalnie pojętej gospodarki leśnej. Jest to ciekawy problem, przed którym nie da się uciec. Za nietrafione uważam argumenty "ochroniarzy". Jeśli już "zgodzić się na bobry", to nie dlatego, że są pod ochroną, że są rzadkie itp. Dziś już wiemy, że wkrótce mogą być liczne. Argumenty człowieka-wytwórcy i konsumenta, że człowiek ma "prawo" sobie pofolgować tzn. "poużywać" - jeśli go na to stać, są nadzwyczaj krótkowzroczne. Zdaje się, że tym razem to jednak bobry mają rację. Powinniśmy się od nich uczyć. To tylko złudzenie, że lasy będą lepsze wtedy, gdy pozbawimy je wilgoci. Przesuszyliśmy lasy, a potem narzekamy na brak wody! Bobry uczą nas jak należy dbać o wodę. Natura "praktykowała" ten sposób z bobrami wielokroć dłużej niż z wszędobylskim rozumem, który nie potrafi dostrzegać swych elementarnych korzyści, o ile tylko przekracza to jego horyzont czasowy.

Na styku: ekologizacja - ochrona przyrody nie rozpatrywaliśmy jeszcze ochrony roślin. Lansując pogląd, że ekologizacja to coś więcej, niż tradycyjnie pojęta ochrona przyrody, twierdzę, że istnieje między tymi pojęciami zasadnicza opozycja. Ochronę przyrody pojmuję jako wyraz sakralnego stosunku do przyrody, jako wyraz bezsiły wobec ogromu przemocy industrialnego społeczeństwa. Jest to ruch, który na przestrzeni 100 lat angażował najświatlejszych i najszlachetniejszych ludzi. Przerażeni ogromem zniszczeń i spustoszeń w przyrodzie, w sposób niejako instynktowny, dążyli do "uświęcania" przedmiotu własnej adoracji. Ubocznym, acz zapewne nie planowanym tego skutkiem jest społeczny odbiór ochrony przyrody jako "tabu", coś czego lepiej nie dotykać. W sensie dosłownym, boć przecie cała cywilizacja bardzo skutecznie rozprawia się z żywą przyrodą. Konstatacja tego faktu niczym się nie różni od przyznania cywilizacji roli fatum - przemocy żywiołu.

Program restytucji gatunków, programy reintrodukcji rzadkich gatunków na niegdyś zajmowane terytoria, mają w podtekście dwojaki sens:

  1. zachować pulę genową tych gatunków,
  2. zachować lub przywrócić pierwotną różnorodność gatunkową, widzianą jako niedościgły wzór dla społecznej gospodarki.

W konsekwencji mniej lub bardziej zakłada się, że w ten sposób obszar dzikiej przyrody powiększa się. Otóż nic bardziej błędnego. Zmianie ulegną obie strony tego swoistego dramatu. Przywrócony element choćby i pierwotnej przyrody nigdy już nie będzie powtórzeniem stanu pierwotnego. A nawet jeśli adaptacja będzie w pełni udana, to jest to sprawa drugorzędna. Przez akt "prawdziwie sakralnej" uwagi (w odróżnieniu od "sakralizmu adoracyjnego" tradycyjnej ochrony przyrody) stanie się ten element przyrodniczy częścią ludzkiej kultury. Choćby pośrednio - ulegnie jakiejś swoistej "synantropizacji"14. I odwrotnie - kultura, którą stać na troskliwe pielęgnowanie zapomnianych i odrzuconych na przestrzeni dziejów elementów przyrodniczych - przestaje być kulturą w dotychczasowym rozumieniu15. To nie przesada. Zwróćmy uwagę na samo to pojęcie. Kultura w swym pierwotnym sensie oznaczała "uprawę, pielęgnację" czegoś i w swym europejskim wydaniu była czymś absolutnie przeciwstawnym dzikiej przyrodzie. Przyroda traktowana była jako chaos, jako zespół sił wrogich człowiekowi, coś z czym trzeba walczyć i podporządkowywać człowiekowi. Wprowadzanie uporządkowania w niezrozumiały "chaos" sił przyrodniczych przez pokolenia pojmowane było jako najważniejsze powołanie człowieka i co istotne - dobrze spełniało swoje zadanie. Do czasu, gdy... zamieniło się w swoje przeciwieństwo w licznych katastrofach agrarnych umarłych cywilizacji i pod koniec epoki przemysłowej.

Ekologizacja, jako nowy typ harmonii między człowiekiem a innymi organizmami oznacza dla nich specyficzną synantropizację (jakąś formę "udomowienia" - zbliżenia do człowieka), dla człowieka ponowne zbliżenie z Naturą, zbliżenie przerwane przez Wielkie Rozdzielenie (nazywane tak przez taoistów) czy wygnanie z Raju (u wyznawców trzech wielkich religii monoteistycznych - judaizmu, chrześcijaństwa i islamu) u początków ludzkiej kultury. Ważne jest by zbliżenie to miało charakter czynny, nie bierny ("sakralny").

Oto różnica, podstawowa różnica; na pewno dobrze jest, gdy rolnik jest świadom celów ochrony przyrody i nie kieruje się zabobonnymi uprzedzeniami względem np. chronionych i pożytecznych ropuch. W tym rozumieniu: "chronić je" znaczy tyle co "nie niszczyć" celowo. Bo i cóż więcej dla nich można zrobić? Ale będzie jeszcze lepiej, gdy w swoim dobrze pomyślanym interesie ów rolnik wykopie staw rybny (ostatnio "modna" inwestycja). Zyskuje w ten sposób nowe (a przecież "stare") źródło wartościowego białka ryb, zyskuje źródło dodatkowych dochodów, gromadzi wodę i, być może nie zdając sobie sprawy, tworzy nowe miejsce rozrodu dla dosłownie tysięcy płazów (żab, ropuch, traszek, kumaków, rzekotek). Synergia interesów rolnika - hodowcy ryb i mimo woli płazów (czyli "Natury") sięga tak daleko, że niemożliwe jest, by mógł być on wrogiem tych zwierząt. Nie może ich zniszczyć bez zniszczenia przedmiotu swej gospodarskiej troski, ba - mimowolnie będzie rzecznikiem ich ochrony. Na tym się jednak owa synergia nie kończy; przecież te płazy jako formy dorosłe, a więc lądowe, "odwdzięczą" mu się jako wrogowie szkodników roślin uprawnych.

W ochronie przyrody również mówi się o potencjalnych korzyściach (naukowych, dydaktycznych, przyrodniczych, gospodarczych) z zachowania elementów pierwotnej przyrody. I to jest prawda. Brak tylko stosownego "pasa transmisji" systemu wartości i symboli tradycyjnej ochrony przyrody do analogicznego systemu społeczeństwa industrialnego czy nawet postindustrialnego. Nawet jeśli ochrona przyrody będzie wysoko notowana w systemie wartości społeczeństw zurbanizowanych, to i tak niewiele z tego wynika16. Sam fakt partycypacji w cywilizacji widzącej "sukces" w kategoriach "ruchu do góry" przesądza sprawę na niekorzyść ochrony przyrody.

Odwrotnie w ekologizacji, którą postrzegamy jako "interes" jednostek, grup społecznych, organizmów terytorialnych. Nie idealizujemy pierwotnej przyrody. Nasz twórczy stosunek do niej może przybierać formy wręcz bluźniercze wobec dotychczasowego sakralnego podejścia. Stwarzamy tym samym zupełnie nową jakość, tak społeczną, jak i przyrodniczą.

Nie namawiam nikogo do likwidacji rezerwatów z pierwotną (czy prawie pierwotną) przyrodą, pomników przyrody itp. Ich rola przeszła i przyszła jest nie do podważenia.

Ale uważam też, że nie ma się czym zachwycać. Wystarczy, że zwiększy się (pośrednio, czy bezpośrednio) presję na te obiekty i... szlag je trafi w ciągu dziesięciolecia. Przykładów mamy wystarczająco dużo, by nie poddawać tego w wątpliwość; vide: zadeptane lasy, zdewastowana roślinność, walczące ze śmiercią parki narodowe - Świętokrzyski, Ojcowski, Karkonoski, ginące ptaki drapieżne, chronione rośliny itp.

W ogóle - w odniesieniu do ochrony zwierząt - łatwiej jest wykazać wiele oczywistych i prostych zależności, gdzie interes człowieka-producenta i różnych gatunków zwierząt jest zbieżny. Próbowałem wykazać to na kilku przykładach. Jeśli chodzi o ochronę roślin, te zależności są jakby mniej widoczne. Trudno po prostu udowodnić "z rękawa", że chroniąc ten i ów gatunek roślin, osiągnie się ewidentne korzyści. Ten problem rozwiązuje globalna filozofia (o ile filozofia cokolwiek rozwiązuje), dostrzegająca niezbędność wszystkich istnień, jakie "wymyśliła" Natura. Wszystkie one pełnią jakąś nieznaną nam najczęściej funkcję w łańcuchu życia.

Jaka to będzie filozofia jest sprawą otwartą i zależy bardziej od indywidualnych upodobań, niż od obiektywnej jej wartości. Raz mogą to być motywacje religijne, np. w katolicyzmie - ruch franciszkański, poza tym buddyzm, animizm. Innym razem - motywacje parareligijne - taoizm, antropozofia, New Age, hipoteza Gai - czy wręcz pozareligijne, np. teoria biologicznego holizmu, czyli zasada wszechzwiązku zjawisk przyrodniczych.

Chodzi więc w końcu o to, by mając wewnętrzną motywację (w tym przypadku utopijna "świadomość" będzie główną siłą sprawczą naszych decyzji) w analogiczny sposób jak z rozwojem półhodowli zwierząt, podejść i do sprawy półuprawy roślin (chronionych, rzadkich, ustępujących z krajobrazu)17.

W gminie ekologicznej, gdzie istnieje jeszcze klub ekologiczny, takich możliwości będzie sporo i na dodatek mogą one daleko wykraczać poza tradycyjną ochronę przyrody (mimo, iż będą jednym z jej elementów).

Motyw korzyści z ochrony roślin jest niewątpliwie faktem. Często dowiadujemy się, że ten, czy ów rzadki gatunek roślin staje się źródłem poszukiwanego leku, witamin, czy mikroelementów (np. barwinek, cis, bażyna czarna, widłaki, naparstnica, konwalia itd.), że np. korzystnie oddziałuje na ludzki organizm (fitoncydy, bioprądy), że wreszcie jest niezbędnym ogniwem w sieci troficznej (często jedynym żywicielem ważnego z biocenotycznego punktu widzenia gatunku zwierząt). Konstatacja tego faktu ma jednak niewielki wpływ na motywacje poszczególnych ludzi, czy podstawowych wspólnot terytorialnych (wsi, gmin). Na tym poziomie zwykło się raczej oczekiwać korzyści doraźnych i konkretnych, troskę o ochronę przyrody pozostawiając wyższym szczeblom władzy. Jest to sytuacja bez wyjścia, jako że każda władza woli lubować się w tworzeniu i mnożeniu zakazów, niż troszczyć się o zwiększenie dostępności zasobów przyrodniczych dla coraz większej liczby ludzi. Dotychczasowa praktyka sakralizuje więc część obiektów przyrodniczych, nie dopuszczając do nich tzw. profanów, czyli niewtajemniczonych. Dla chcących korzystać (mimo wszystko) z darów przyrody objętych zakazem pozostaje więc albo łamanie prawa, albo objęcie ich jakąś formą gospodarczej zaradności (półhodowla, półuprawa).

Wejście większej liczby "profanów" na teren dotychczas zastrzeżony, będzie niewątpliwie źródłem wielu konfliktów, ale też wielką szansą "odmłodzenia" samej idei ochrony przyrody, a ochrony roślin w szczególności. Jeśli ta próba się nie powiedzie, pozostanie nam tylko przyjmowanie do wiadomości kolejnych, coraz dłuższych list gatunków ginących18.

Pewnym wyłomem w ogólnej inercji stali się rolnicy ekologiczni, upatrujący w biologicznej różnorodności upraw i różnorodności ich biologicznej osłony warunek stabilności przyrodniczych warunków gospodarowania. Ekologizacja będzie w tym zakresie wyciągnięciem tych samych wniosków na większą skalę - wsi czy gminy.

Nie przesądzając w tym szkicu wszystkich możliwości tkwiących potencjalnie przed ruchem odnowy ekologicznej, zwróćmy uwagę na kilka przykładów obrazujących specyfikę odmienności podejścia do ochrony roślin przez ekologizującą się gminę. Dzisiejsza lista chronionych gatunków roślin obejmuje przeszło 100 gatunków objętych ochroną gatunkową i ok. 30 gatunków objętych ochroną częściową. Większość z nich jest jednak poza zasięgiem działania pasjonatów reintrodukcji w środowisku przyrodniczym przeciętnej gminy wiejskiej. Przede wszystkim dlatego, że albo znajdują się poza granicą naturalnego zasięgu (wiele chronionych gatunków jest endemitami i reliktami), albo... znikły zupełnie typowe dla nich środowiska.

Dodatkowa trudność wiąże się z tym, że wcale nie mamy gwarancji, że istniejące jeszcze odpowiednie dla wielu roślin stanowiska, były kiedykolwiek przez nie zajmowane w przeszłości. Prawdopodobnie nie, gdyż tam gdzie pierwotnie występowały, rozciągają się dzisiaj miasta i osiedla, pola orne, zmeliorowane łąki i pastwiska.

Decydując się zatem na ponowne wprowadzanie tych roślin, musimy sobie zdawać sprawę z umowności pojęć i sytuacji. Przez taką decyzję stwarzamy zupełnie nową sytuację, analogiczną do tej, jaką rozważaliśmy przy okazji ochrony zwierząt. Idąc dalej tym torem myślenia zwróćmy uwagę na konsekwencje, jakie wynikają dla definicji ochrony gatunkowej roślin. Otóż Rozporządzenie Ministra Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa z 6.4.1995 w sprawie wprowadzenia gatunkowej ochrony roślin podaje: Uznaje się za podlegające całkowitej ochronie następujące gatunki dziko rosnących roślin: (podkr. O. B.)

Wchodzimy z naszymi roślinami na stanowiska naturalne, lub prawie naturalne. W wielu przypadkach wiemy z góry, że nigdy tych roślin tam nie było, często też nowe stanowisko tylko w przybliżeniu podobne jest do stanu pierwotnego. Ideałem byłoby uznanie przez ochronę przyrody wszystkich technik reintrodukcji jako pełnoprawnej metody ochrony gatunkowej roślin. Jeszcze większym ideałem byłoby takie upowszechnienie chronionych gatunków, że... niecelowe byłoby ich dalsze chronienie. Nawiasem mówiąc, dla kilkunastu, kilkudziesięciu gatunków taka perspektywa, dziś utopijna, może okazać się całkiem realna w ciągu 2 - 3 dziesięcioleci. Najpoważniejszy opór spotka te zabiegi ze strony gospodarki (rolnictwa i leśnictwa). Ochrona prawna chronionych gatunków nie na wiele się zdaje, gdy do głosu dochodzą racje gospodarcze. Przecież większość naturalnych stanowisk chronionych i - w ogóle - rzadkich roślin znikła w czasie obowiązywania nowoczesnego ustawodawstwa ochrony przyrody! Działo się to za milczącym przyzwoleniem władzy i społeczeństwa, w interesie zainteresowanych grup społecznych i zawodowych. Taka sytuacja się nie powtórzy tylko w jednym przypadku: gdy znajdą się ludzie bezpośrednio zainteresowani ochroną: ci, którzy te rośliny posadzą, będą je pielęgnować - słowem - będą zainteresowani sukcesem.

Dziś wydaje się to nierealne, ale wystarczy, że okoliczny las z rzadkimi zwierzętami i roślinami stanie się "towarem eksportowym" (w turystyce ekologicznej, w agroturyzmie itp.), wówczas sprzeczność interesów lokalnej społeczności, klubu ekologicznego itp. z jednej strony i np. miejscowego nadleśnictwa z drugiej ujawni się w całej pełni. To samo dotyczy zresztą i innych podmiotów gospodarczych.

Zwróćmy uwagę na paragraf 3.1 wspomnianego wyżej rozporządzenia: Jeżeli zmiany środowiska wywołane działalnością człowieka spowodują zagrożenie roślin podlegających całkowitej ochronie ścisłej wojewoda jest obowiązany, po zasięgnięciu opinii wojewódzkiej Komisji ochrony przyrody, podjąć stosowne działanie w celu zapewnienia trwałego zachowania danego gatunku i jego stanowiska bądź zapobieżenia lub ograniczenia szkód.

To, że dotychczas przepis ten nie był nadużywany, jest poza wszelką dyskusją - świadczy o tym stan środowiska. Zresztą ludzie odpowiedzialni za ochronę przyrody borykali się ze swoją zgryzotą sami; nikt ich zatem nie posądza o złą wolę. Istnienie niezależnych mediów i powstanie niezależnych, proekologicznych grup społecznych może tym ludziom znacznie ułatwić działalność. Współdziałanie władz ochrony przyrody i obywatelskich, proekologicznych ruchów społecznych może wyrwać ochronę roślin z zaklętego kręgu niemożności.

Z praktycznego punktu widzenia, w początkowym okresie, wskazane byłoby rozpoznanie zasobów roślin chronionych i rzadkich. Uznanie ich "za swoje" przez miejscowy klub ekologicznych jest jedynym rozsądnym "wejściem w kontakt" z własnym środowiskiem przyrodniczym. Dopiero później pojawi się perspektywa odbudowy zanikających stanowisk tych roślin, względnie - tworzenia ich na nowo. Pojawi się ona (musi się pojawić) jako reakcja na przegraną w walce z podmiotami gospodarczymi. Przykładowo - jeśli w pobliskim lesie występować będą takie rośliny chronione jak lilia złotogłów, wawrzynek wilczełyko, bluszcz, barwinek, leśne storczyki, orlik pospolity, itp., a w planach miejscowego nadleśnictwa ma być w tym miejscu zrąb, to zdaje się, że trudno będzie takie stanowiska uratować przed zniszczeniem. Przynajmniej w początkowej fazie działania klubu. W takich przypadkach cytowany wyżej paragraf 3 rozporządzenia nie jest zbyt często stosowany, raczej z winy powszechnej inercji, niż ze złej woli. Dopiero istnienie zainteresowanej siły społecznej może radykalnie odwrócić sytuację; pozwoli uświadomić podejmującym decyzje fakt, iż "depczą po skarbach", i że "skarby" te mają swoich rzeczników. Rzeczywistych, nie formalnych. Myślę też, że organom ochrony przyrody, np. Wojewódzkiemu Konserwatorowi Przyrody łatwiej będzie podejmować odpowiednie decyzje, mając za sobą zdeterminowany, ale i odpowiedzialny czynnik społeczny.

Jednak nie trzeba uciekać się aż do władz ochrony przyrody. Ustawa o ochronie przyrody z 16.10.1991 daje w tym względzie bardzo duże pełnomocnictwa radom gmin.

Art. 34 tej ustawy mówi: Rady gmin mogą wprowadzać formy ochrony przyrody, o których mowa w art. 13 ust. 1 pkt. 4 - 6 jeżeli tych form nie wprowadziły organy ochrony przyrody, o których mowa w art. 6.

Art. 6 ustawy mówi:

Organami administracji w zakresie ochrony przyrody są:

  1. Minister Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa,
  2. wojewoda,
  3. dyrektor parku narodowego.

Z art. 34 wynika, że w pewnym zakresie podobną rolę spełnia również rada gminy.

Art. 13, mówi, że funkcja ta to:

  1. wyznaczanie obszarów chronionego krajobrazu,
  2. wprowadzanie ochrony indywidualnej w drodze uznania za:
    1. pomniki przyrody,
    2. stanowiska dokumentacyjne,
    3. użytki ekologiczne,
    4. zespół przyrodniczo-krajobrazowy.

Wspomnianego pkt. 6 art. 13 ustawy nie zawiera, ale i tak jest to niemało. Radzie gminy nie przysługuje:

  1. tworzenie parków narodowych,
  2. uznawanie określonych obszarów za rezerwaty przyrody,
  3. tworzenie parków krajobrazowych

które to obiekty, wspólnie z obszarami chronionego krajobrazu tworzą krajowy system obszarów chronionych (art. 13 ust. 2).

Posiadanie takich instrumentów prawnych przez radę gminy, wspieraną przez klub ekologiczny, daje jej olbrzymie możliwości kształtowania środowiska przyrodniczego na swym terenie, bez uciekania się do awanturnictwa ale i bez oglądania się na szczebel wojewódzki. Oznacza to kłopoty i konflikty ale to już inna sprawa.

To, że dla podjęcia nie tylko reintrodukcji chronionych roślin, ale i objęcia skuteczną ochroną istniejących stanowisk, potrzebna jest spora wiedza przyrodnicza, jest sprawą oczywistą. Dlatego tak ważne jest, by rady i urzędy ekologizujących się gmin były wspierane przez kluby ekologiczne z udziałem przyrodników.

Kilkadziesiąt lat obowiązywania ochrony gatunkowej zwierząt ujawniło dziwne skutki. Oto jedne gatunki mimo ochrony ciągle ustępują, podczas, gdy część z nich bez niczyjej pomocy ale i bez wstrętów - powiększa swoją liczebność, zajmując nawet takie środowiska, które do niedawna były im całkowicie obce. Fakt ten próbuje się wyjaśniać różnym potencjałem adaptacji do zmienionych warunków środowiska. W przypadku zwierząt jest to głównie pokonanie antropofobii (lęku przed człowiekiem), co w praktyce oznacza zmniejszenie tzw. dystansu ucieczki. Jest to epokowy fakt, umożliwiający bytowanie tych zwierząt w ciągle "zagęszczającym się" (w ludzi) środowisku. Rola ludzi, chcących tym zwierzętom pomóc, polega na stworzeniu im jedynie odpowiednich nisz ekologicznych (lęgowych, pokarmowych, zapewniających schronienie).

W przypadku roślin chronionych i rzadkich, też można by mówić o obniżeniu się potencjału adaptacyjnego do zmienionych warunków środowiska. Rzecz jednak w tym, że z punktu widzenia tych roślin - nie mają one do czego się przystosować, jeśli odpowiednie dla nich środowisko przestanie po prostu istnieć. Nie mówimy tutaj o bezpośredniej presji ludzi na te rośliny (wydeptywanie, zrywanie, wykopywanie).

Jak mało rozumiemy i z biologii chronionych gatunków i z... celów ochrony przyrody, niech posłuży przykład lilii złotogłów, jednej z najpiękniejszych roślin chronionych. W naturalnych warunkach roślina ta wyrasta i zakwita w widnych, żyznych lasach na polanach, łąkach, brzegach lasów (lilia jest byliną, wyrastającą corocznie z podziemnych cebul). To, że jest wówczas zrywana, wykopywana, itp. nie miałoby istotnego wpływu na jej liczebność, gdyby tylko istniała dostateczna ilość odpowiednich stanowisk. Lilia rozmnaża się wegetatywnie z cebul, tworzących się u podstawy starych cebul i z licznych nasion. Ma więc naturalną zdolność reprodukcji i - jak sądzę - nie wykazuje jakiegoś zdecydowanego nieprzystosowania do środowiska. Że tak może być, niech świadczy to, że utrzymuje się nadal (miejscami dość licznie) w silnie zniekształconych borach i lasach mieszanych, powstałych w miejscu dawnych lasów liściastych - właściwego siedliska lilii. Tyle tylko, że wtedy występuje w formie płonnej; z cebuli wyrasta krótki pęd z nędznym okółkiem kilku listków. Może tak tkwić (i tkwi) całymi latami. Czeka. Jej wielki dzień nadejdzie wtedy, gdy w lesie pojawi się większa luka (większy wyłom, wykrot itp.). W lesie pierwotnym czas nie gra roli; sprawy toczą się z właściwą sobie dynamiką, każdy gatunek znajdzie odpowiedni dla siebie moment. W lesie zagospodarowanym ten czas też nadejdzie - w momencie wyrębu. Zdawać by się mogło, że dla lilii jest to wymarzony moment. I byłby, gdyby nie technologia prac zrębowych. Liczne czasem cebule zostaną rozjeżdżone ciężkim sprzętem przy zrywce i orce pod uprawę. A jeśli nawet nie, to niedobitki tych roślin zostaną zniszczone w czasie pielęgnowania uprawy (pielenie, koszenie chwastów, stosowanie herbicydów). Dopiero na te kwitnące niedobitki rzuca się horda ludzi, chcących za wszelką cenę zerwać niezwykłą roślinę. I tych niedobitków "pilnuje" cała instytucjonalna ochrona przyrody, nie zdając sobie sprawy (chyba) z tego, że 99% populacji tej rośliny żyje w stanie utajonym. Nie tyle żyje, co po prostu wegetuje. Jej szanse na utrzymanie się w środowisku maleją z dwóch powodów:

  1. wprowadzenie gatunków iglastych w miejsce liściastych na uprawy leśne pogarsza warunki siedliska,
  2. intensywne zabiegi hodowlane (czyszczenia, trzebieże, zrywka drewna) niszczą pozostałe przy życiu rośliny, które w tym czasie nie kwitnąc, nie są w stanie zmienić swego "miejsca pobytu".

Jakie jest wyjście z tej sytuacji? Jeśli odkryjemy takie utajone stanowisko lilii, to podlega ono takiej samej ochronie, jak stanowisko roślin kwitnących. Gdybyśmy byli konsekwentni, to powinniśmy dążyć do całkowitej jego naturalizacji, czyli czekać, aż górne (produkcyjne) piętro drzewostanu ulegnie destrukcji i stworzy naturalne wyłomy, na których pojawią się nam piękne, kwitnące okazy lilii. W przypadku bliskorębnego 80-letniego drzewostanu sosnowego przyjdzie więc czekać 80 - 100 lat! Jeśli zaś zrąb okaże się nieunikniony - jedynym sposobem będzie wykopywanie cebul (w sezonie wegetacyjnym) i przeniesienie ich na nowe stanowisko, względnie zainicjowanie produkcji większej ilości cebul w stosownym do tego miejscu i dopiero stamtąd przenoszenie ich na nowe stanowiska (brzegi lasów liściastych, polany, różne zarośla itp.)19.

Wiąże się to oczywiście z rozlicznymi kłopotami: trzeba uzyskać zgodę organów ochrony przyrody, zebrać dokumentację itp. Nic jednak nie robiąc, skazujemy dane stanowisko na zagładę, przyczyniając się w sposób pośredni do wyginięcia gatunku.

Praktycznie biorąc, każdy z gatunków chronionych roślin ma jakąś "zagadkę" w swojej biologii, zagadkę, której rozpoznanie i czynne jej przeciwdziałanie mogłoby nie tylko zachować go dla przyszłości, ale i rozszerzyć jego zasięg. To rozszerzanie zasięgu na nowe stanowiska też jest swojego rodzaju barbarzyństwem, z którym ciężko będzie się zgodzić konserwatywnym wyznawcom idei ochrony przyrody.

Do roślin, których stanowiska trzeba tworzyć właściwie na nowo należą: cis, jarząb brekinia, wawrzynek wilczełyko, zawilec narcyzowy i wielokwiatowy, dyptan jesionolistny, barwinek pospolity, dziewięćsił bezłodygowy, śnieżyczka przebiśnieg, śnieżyca wiosenna, wspomniana wyżej lilia złotogłów i inne. Z roślin objętych ochroną częściową do takich "spektakularnych" gatunków należą: kopytnik pospolity, pierwiosnki (wyniosły i lekarski), naparstnica purpurowa, ciemiężyce, zimowit jesienny, być może konwalia majowa.

Nie bez przyczyny podkreślam "spektakularny" charakter takiej akcji. Wizerunek tych roślin jest już jako tako zaakceptowany jako przedmiot ochrony gatunkowej. Stosunkowo łatwo wzbudzić dla tych roślin aprobatę społeczną.

Liczne chronione w Polsce gatunki endemitów, czy gatunki osiągające u nas kres swojego zasięgu, występujące często na nielicznych stanowiskach też mogą być przedmiotem takich samych zabiegów. Udana ochrona takiego stanowiska, ewentualnie jego rozszerzenie, może być przedmiotem dumy miejscowego klubu ekologicznego. Endemiczne stanowisko wielu roślin jak i zwierząt, stają się dzisiaj przedmiotem podróży licznych wycieczek w całej Europie. To świetny "towar eksportowy", czasem wręcz źródło małego lokalnego patriotyzmu.

Wiele gatunków chronionych roślin nie da się rozmnażać prostymi metodami. Jest to osiągalne przy użyciu skomplikowanych technik, typowych dla wyższego etapu ochrony przyrody. Raczej nie da się sztucznie wprowadzić chronionych (częściowo) porostów, choćby dlatego, że są one nadzwyczaj wrażliwe na zanieczyszczenie powietrza. Trudno jest uzyskać znaczący efekt we wprowadzaniu chronionych grzybów (choć jest to technicznie możliwe), tylko dlatego, że większość ich życia przebiega w sposób utajony - w postaci grzybni, wewnątrz właściwego dla gatunku substratu.

Innego typu trudności stwarzają rośliny środowisk podmokłych, rośliny wodne itp. Tu potrzebna jest raczej skuteczna ochrona istniejących środowisk, choć nie wykluczam możliwości wprowadzania tam roślin, które niegdyś na nich występowały lub mogłyby występować (np. kotewka wodna, której jadalne nasiona - tzw. orzechy były przedmiotem handlu jeszcze w początkach XX w.).

Jeszcze inne kłopoty stwarza rozmnażanie paprotników (skrzypy, paprocie, widłaki). Np. widłaki rozmnażają się przez zarodniki, z których wyrasta mikroskopijne przedrośle potrzebujące do swego rozwoju określonego grzyba, z którym tworzy symbiozę. Faza przedrośla trwa u widłaków do 20 lat. Tyle też czasu trzeba czekać na pojawienie się pierwszych zielonych roślin. Pewnym wyjściem byłoby wegetatywne ukorzenianie części pędów i wysadzenie na odpowiednie stanowiska.

Podobnie jest w rozwoju chronionych storczyków. Mikroskopijne nasiona potrzebują dla skiełkowania i rozwoju odpowiedniego grzyba-symbionta. Jeśli go nie ma w podłożu -nie kiełkują. Znów zadanie dla "wyższych" technik.

Z tego zaledwie powierzchownego przeglądu wynika, że problem czynnej ochrony gatunkowej dopiero zarysowuje się. To jest dopiero "zadanie do wykonania". Jest to niezwykle pasjonujący temat dla naukowców, praktyków i wolontariuszy. Być może na całe przyszłe stulecie.

W początkowym okresie, gdy ochroną rezerwatową obejmowano szczególnie dużo stanowisk rzadkich i chronionych roślin, w pewnych przypadkach zaczęła ona przynosić efekt dokładnie odwrotny od zamierzonego. Liczne stanowiska tych roślin uległy w ten sposób bezpowrotnie zniszczeniu. Błąd tkwił w samej definicji ochrony przyrody. Zakładano bowiem bezkrytycznie, że chroni się stanowiska naturalne, a więc dane raz na zawsze. Otóż to była nieprawda, np. rezerwaty z roślinnością stepową, zajmujące suche nasłonecznione zbocza, gdzie zakazano wszelkiej działalności gospodarczej, szybko zaczęły zarastać drzewami i krzewami. Okazało się, że trwający tam przez stulecia wypas, wypalanie traw itp., był niezbędnym czynnikiem podtrzymującym te z gruntu sztuczne biocenozy.

Podobna sytuacja przydarzyła się w Tatrzańskim Parku Narodowym, gdzie po zlikwidowaniu wypasu owiec na górskich halach szybko znikły kwietne łąki górskie z charakterystycznym krokusem (szafranem spiskim). Górskie hale okazały się być trwałe tylko pod warunkiem ciągłego zgryzania i udeptywania przez owce. Po likwidacji pasterstwa w Tatrach, hale bardzo szybko porosły łanami pokrzyw i wysokich traw, wśród których darmo było szukać dawnego bogactwa roślin, dla których przecież podjęto całą akcję!

W warunkach przeciętnej gminy rolniczej, oprócz analogicznej sytuacji ze zbiorowiskami suchoroślowymi, najczęściej spotykanym przypadkiem będą "naturalne", podmokłe łąki. Wyjaśniam, że używam pojęcia "naturalne" w sensie względnym. Naturalnym zbiorowiskiem na tych łąkach jest las olchowy, który pojawi się na nich w 2 - 3 lata po zaprzestaniu koszenia. W dzisiejszej sytuacji rolnictwa użytkowanie ich jest najczęściej niecelowe i dlatego łąki takie bardzo szybko znikają z naszego krajobrazu wraz z niezwykle charakterystyczną i bogatą roślinnością. Występują tam takie "rarytasy" chronione jak: zimowit jesienny, kosaćce, mieczyki, pełnik europejski, niektóre goryczki, arnika górska, szachownica kostkowata, liczne gatunki storczyków.

Lokalnych suchych zboczy i ostatnich podmokłych łąk nie uratuje Wojewódzki Konserwator Przyrody, to może zrobić tylko gmina we własnym zakresie, w tym przypadku cały nakład na ich ochronę to (o paradoksie!) dopilnowanie terminów koszenia, wypasu, czy wręcz wypalania! A jeśli właścicielowi nie będzie się to opłacało, nie pozostanie nic innego jak przejąć te czynności na własne barki.

Ustawa o ochronie przyrody nie zezwala radom gmin na tworzenie rezerwatów. Ochronę wspomnianych wyżej zbiorowisk nieleśnych można podciągnąć pod pojęcie użytków ekologicznych, na co się gminom zezwala. Trudniejsza sytuacja będzie na terenach leśnych, gdzie z punktu widzenia ekologizującej się gminy jest wiele obiektów, które są warte ochrony, ale niezwykle trudno uznać je za godne miana rezerwatu przyrody. Uznać je za użytki ekologiczne? Byłoby to nawet zgodne z prawdą...

Użytkami ekologicznymi są zasługujące na ochrone pozostałości ekosystemów, mających znaczenie dla zachowania unikatowych zasobów genowych i typów środowisk, jak: naturalne zbiorniki wodne, śródpolne i śródleśne "oczka wodne", kępy drzew i krzewów, bagna, torfowiska, wydmy, płaty z nieużytkowaną roślinnością, starorzecza, wychodnie skalne, skarpy, kamieńce itp. (art. 30 ust. 1 Ustawy o ochronie przyrody) ... ale czy z taką interpretacją zgodzi się główny zainteresowany - leśnictwo?

Kilka przykładów. Charakterystyczną cechą naszego klimatu jest podobno stopniowe ocieplanie się. Widomym tego znakiem jest w niektórych okolicach silna ekspansja w podszycie wielu lasów nizinnych gatunków drzew ciepłolubnych: klonu zwyczajnego, jaworu, lipy, jesionu. Często dzieje się tak dlatego tylko, że w pobliżu lasu biegnie droga obsadzona tymi drzewami lub w lesie pozostały 2 - 3 drzewa. I nagle taka zmiana! Jeśli ta tendencja się utrzyma, to w tym konkretnym lesie po ustąpieniu górnego piętra złożonego najczęściej z sosny za kilkadziesiąt lat będziemy mieli drzewostan liściasty. Jednocześnie będzie on świadkiem powstania być może nowego okresu klimatycznego. Czyli już dziś ma wartość dokumentacyjną, naukową. Ma też wartość przyrodniczą jako właśnie "użytek ekologiczny" (np. miododajność, fitoncydy itp.). Uważam, że tradycyjna ochrona przyrody zabrnęła tutaj w ślepy zaułek. Wiele rezerwatów przyrody powstało dla ochrony czegoś, co w naturze nie występuje. Często jedynym uzasadnieniem ich ochrony były względy praktyczne, np. ochrona lasu sosnowo-grabowego, jako przykład nadzwyczajnej trwałości i produkcyjności. Jest to prawda tylko do momentu wypadnięcia sosny z drzewostanu. Jako gatunek światłożądny nie ma ona możliwości odnowienia się pod okapem cienistego lasu. W tym momencie to, co pozostało z dawnego rezerwatu zaczyna ewaluować w kierunku pełnej naturalizacji, ale - o dziwo - przedstawia z reguły niewielką wartość dla gospodarki leśnej. Fakt taki nie przekreśla samej idei powoływania tego typu rezerwatów leśnych są one nadal ciekawym obiektem badań naukowych. Przekreśla tylko czysto utylitarną argumentację. Niemniej faktem jest, że gdy ostatnio trzeba było przeprowadzać rewizję rezerwatów; wiele z nich utraciło te walory, w imię których zostały utworzone.

Pewnym wyjściem byłyby takie przypadki jak wspomniany wyżej. Ale utworzenie nowego rezerwatu to proces długi i zagmatwany. Zanim zostanie sfinalizowany, może już nie być obiektu, który miał być chroniony. Lokalne inicjatywy (gminy, klubu ekologicznego) mogą wprowadzić pewne ożywienie i przyspieszyć uznanie nawet za rezerwat przyrody niektórych lokalnych form ochrony.

Np. powinno się zwrócić szczególną uwagę na odnowienia lipy w drzewostanach. W pewnych przypadkach należy dążyć do objęcia ich ochroną, niedopuszczenia do zrębowego systemu użytkowania lasu, po to by uzyskać zbliżony do naturalnego las lipowy. Las taki będzie z czasem potężnym źródłem nasion, obsiewających nowe powierzchnie. Stanie się też niewyczerpanym źródłem pożytku pszczelego - dobro, które w lasach staje się coraz rzadsze.

Ochrona przyrody praktycznie nie potrafi sobie poradzić z problemem ginięcia wiązów (3 gatunki rodzime) z naszej przyrody. Na ich zagładę składa się katastrofalne obniżenie poziomu wód gruntowych w lasach i poza nimi, zatrucie powietrza i zawleczona tzw. holenderska choroba wiązów (grafioza), nazywana chorobą naczyniową wiązów. Zdarza się, że w lasach występują niewielkie skupiska tych drzew, są zdrowe, obradzają nasiona. W obecnej sytuacji zasługują więc na wszechstronną opiekę (drzewa, stanowiska na których rosną i ich najbliższe otoczenie). Nie wiemy jaki zbieg okoliczności im w tym przypadku sprzyja, ale na tym etapie nie musi nas to interesować. Najpierw nie dopuśćmy do ich zniszczenia, potem bądźmy rzecznikami zbioru nasion i uprawy w szkółkach, wreszcie - sadźmy je w lesie na równi z innymi gatunkami drzew, a dopiero potem domagajmy się od organów ochrony przyrody uznania naszego stanowiska za rezerwat przyrody.

Zresztą jeśli będziemy do końca skuteczni, to taka końcowa "nobilitacja" przedmiotu naszej troskliwości na nic nam się nie przyda. W końcu z faktu ochrony wielu roślin drzewiastych wiele nie wynikło. Przykładem nich będzie cis, jarząb brekinia, wawrzynek wilczełyko. Bez objęcia ich czynną ochroną, a więc konsekwentnej ochrony istniejących stanowisk naturalnych, zbioru nasion i sadzenia na nowe stanowiska nie da się tych gatunków utrzymać na dłuższą metę w naszej florze.

Przypadek wiązów jest o tyle trudny do rozwiązania, że nie bardzo wiadomo jaki status im przyznać. Są rzadkie, coraz rzadsze, ale i nie są chronione. A "teoria użytków ekologicznych"? Od biedy da się zastosować do miododajnych klonów i lip. Wiąz, jesion takich widomych "pożytków" nie dają. Owszem, znana jest ich rola w wydzielaniu fitoncydów, czy ogólnie korzystne oddziaływanie na organizm. Zresztą w tym przypadku można odwołać się do argumentu zachowania bioróżnorodności, zachowania unikatowych zasobów genowych itp. (art. 30 ustawy).

Do kategorii użytków ekologicznych w lasach gmina może też zaliczyć jakiś program ochrony dzikich drzew owocowych: jabłoni, gruszy, czereśni. Stanowiska w lasach są o tyle cenne, że występują tam populacje "całkiem dzikie" lub prawie dzikie, w odróżnieniu od silnie udomowionych populacji polnych. Te ostatnie zresztą też powinny być objęte skrupulatną ochroną właśnie jako użytki ekologiczne.

To samo może dotyczyć zespołów krzewiastych, skupisk, jeżyn, głogów, wierzb krzewiastych itp.

O ile pewne formy ochrony zespołów muraw, łąk podmokłych itp. muszą odbywać się z udziałem kosy, o tyle w gminie ekologicznej byłoby nad wyraz wskazane, aby chronić trwałe zespoły chwastów; na miedzach, poboczach polnych dróg itd. To też są użytki ekologiczne, tym bardziej cenne, że powierzchniowo znikome wobec ogromu pól uprawnych. Jest to o tyle trudne, jako że w dobrze zagospodarowanych gminach chwasty te były dotąd zawzięcie koszone i tępione zresztą wszelkimi sposobami.

Art. 30 ust. 2 Ustawy o ochronie przyrody podaje, że Użytki ekologiczne uwzględnia się w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego i uwidacznia w ewidencji gatunków (powinno być chyba "gruntów", bo gmin nie interesuje "ewidencja gatunków" tylko "ewidencja gruntów"). A więc znów przypomina się doniosła rola planu zagospodarowania przestrzennego, tak że nie wszystkie akcje ekologizującej się gminy muszą być od razu postrzegane jako ewidentne awanturnictwo. Zresztą zwróćmy uwagę, że wiele stwierdzeń obecnej ustawy o ochronie przyrody czy poglądów uznanych za naukowo dowiedzione prawdy jeszcze kilkadziesiąt lat temu potraktowano by jako czystą fantazję. Mając tę pewność, nie mówmy, że na coś jest za wcześnie. Z reguły jest już o kilkadziesiąt lat za późno.

Przykładem niech będzie problem pomników przyrody. Charakterystyczną pamiątką minionego półwiecza będzie brak kilku dziesiątków roczników drzew pomnikowanych w przyszłości. Winna jest tu sama koncepcja ochrony przyrody, która traktowała pomniki jako dane raz na zawsze i... piła motorowa, która nie liczy się z grubością drzew. A przecież drzewa dorastają do rozmiarów pomnikowych i, jak się okazuje, dość szybko obumierają. Ich miejsca nie zajmą następne drzewa bo... ich po prostu nie ma, zostały wytrzebione przy użyciu pił łańcuchowych - rzecz dawniej nieosiągalna przy pomocy pił ręcznych.

Trzeba dbać o "narybek" dla przyszłej kolekcji drzew pomnikowych. Szczególnie w lasach, gdzie praktycznie grubszych okazów drzew nie ma już od dawna. Trzeba umieć je zawczasu wyodrębnić ze względu na ciekawy pokrój, położenie, żywotność, gatunek. Nie czekać na pomnikowe wymiary, bo można się nie doczekać.

Jeśli chodzi o lasy, to właśnie tutaj powinniśmy mieć sprzymierzeńców. To, że tak się nie stało wynika z przyjętego schematyzmu prac leśnych. Nie ma zwyczaju pozostawiać w lasach na zrębach przestojów, tj. drzew, które oszczędzone w procesie wyrębu lasu, pozostają do następnego wyrębu (za 80 - 100 - 150 lat). Taką genezę ma wiele dzisiejszych rezerwatów przyrody, których skład gatunkowy przedstawia się np. tak: dąb - 240 - 340 lat, sosna 150, czasem nawet 180 lat, grab - 0 - 120 lat. Dzisiaj już wiemy, że taki las nie powstaje w sposób naturalny. Przed 150 - 180-cioma laty istniał w tym miejscu zrąb, na którym pozostawiono pojedyncze dęby, wówczas w wieku 60 - 200 lat. Dzisiaj te dęby o rozmiarach pomnikowych dożywają kresu swego życia, podobnie jak o jedno pokolenie młodsze sosny, wprowadzone tam kiedyś w sposób sztuczny, czy naturalny (dziś z reguły trudno to ustalić). Na placu boju pozostaje najbardziej cienioznośny grab, który tworzy tzw. klimaksowy zespół grądowy, będący w tych warunkach końcowym etapem ewolucji zespołów leśnych.

Z chwilą rezygnacji w lasach z tzw. gospodarstwa przestojowego, skończyło się odkrywanie drzew pomnikowych; po prostu ich nie ma i przy tym systemie gospodarki leśnej nigdy nie będzie. Możliwości w tym względzie jest tutaj sporo. Dopuszczalne jest tworzenie w lasach gospodarstw przestojowych, zaleca się pozostawianie przestojów dębowych z uwagi na ich obfitsze i częstsze owocowanie, a tym samym zapewnianie zwierzynie cennego pożywienia. Przestoje drzew w bardzo skuteczny i radykalny sposób zwiększają różnorodność środowiska leśnego, przede wszystkim przez tworzenie dużej ilości nasion, które wysiewając się, różnicują monotonne z reguły uprawy pochodzenia sztucznego.

Spór, który od kilkunastu lat nasila się, toczony między leśnikami i ekologami różnej maści, wymusi na leśnictwie szereg "proekologicznych" ustępstw. Raz będzie to sprawa przestojów, innym razem pozostawiania drzew dziuplastych, czy pozostawianie w lesie posuszu jałowego względnie leżaniny. O innych sprawach pisałem wcześniej. Rzecz w tym, że bez klubu ekologicznego (kompetentnego) sama gmina nie poradzi sobie z takim ogromem spraw. Rzecz bowiem nie idzie o to, że leśnictwo nie chce chronić przyrody, tak jak to sobie wyobrażają przyrodnicy i przedstawiciele mnogich ruchów ekologicznych. Leśnictwo ma po prostu inną wizję ochrony. Np. obecnie gospodarka leśna preferuje inny typ swoistej kultywacji ochrony drzew, a raczej drzewostanów. Wykonana została ogromna praca na terenie całego kraju, gdzie poddano ocenie drzewostany pod kątem ich wartości hodowlanej, odporności na choroby i zanieczyszczenie środowiska, koniecznie rodzimego pochodzenia. Wytypowano w ten sposób tzw. wyłączone drzewostany nasienne, służące tylko do zbioru nasion; cenniejsze może dla gospodarki leśnej, niż niejeden rezerwat przyrody. Sadzonki wyhodowane z nasion zebranych w tych drzewostanach służą do zakładania wyodrębnionych tzw. upraw pochodnych. Zakłada się, że wyrosłe z tych upraw przyszłe drzewostany będą cechować się lepszą żywotnością i jakością masy drzewnej, niż poprzednie drzewostany, często wadliwe, sadzone z nasion pochodzących z różnych regionów Europy

Oprócz wyłączonych drzewostanów nasiennych, podstawową bazą nasienną w lasach stanowią tzw. gospodarcze drzewostany nasienne, mniej cenne niż poprzednie, ale mimo to charakteryzujące się dobrą jakością hodowlaną na danym terenie i siedlisku. Podlegają one wyrębowi, ale ten może nastąpić tylko w roku obfitego owocowania. Zanim to jednak nastąpi, drzewostan taki jest do spełnienia swej ostatniej misji specjalnie przygotowany, m.in. dokonuje się jego prześwietlenia, usuwa wszystkie drzewa wadliwe, by uniknąć przekazywania cech niepożądanych itp.

Jest to tzw. selekcja populacyjna drzew leśnych, prowadzona z myślą o hodowli drzewostanów podstawowych gatunków tylko z nasion drzew o najbardziej pożądanych cechach.

Niemniej ważna jest selekcja indywidualna, polegająca na wyszukiwaniu drzew doborowych. Jest ich mniej niż pomników przyrody. Kryteria wyboru są niezwykle drobiazgowe; ustanawiane są one pod kątem gonności pnia, braku sęków, rozwidleń itp. Drzewo takie musi mieć określony typ ugałęzienia, odpowiedni pokrój i wielkość korony. O ostrości kryteriów niech świadczy fakt, że w całej Polsce wybrano zaledwie niecałe 5000 sztuk takich drzew.

Drzewa te w reprodukcji lasu spełniają dwojaką rolę:

  1. z ich nasion zakłada się plantacyjne uprawy nasienne, a gdy te dojrzeją i wydadzą nasiona - uprawy pochodne,
  2. w sposób wegetatywny powiela się drzewa doborowe i zakłada się ze szczepów plantacje nasienne, a z tych - jak wyżej - uprawy pochodne.

Program selekcji i nasiennictwa ma niewątpliwie wszelkie cechy programu czysto technicznego; jego pierwszoplanowym celem jest produkcja surowca o najwyższych parametrach technicznych dla przemysłu. Niesie też w sobie niebezpieczeństwo silnego zubożenia różnorodności genetycznej drzew w przyszłych lasach. Z ekologicznego punktu widzenia zawiera jednak i pozytywne elementy, np. zwraca uwagę na rodzimość pochodzenia drzew doborowych i drzewostanów nasiennych, odporność na choroby, żywotność, wreszcie odwołuje się do utopii lasów puszczańskich, złożonych z drzew prostych i gonnych20. Jednym zdaniem - nie wolno tych działań widzieć tylko krytycznie jako metody intensyfikacji produkcji leśnej.

Techniki selekcji to też są "pomniki czasu", zjawisko typowe tyleż dla schyłkowego okresu intensyfikacji produkcji leśnej, co i dla nowego etapu - ekologizacji.

Dla ekologizującej się gminy nie powinno pozostać obojętne, że na jej terenie znajduje się wyłączony drzewostan nasienny, drzewo doborowe, plantacyjna uprawa nasienna, plantacja nasienna ze szczepień, czy końcowy efekt tych zabiegów - blok upraw pochodnych.

Proszę zwrócić uwagę, że leśnicy stosują już od paru dziesiątków lat techniki, które tu nieśmiało proponujemy i dla innych roślin, np. chronionych. Po prostu praktykujemy swoisty barbaryzm, będący połączeniem techniki i utopii powrotu do idealnej puszczy pierwotnej.

Np. plantacja nasienna jest złożona z wegetatywnych szczepów - potomstw drzew doborowych, pochodzących z jednej dzielnicy, puszczy itp. Szczepy te, pochodzące od kilkudziesięciu drzew matecznych, sadzi się w specyficznym zmieszaniu, by osiągnąć w danych warunkach maksymalny efekty krzyżowego zapylenia. Mamy więc w miniaturze "puszczę" złożoną z owych kilkudziesięciu klonów drzew, ale za to najlepszych! I nieważne, że nasze drzewka sięgają zaledwie do pasa i już obficie owocują; my wiemy, że ich genotyp jest dokładnie ten sam, co u najśmiglejszych drzew doborowych gdzieś w leśnych odstępach. Trudno o dosadniejszy przykład barbaryzmu - pomieszania technik i motywacji, tak typowych dla naszego rozumienia ekologizacji. Trudno też o cenniejszy "pomnik przyrody".

Zdaje się, że leśnicy "mówią prozą, wcale o tym nie wiedząc". Nie zmienia to oczywiście faktu, iż między leśnictwem i różnymi ideami ekologów znajduje się szczególnie dużo tematów odmiennie interpretowanych. Ekologizacja nie może tej sytuacji zaostrzyć; sukces musi być wynikiem współdziałania, nie konfrontacji. Na początek proponuję uzgodnienie pojęć.



Dylematy ekologizacji gmin wiejskich. Taktyka ekorozwoju gminy
< <  |  STRONA GŁÓWNA  |  SPIS TREŚCI  |  > >