< <  |  STRONA GŁÓWNA  |  SPIS TREŚCI  |  > >

Dylematy ekologizacji gmin wiejskich. Taktyka ekorozwoju gminy

12.9. OCHRONA I UPRAWA ROŚLINNOŚCI MARGINALNEJ

W ekologizującej się gminie najbardziej autonomiczny charakter będzie miało leśnictwo, łowiectwo, ochrona pozostałości naturalnych ekosystemów, ochrona reliktów krajobrazu pierwotnego ze świata zwierząt. Oznacza to, że nawet bez jakiegokolwiek udziału gminy, akurat te dziedziny będą się rozwijać z właściwą sobie dynamiką w kierunku proekologicznym. Włączenie się gminy oznacza jednak i dla nich znaczne zdynamizowanie działań ochronnych, proekologicznych.

Nikt natomiast nie wyręczy (i nie powinien) z opracowania i wdrożenia jakiegoś programu ochrony (i uprawy) roślinności marginalnej. Używam tego pojęcia na określenie użytków ekologicznych w ich dzisiejszym rozumieniu - naukowym i prawnym. Musimy jednak zdawać sobie sprawę, że pojęcie "roślinność marginalna" bardziej odpowiada stanowi faktycznemu. W praktyce oznacza niewiele więcej niż dotychczasowe pojęcie nieużytków. O ile jednak wśród klasycznych "nieużytków" możemy jeszcze dostrzec świetnie zachowane zbiorowiska pierwotne (np. torfowiska, mokre łąki, zbiorowiska szuwarowe, roślinność suchoroślową itp.), o tyle zbiorowiska "marginalne" stanowią jedynie okrajkowe, zastępcze i silnie zdegenerowane szczątki formacji roślinnych, trwające na obrzeżach intensywnie użytkowanych ekosystemów rolniczych.

Rozwój dotychczasowego modelu rolnictwa ("fabrycznego") prowadził konsekwentnie do eliminacji tego typu zbiorowisk roślinnych, jako elementu - w jego przekonaniu - całkiem zbędnego w "nowoczesnym" krajobrazie rolniczym. Stąd właśnie owa marginalna pozycja. Nie są to więc żadne "użytki ekologiczne" (choć w sposób niedoskonały i niepełny spełniają ich funkcje) - ot po prostu zło konieczne i tyle. Tam gdzie się dało zaorać miedze, rowy, zagłębienia, wyciąć wszystkie drzewa i krzewy z pewnością zostało to zrobione. Jeśli nie można było zaorać, to chociaż można uwiązać krowę tak, że pyskiem sięga asfaltu, złamać posadzone przy publicznej drodze drzewko (aby nie ogładzało pola)30. A jeśli już nie to, to chociaż trzeba podłożyć ogień; krajobraz nabiera wówczas bardziej "kulturalnego wyglądu! O jakich więc użytkach ekologicznych może być mowa?

Mówienie o użytkach ekologicznych ma sens dopiero po radykalnej zmianie mentalnej mieszkańców wsi, gdy przewartościują oni swój dotychczasowy punkt widzenia. Trzeba sobie zdawać sprawę, że nie wystarczy skwitować problemu opinią o potrzebie ochrony użytków ekologicznych. Najpierw trzeba odpowiedzieć na pytanie czym w ogóle była kultura rolna Europy w ogóle, a Polski w szczególności. Przyjęcie chrześcijaństwa przetrwało dotychczasowy, autonomiczny po części rozwój miejscowych społeczności agrarnych. Trudno wyrokować na ile były one "proekologiczne", a nawet jeśli były, to i tak niewiele z tego wynika. Nie gwarantowały przecież (dziś wiemy to post factum), że są zdolne do trwałego rozwoju. Znakiem czasów wczesnego średniowiecza były przecież inne wyzwania i potrzeby.

W każdym razie z syntezy reliktów tamtej kultury i chrześcijaństwa otrzymaliśmy w spadku taką jej wersję, gdzie kultura kończyła się tam, gdzie nie sięgał wpływ pługa i... gdzie nie docierał dźwięk dzwonów kościelnych. Kolonizacja rolna, wydzierająca pierwotnej (lub prawie pierwotnej) puszczy nowe tereny, nie była niczym innym jak misją cywilizacyjną. Zagospodarowane tereny przybierały taki kształt, jak nakazywał to obowiązujący w danej epoce model kultury rolnej. To co pierwotne, to co znajdowało się poza zasięgiem pługa nie miało żadnej wartości w hierarchii znaczeń. Można raczej powiedzieć, że miało "ujemną" wartość, jako siedlisko diabła i wszelkich sił nieczystych. To co dzikie było żywiołem wrogim, łapczywie sięgającym po nikłe plony i trzody, żywiołem, z którym trzeba było uporczywie walczyć. W każdej chwili z puszczy mógł wyjść niedźwiedź, wilk, czy stado żubrów i jeleni. To puszcza wysyłała na ledwie co wykarczowane zagony samosiew drzew, krzewów i chwastów.

Nie przypadkiem klasztory wielce zasłużonego dla dziejów kultury rolnej Europy rolniczego zakonu cystersów lokowano nad wodami, wśród terenów podmokłych. One właśnie były głównym siedliskiem diabła i pomniejszych sił piekielnych, na które pracowici mnisi mieli sprawdzone sposoby.

Dopiero "przykrojenie" Natury do własnych potrzeb i wyobrażeń, dawało rolnikowi poczucie pewności, bezpieczeństwo i swojskości. Takie warunki spełniał krajobraz zupełnie ucywilizowany, jako właśnie - kulturalny krajobraz rolniczy. "Prawdziwy rolnik" nie spocznie dopóty, dopóki znajduje się w zasięgu jego działania choć skrawek dzikiej przyrody. Nawet nie o spodziewaną korzyść tu chodzi; często przecież wkład pracy jest nieproporcjonalnie wysoki w stosunku do efektów. Moim zdaniem chodzi o zlikwidowanie "dysonansu estetycznego", zlikwidowanie czegoś, co zakłóca poczucie harmonii, łamanej przez to, co dzikie, a więc i nieprzewidywalne.

Gdy po wytrzebieniu lasów, zaczęto w XVII lub może XVIII w. sadzić przydrożne wierzby (jako źródło opału), czyniono to... chyba z duszą na ramieniu. Do połowy XX w. wierzba była przecież siedliskiem diabła. Diabelska moc nad drzewami skończyła się zupełnie gdy... zabrakło drzew i upowszechniła się latarka elektryczna i ogólnie - elektryfikacja. Światło elektryczne zastąpiło cywilizacyjną rolę wody święconej...

Rewolucja agrarna XIX i XX w., będąca w moim przekonaniu odkryciem doniosłej techniki ekologizacyjnej, ma jednocześnie inny grzech na sumieniu. Utrwaliła bowiem i swoiście zracjonalizowała ów prastary konflikt rolnictwa z resztą przyrody, tym razem przez wymóg maksymalnej wydajności i efektywności, czemu wszystko to, co dzikie miało zaprzeczać.

Żyją jeszcze ci, którzy uczyli rolnika jak ma być "nowoczesny" i żyją jeszcze rolnicy, którzy w to uwierzyli. Zresztą, gdyby nie uwierzyli, nie byliby dzisiaj rolnikami.

Mamy więc z grubsza zarysowane pole problemowe. Ścierają się ze sobą różne wersje tej samej nauki o rolnictwie. Stara szkoła mówi o komasacji, likwidacji miedz, walce z chwastami. Szkoła ta nakazuje kosić chwasty na miedzach jako wylęgarnie chorób i szkodników. Nowa, "ekologiczna" szkoła głosi coś wręcz przeciwnego. Upatruje w resztkach zbiorowisk marginalnych jedynego źródła biocenotycznej stabilności ekosystemów rolniczych. To na miedzach żyją jeszcze rośliny żywicielskie pożytecznych owadów. Gleby miedz są jedynym oprócz łąk rezerwuarem dżdżownic, dla których nie ma już miejsca w zbitych, nieprzepuszczalnych glebach uprawnych. To na miedzach gnieżdżą się jeszcze trzmiele - jedyne często owady zapylające wobec kompletnego upadku pszczelarstwa na olbrzymich terenach rolniczych. Jeszcze więcej argumentów znamy za utrzymaniem zadrzewień. Wobec postępującego przesuszenia gleb i postępującej z zastraszającą szybkością erozją wietrzną, zadrzewienia są jedynym skutecznym środkiem im przeciwdziałającym. I tak dalej, i tak dalej...

Za dużo jak na jedno pokolenie. Ekologizacja i związane z nią przewartościowanie znaczenia zbiorowisk marginalnych (użytków ekologicznych) jest niczym innym jak mówieniem, że to, co uchodziło dotąd za czarne - odtąd jest białe!

Jak znam wieś i jej problemy (a znam chyba nieźle), wydaje mi się, że niecelowe będzie z socjotechnicznego punktu widzenia rozpoczynanie działań ochronnych od istniejących do dzisiaj użytków ekologicznych. Będzie to kosztowało dużo wysiłku i nerwów, a efekty przyniesie marne. To pewne jak w banku. Spędziłem na wsi kilkadziesiąt lat życia i - zdaje się - wiem co mówię.

Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. Ustawa o ochronie przyrody zezwala radom gmin na obejmowanie ochroną użytków ekologicznych (art. 34). W radzie są z reguły sami rolnicy. Proszę ich przekonać... Nawet jeśli rada da się skusić, to kto przekona setki rolników w gminie, kto będzie ją egzekwował wobec powszechnego łamania takiej uchwały. Nie tędy więc droga.

Już w trakcie obowiązywania nowoczesnego ustawodawstwa ochrony przyrody i ochrony środowiska ubyło w Polsce ponad 40% zadrzewień śródpolnych. A przecież powstała w tym czasie popularna i naukowa literatura dotycząca biocenotycznych korzyści z zadrzewień, od której ugięłaby się niejedną ciężarówkę. Co z tej obszernej literatury dotarło w końcu do rolników? Raczej niewiele.

Los zadrzewień, które zaliczam również do roślinności marginalnej (lub zamiennie do użytków ekologicznych - po ich "dowartościowaniu") jest szczególnie pouczającym przykładem nieskuteczności postulatywno-życzeniowego podejścia do ekologizacji. Warto proces wyniszczenia zadrzewień prześledzić, by zrozumieć obiektywne i subiektywne jego przyczyny. Ekologizacja nie powinna powtarzać starych błędów, nie powinna też tracić czasu na walkę z wiatrakami.

Ogólnie na wyniszczenie zadrzewień i tym samym zepchnięcie ich na "margines zbiorowisk marginalnych" składały się takie oto przyczyny:

  1. Niedostosowanie odziedziczonej z przeszłości szerokości dróg wiejskich do nowych gabarytów maszyn rolniczych i ich zestawów. Zadrzewienia przydrożne stały się autentyczną przeszkodą utrudniającą prace polowe i transport drogowy. Ten sam czynnik decydował często o eliminacji z pól kęp drzew i krzewów (spełniały one funkcje remiz), prowadził do zaorywania miedz, likwidacji śródpolnych oczek wodnych i roślinności szuwarowej.
  2. Przekonanie o wyjaławiającym wpływie drzew i krzewów na sąsiadujące z nimi pola. Jest to jednak prawda tylko w odniesieniu do najbliższego otoczenia tych drzew. Systemowo założone zadrzewienia zmniejszają erozję wietrzną i ograniczają bezproduktywną transpirację. Zwiększają też ilość dostępnej wody przez większe opady i osady oraz zatrzymują śnieg w zimie. Korzystny wpływ zadrzewień ocenia się na przeszło 10% zwiększenia plonów w stosunku do obszarów niezadrzewionych.
  3. Biocenotyczne funkcje zadrzewień zostały zastąpione przez pestycydy. Zachwiana równowaga biocenotyczna intensywnie uprawianych pól nie mogła już zostać przywrócona przez organizmy z ich obrzeży (coraz mniejszych). Stosowanie pestycydów skutecznie eliminowało je na równi ze szkodnikami.
  4. Brak zainteresowania drewnem z zadrzewień. W okresie tzw. "świńskiego boomu", kiedy to hodowla świń opłacana była częściowo przy pomocy taniego (dotowanego) węgla, zadrzewienia przestały się liczyć jako znaczące źródło własne odnawialnej energii. Jeśli już były użytkowane, to w sposób przygodny, bez troski o odnawianie zasobów.
  5. Absolutna nieskuteczność odgórnych planów zadrzewieniowych prowadzonych przez administrację państwową.

Uwaga zawarta w pkcie 5. jest szczególnie warta szerszego rozpatrzenia. W okresie powojennym utopiono olbrzymie pieniądze w badania naukowe, artykuły publicystyczne i popularno-naukowe, aparat urzędniczy, organizację licznych szkółek zadrzewieniowych. Nowoczesne ustawodawstwo powodowało, że w miejsce każdego wyciętego drzewa powinno rosnąć kilka nowych które, nawiasem mówiąc, rolnik otrzymywał za darmo na koszt budżetu. Mimo tych wszechstronnych udogodnień system ten jawił się jako represyjny, zmuszający do czegoś. Nie dał (i jak się okazuje nie mógł dać) pozytywnych efektów. Po pierwsze dlatego, że do zakładania zadrzewień podchodzono w sposób skrajnie biurokratyczny. Nie stosowano rozpoznania sytuacji, nie korzystano z odpowiedniej psycho- i socjotechniki, nie tworzono zadrzewień (poza pewnymi wyjątkami) systemowych, nie zakładano powierzchni wzorcowych. A takie możliwości dawał chociażby rolniczy sektor państwowy. Po drugie rolnictwo było w swym szczytowym okresie koniunktury. Liczyła się ilość produkcji. W zamian Państwo dostarczało tanich, bo dotowanych środków do produkcji rolnej (maszyn, węgla, nawozów i pestycydów). Liczył się więc dosłownie każdy skrawek gruntu. Nie brano pod uwagę niszczycielskiej roli wiatru; ewentualny spadek żyzności gleb spowodowany erozją wietrzną lub wodną nadrabiano nawożeniem mineralnym. Nikt już nie liczył na stabilizującą rolę pożytecznych organizmów bytujących na obrzeżach pól. Równowagę biocenotyczną utrzymywały stosowane często w nadmiarze pestycydy. Szerzej piszę o tym w książce pt. "Zakładanie zadrzewień. Poradnik zadrzewieniowca województwa toruńskiego" wyd. przez Wydział Ochrony Środowiska Urzędu Wojewódzkiego w Toruniu, 1993,1996, 2000 r. i licznych artykułach.

Identyczny los spotkał i pozostałe zbiorowiska marginalne: miedze, przydroża, rowy, zarośla, szuwary i trzcinowiska, parki wiejskie (faktycznie należące do zadrzewień), tzw. ciągi ekologiczne. Już chociażby ta wspólnota funkcji ekologicznej i wspólnota losu pozwala łączyć zadrzewienia z miedzami i innymi zbiorowiskami marginalnymi. Zbliżona też będzie taktyka ich odtwarzania i przywracania nowej roli w krajobrazie rolniczym.

Wracając do zadrzewień, całkowicie nieskuteczne są takie akty prawne jak Ustawa o ochronie przyrody oraz Ustawa o ochronie i kształtowaniu środowiska z 31.1.1980 (tekst jednolity; Dz. U. nr 49, poz. 196 z 15.4.1994). Nie dlatego że są niedoskonałe, lecz ze względu na daleko idącą wyrozumiałość urzędów gmin na powszechne łamanie prawa przez rolników. Jest to wynik swoistej "socjotechniki" urzędu gminy, ostatni jakby serwitut władzy nie mającej zbyt wiele do zaoferowania. Liberalne traktowanie winnych nielegalnego niszczenia zadrzewień jest tyleż wynikiem braku wiedzy o istotnej ich roli przyrodniczej, co i uznaniem absolutnego prymatu prawa własności nad kategorią dobra ogółu. Trzeba się będzie pogodzić z tym, że nie da się niczego załatwić jedną uchwałą rady gminy, a co dotyczy np. ochrony zadrzewień. Po pierwsze zadanie takie spełniają już ww. ustawy i urzędy gmin mają tylko obowiązek ich przestrzegać. Po drugie, taka uchwała będzie jedynie nic nie znaczącym świstkiem papieru. Więc jeśli już podejmować uchwałę, to analogiczną do tej w kwestii ochrony powietrza. A więc nie nakazując cokolwiek, a postulując cel i drogi doń prowadzące. Jest to działanie niejako "okrężne".

Wstępem do rozpoczęcia ekologizacji tego działu będzie przede wszystkim inwentaryzacja i waloryzacja posiadanych zasobów. Kłania się tu plan przestrzennego zagospodarowania gminy, na który powinno się nanieść wszystkie zbiorowiska marginalne (vel: użytki ekologiczne), z wyodrębnieniem tych, które jako najcenniejsze w żadnym przypadku nie powinny zostać zniszczone. Będą to przykładowo: ciągi ekologiczne, stanowiące tzw. korytarze ekologiczne zajmujące zadrzewione doliny cieków wodnych, pasma zakrzewień itp.; dalej - aleje drzew przydrożnych, remizy i śródpolne oczka wodne, ciekawe zadrzewienia przyzagrodowe, cenne drzewa (np. pojedyncze dzikie grusze i jabłonie, lipy, dęby itp.), w miarę kompletne szpalery ogłowionych wierzb itd., itp. Ochrony tych obiektów nie da się przeprowadzić zza biurka, wydając np. odpowiednią uchwałę. Tu niestety trzeba się "zniżyć" i podjąć konkretne rozmowy z zainteresowanymi rolnikami. Cóż bowiem szkodzi zaprosić ich (imiennie) na określony dzień do urzędu gminy, postawić kawę i ciastka, wypłacić zwrot kosztów podróży i zwrot kosztów zmarnowanego czasu (np. w postaci diety radnego) i... rozpocząć trudne rozmowy. Rolnik po takiej dyskusji musi mieć całkowitą jasność czego się od niego oczekuje, co mu wolno, a czego nie. W przypadkach spornych trzeba się uciec do kontraktowej ochrony przyrody. Np. opłacanie choćby i w symboliczny sposób tego, że rolnik nie zlikwiduje nam szczególnie cennego oczka wodnego, czy nie wytnie cennego drzewa. Tu chodzi o to, by odejść od traktowania takiego rolnika jako "przedmiotu"; należy go docenić i dowartościować. Oprócz ewidentnych degeneratów, większość rolników niewątpliwie jest na tyle komunikatywna, że dotrą do nich nasze racje. Tylko tą drogą można coś sensownego zrobić. Mieszkańcy wsi nie mogą stać z boku, oni mają prawo (a w końcu i obowiązek) wiedzieć, co się wokół nich dzieje.

Rewolucja obywatelska lat 1990-tych przyniosła taką innowację, że budżet Państwa przestał finansować akcje zadrzewieniowe. Stały się one "zadaniem własnym gmin". Nowe nasadzenia można wykonywać korzystając ze środków budżetu gminy lub ze środków własnych rolników. Przy szczupłości obu tych źródeł nie jest to dobry czas dla zadrzewień31 (są też Wojewódzkie Fundusze Ochrony Środowiska. W każdym razie zakładanie zadrzewień dzisiaj napotyka na spore przeszkody. Dlatego konieczne jest, by były to akcje dokładnie przemyślane. Nie ma np. sensu planować zadrzewienia dróg wiejskich bez ich modernizacji. Drogi te zazwyczaj wąskie (6 lub 8 m szer.), z zaoranymi przydrożami, straszą smętnymi resztkami założonych kilkadziesiąt lat temu zadrzewień. Starajmy się je ochronić w miarę potrzeby, ale i nie sadźmy tam żadnych drzew! I tak zostaną wyłamane przez szerokie maszyny, zniszczone przy pracach polowych, połamane przez pasące się bydło. Na początek potrzebne jest ponowne rozgraniczenie gruntów (powszechne "worywanie" się rolników w drogę), jeśli mimo to droga będzie za wąska - wykup gruntów i poszerzenie drogi "z prawdziwego zdarzenia", a więc z koroną drogi, rowami opaskowymi, przepustami, dodatkowym utwardzaniem korony drogi itp. Ale nie tylko, droga musi mieć zadrzewienia przydrożne. Jakie drzewa tam posadzimy, jest sprawą drugorzędną. Niemniej warto pamiętać o tym, by nie były to drzewa o rozległych systemach korzeniowych (np. topola), by były to raczej te o korzystnych walorach biocenotycznych (np. lipa, jarzębina) lub użytkowych (np. wierzba). I znów ta sama procedura uzgodnień. Jedną z wersji może być swoista umowa kontraktowa typu: "będziecie mieć drogę, jeśli wszyscy bez wyjątku zgodzicie się na obecność i pielęgnowanie posadzonych drzew". Trzeba jasno stawiać sprawę! Podobnie przy zakładaniu zadrzewień przy istniejących już, utwardzonych i poszerzonych gminnych drogach. Sadzić należy tylko w przypadku wcześniejszego uzgodnienia z rolnikiem.

Każdy rolnik, który chce sadzić nowe zadrzewienia z własnej woli powinien uzyskać jak najdalej idącą pomoc (w miarę możliwości - również finansową) z urzędu gminy. To nasz - "ekologów" - najlepszy sojusznik.

Nieco inny problem stwarzają te obiekty, które należy uzupełnić, gdyż czas i różne kataklizmy dokonały w nich wyłomów. To mogą być stare aleje przy drogach, które nie muszą być poszerzane, zadrzewienia wierzbowe (tak charakterystyczne dla polskiego krajobrazu) przy rowach i na pastwiskach, różnego rodzaju remizy śródpolne itp. Sądzę, iż przy właściwym "podejściu" możemy uzyskać nie tylko aprobatę, ale i daleko idącą pomoc rolników.

Następny problem, to sprawa budowania pasów wiatrochronnych tak przecież potrzebnych w wielu okolicach o nasilającej się erozji wietrznej. To już jest poważniejsza sprawa. Dotychczas rozpatrywaliśmy zadrzewienia rzędowe, położone na granicy z gruntami uprawnymi. Nie wzbudzają one z reguły entuzjazmu rolnika, ale zna on je przynajmniej z doświadczenia. W jakimś stopniu wysokie zadrzewienia przydrożne spełniają funkcje pasów przeciwwietrznych, ale do końca ich nie zastępują. Wiatrochronny efekt pasów odpowiada 15 krotnej ich wysokości (przy prostopadłym wietrze). Oznacza to, że zadrzewienie wysokości np. 10 m obejmuje swym wpływem pas 100 - 150 m. Przy szerokości pasa ok. 5 m potrzeba wyłączyć z użytkowania 3 - 5% powierzchni gruntu. Tu już się nie da sadzić drzew na skrajach pól na miedzach itp. (sadzenie na zadarnionym gruncie jest zresztą bardzo niewdzięczne). Przejście z sadzeniem drzew na pole jest swojego rodzaju aktem odwagi (ryzyko ekonomiczne, tj. duży koszt przedsięwzięcia, wyłączenie gruntu spod uprawy i ryzyko psychologiczne - obawa przed śmiesznością w oczach sąsiadów).

Zakładanie pasów wiatrochronnych z reguły inicjują posiadający atest rolnicy ekologiczni. Traktują oni duży udział roślinności drzewiastej w swoich gospodarstwach jako oczywisty składnik tegoż gospodarstwa. Osłona z drzew ma chronić ziemię przed erozją wietrzną i wyparowywaniem wilgoci, ma zatrzymywać śnieg i osady atmosferyczne. Ma wreszcie stanowić biocenotyczny rezerwuar pożytecznych organizmów, pozwalających na utrzymanie równowagi biologicznej bez używania pestycydów. Poza tym ważne jest zatrzymywanie przez te pasy nawozów i pestycydów niesionych z wiatrem z pól sąsiadów, czego sobie rolnik ekologiczny zdecydowanie nie życzy. Wielu rolników ekologicznych zakłada, że kompleksowe zadrzewienie gospodarstwa pozwoli z czasem na osiągnięcie samowystarczalności opałowej. Nie bez znaczenia jest też chęć życia wśród zieleni, a nie tylko wśród gołych pól. Jest to nowe zjawisko, rzecz jeszcze nie do pomyślenia wśród "tradycyjnie" myślących mieszkańców wsi32. Już w niedalekiej przyszłości powinniśmy obserwować w monotonnym z reguły krajobrazie rolniczym dziwne wyspy zieleni. Ich powodzenie - to żywy przykład do naśladowania, ich klęska - to przestroga na długie lata przed "chęcią poprawiania rolnictwa".

Gdy 15 lat temu obejmowałem szkółkę zadrzewieniową, jedną z pierwszych decyzji było założenie pasów wiatrochronnych. Długo by mówić o ich wzroście i znaczeniu. Robi to z powodzeniem fachowa literatura (w tym mojego autorstwa również). Najważniejsze jest jednak to, że zainspirowały one kilku okolicznych rolników do... zakładania właśnie pasów wiatrochronnych. Rolnicy ci, mając gospodarstwa w pobliżu szkółki, stanowią jakiś wzorzec dla tego typu przedsięwzięć. Otóż są to gospodarstwa praktycznie całkowicie pozbawione drzew w poprzednich dziesięcioleciach. Są położone na lżejszych glebach (klasy IVB - V - VI), na tzw. ciągach powietrza, silnie więc cierpią na erozję wietrzną. Są to wreszcie gospodarstwa przyszłościowe, wręcz rozwijające się. Rolnicy ci wiedzą już doskonale, że przy dzisiejszej koniunkturze na płody rolne, przy wysokich cenach na środki produkcji, warunki przyrodnicze skazują ich na powolną, acz nieuniknioną degradację. Nie myślą wcale o przejściu na rolnictwo ekologiczne. Chcą jedynie zahamować erozję wietrzną, zwiększyć wilgotność gleby i powietrza, uzyskać w przyszłości dostatek własnego opału.

Tacy rolnicy są wyłomem (są, bo muszą) w dotychczasowym sposobie kultywowania rolnictwa. Rolnicy gospodarujący na cięższych glebach jeszcze absolutnie nie "dojrzeli" do tak radykalnych rozstrzygnięć. Istotne jest - wzorem innych dziedzin - zainicjowanie lokalnego programu walki z erozją wietrzną. A ponieważ koszt zakupu sadzonek na potrzeby jednego gospodarstwa jest znaczny, to nie grozi nam na razie zbyt wielki nawał pracy. Rocznie w gminie można w ten sposób zadrzewić kilka gospodarstw, nie więcej. Chodzi tylko o zbudowanie wzorów do naśladowania. Być może w niedalekiej przyszłości społeczny nacisk na zadrzewienia będzie tak samo silny jak poprzednio na wodociągowanie wsi, obecnie na oczyszczanie ścieków, czy na walkę ze śmieciami. Trzeba tylko umieć "wyłowić" odpowiednich kandydatów na eksperyment walki z erozją.33

Zakładanie zadrzewień wspomagających gospodarkę łowiecką należy w całości do kompetencji kół łowieckich, które z reguły dysponują odpowiednimi kwalifikacjami i motywacjami do podjęcia takiej pracy. Koła łowieckie dzierżawiące polne obwody o niskich stanach zwierzyny (kłusownictwo, wysoki stopień kultury rolnej) są z reguły zbyt biedne na rozpoczęcie takich inwestycji. Można im w tym pomóc, np. przez rezygnację z całości lub części czynszu dzierżawnego, pod warunkiem uruchomienia programu budowy remiz.

Nieszczęściem dla zadrzewień jest to, że rolnikowi kojarzą się przede wszystkim... z lasem. Jest to nie tylko ów stary atawizm kulturowy, o którym wspomniałem na początku tego podrozdziału. To również obawa przed lasem jako alternatywą gospodarstwa rolnego. Przez dziesiątki lat przyrodnicy przekonywali społeczeństwo o dobroczynnych skutkach zalesień. Z zasady niesłusznie. Zachwianie wątłej równowagi na labilnych, słabych glebach rolniczych prowadzi do ich błyskawicznej degradacji. Dzisiaj jedynym skutecznym sposobem na odwrócenie degradacji jest zalesienie tych gleb. Dla rolnika oznacza to jednak klęskę dotychczasowego sposobu uprawiania rolnictwa. Jak wspominałem, nie jest to też żaden sukces dla leśnika. Las, który tworzymy na gruntach porolnych jest atakowany przez rozliczne choroby i szkodniki, jest terenem aktualnych i przyszłych klęsk ekologicznych. Rolnika nie musi to jednak specjalnie obchodzić, Na pewno nie jest ten "niby las" źródłem stabilności dla otaczających go upraw rolnych, nie jest też magazynem wilgoci. By takim się stał trzeba przynajmniej kilkudziesięciu lat. Rozproszone laski porolne w krajobrazie rolniczym nie zwiększają w jakiś zdecydowany sposób jego stabilności; one raczej przyśpieszają jego destrukcję. I rolnik to podświadomie czuje.

Ochrona wartościowych krajobrazów rolniczych to więc i jakby ochrona przed chaotycznym zalesianiem, które stwarza bodajże więcej nowych problemów ekologicznych niż rozwiązuje starych. Podnoszenie i zachowanie trwałych walorów krajobrazu wiejskiego jest możliwe m.in. przy pomocy kompleksowych zadrzewień, a to nie ma nic wspólnego z lasem!

Edukacja ekologiczna zatem to nie tylko tłumaczenie tej podstawowej prawdy rolnikom, to również stworzenie wzorcowych rozwiązań zadrzewieniowych, chroniących skutecznie to, co stanowi o wartości gospodarstwa rolnego: żyzność i optymalną wilgotność gleb, stabilność biocenotyczną, źródło rozlicznych pożytków uzyskiwanych w krótkim czasie itp.

Nie oznacza to rzecz jasna rezygnacji z programu zalesień. Należy jednak dążyć do określenia w planach przestrzennego zagospodarowania gminy przyszłej granicy polno-leśnej i dążyć do wypełnienia jej możliwie zróżnicowanymi nasadzeniami, odporniejszymi na czynniki szkodotwórcze niż dotychczasowe monokultury.

Proponuję (być może nie mam racji), by zanim zaczniemy globalnie chronić przed niszczeniem roślinność pozostałych użytków ekologicznych (miedze, trzcinowiska, przydroża), zacząć od tworzenia nowych użytków ekologicznych na pojawiających się tu i ówdzie ugorach. Kieruje tu moim rozumowaniem swoiste wyrachowanie. Otóż za niecelowe uważam uganianie się po całej gminie za naruszającymi naszą uchwałę o ich ochronie. Nawet trudno będzie sformułować zarzuty. Rozumiem: wypalanie da się jednoznacznie zakwalifikować jako ewidentne szkodnictwo, ale np. wypasanie, koszenie? Czasem może być właśnie korzystne. Trzeba to umieć rozróżnić. Chroniąc tylko dotychczasowy zasób miedz itd., nie osiągniemy nigdy znaczącej poprawy jakości środowiska. Kto nam uwierzy, że rolnictwo w gminie coś na tym zyskało? Żeby to udowodnić, trzeba by pokazać ile by straciło. Ale w tym celu musielibyśmy wszystkie użytki zlikwidować! A na to przecież pozwolić sobie nie możemy.

Za absolutnie niesłuszny uważam projekt ochrony "surowych odłogów". Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że taka ochrona, chociaż zgodna z literą Ustawy o ochronie przyrody, faktycznie oznacza milczącą zgodę na ich dalszą degradację. Ponieważ odłogi pojawią się przede wszystkim na gruntach słabszych klas, więc tworząca się na nich, zbliżona do naturalnej, szata roślinna nie będzie zbyt imponująca. Nie przyniesie więc dużej poprawy różnorodności biocenotycznej i nie wpłynie w zdecydowany sposób na otaczające pola uprawne.

Jeśli grunt taki nie jest położony w obszarze projektowanej granicy polno-leśnej i nie wchodzi w grę jego zalesienie, można sięgnąć po inne środki. Jednym ze sposobów może być łowieckie zagospodarowanie takiego nieużytku (wspomniane wyżej wywożenie stosów chrustu z lasu, remiza dla ptactwa, uprawa roślin okrywowych itp.). Jeszcze lepszym rozwiązaniem będzie zakładanie i uprawa biocenotycznych płodozmianów alternatywnych. W naszych warunkach, jak się zdaje, najlepiej do tego będą się nadawać trwałe rośliny motylkowe (por. rozdz. 9.), topinambur, może facelia itp.

Zaletą takiego alternatywnego systemu zagospodarowania odłogów będzie nie tylko znaczący wzrost żyzności gleby. Pozwoli to z czasem być może na powtórne włączenie ich pod uprawę (zainicjowanie czegoś w rodzaju "płodozmiany ekologicznego"). Jest to jedno z możliwych rozwiązań w sytuacji chronicznego nadmiaru ziemi uprawnej i powszechnego dążenia do ekologizacji gospodarki rolnej.

Jeszcze istotniejsze będzie uzyskanie znaczącego wzrostu ilości i liczebności pożytecznych gatunków zwierząt. W tym przypadku celem ambitniejszym i niejako podstawowym "uprawnych" użytków ekologicznych jest stworzenie sytuacji widocznego wzrostu populacji pożytecznych organizmów. Ich wpływ musi być widoczny na pobliskich polach. Chodzi więc o sterowane tworzenie rezerwuarów biocenotycznych wśród monotonnego krajobrazu rolniczego.

Dopiero sukces "uprawnych" użytków ekologicznych daje nam mocne podstawy pod rozwój tego trendu, a więc przede wszystkim uprawę szczególnie cennych roślin żywicielskich dla owadów: baldaszkowych, szorstkolistnych, odtwarzania całych zbiorowisk prawie naturalnych np. typu kwietnego stepu łąkowego itp.

Końcowym etapem tego procesu może być dopiero powszechna ochrona, podsiew i podsadzanie cenniejszych gatunków roślin na istniejących miedzach i przydrożach. Są to podstawowe wymagania skutecznej socjotechniki działania.

Dotychczasowe rozważania prowadzę tak, jakby nie istniał na wsi problem własności. Musimy sobie zdawać sprawę z tego, że na wsi nie ma "bezpańskich" gruntów. Są dwie zasadnicze drogi wejścia z naszymi pomysłami na teren własności prywatnej:

  1. przez wykup lub dzierżawę gruntów,
  2. przez kontraktową formę ochrony przyrody.

W pierwszym przypadku urząd gminy, koło łowieckie, organizacja ekologiczna same zagospodarowują wykupiony lub dzierżawiony teren, w drugim - zlecają za umówionym wynagrodzeniem wykonanie odpowiednich prac. Który system jest lepszy, to zależy od okoliczności i doboru odpowiednich ludzi. Nie wszyscy są na tyle odpowiedzialni, że można i warto zawierać z nimi takie umowy. Czasem - dla uniknięcia kompromitacji - lepiej przejąć grunt i samemu próbować coś robić.

Niezwykle ważne jest, by założone sztuczne użytki ekologiczne nie "kusiły" rolników do ich rolniczego użytkowania (np. wypas) lub wypalania. Częściowo można temu zaradzić przez odpowiedni dobór roślin niejadalnych (np. gorzki łubin trwały, nostrzyk), częściowo przez edukację, system umów, dobór rzetelnych ludzi.

System umów kontraktowych świetnie się nadaje dla śródleśnych użytków ekologicznych, które bez wyjątku powinny być pokryte wysoką roślinnością, chyba, że reprezentują zbiorowiska naturalne lub do nich zbliżone. Choć i w tym przypadku umowa może przewidywać np. ich koszenie. System ten można stosować tak w odniesieniu do nadleśnictw - właścicieli gruntów, jak i kół łowieckich i organizacji ekologicznych - dzierżawców.

Sugeruję tutaj różnym organizacjom ekologicznym działającym na terenie gminy, by nie tylko czegoś tam żądały. Przede wszystkim mogą zająć się same tym, czego żądają od innych, np. uprawą użytków ekologicznych. W liberalnym porządku prawnym nic absolutnie nie stoi na przeszkodzie, by organizacje te wydzierżawiły (za własne lub "zlecone" pieniądze) kawał gruntu nadleśnictwa lub z podupadającego gospodarstwa i... zaczęły ekologicznie na nim gospodarować. Jeśli się uda - będzie z tego pożytek większy niż z tzw. edukacji ekologicznej. Jeśli się nie uda - powinno to dać dużo do myślenia. A koszty są wszędzie takie same; czy prace wykonuje nadleśnictwo, rolnik, czy klub ekologiczny.

W ekologizacji zdaję się, iż trzeba przyjąć zasadę: pierwszy działa ten, komu bardziej zależy. Wobec faktu, że powstają jak grzyby po deszczu różne szkoły i kierunki kształcenia o profilu ekologicznym, że powstają różne organizacje proekologiczne, mają one pełne prawo dowodzić praktycznie swoich racji, niezależnie od tego, czy gmina uważa się za ekologizującą czy nie.

Oto np. już przeszło 15 lat mieszkam w okolicy o dość intensywnym rolnictwie. Rzadkością w tej okolicy są dziuplaste wierzby, dawniej dość często zasiedlane przez dudki - wspaniale ubarwione ptaki, charakterystyczny element dawnego krajobrazu rolniczego i istotny element kultury wsi (pewne znaczenie fenologiczne - przylot dudków łączył się z rozpoczęciem niektórych prac polowych, np. sadzenie ziemniaków).

Niestety, nie spotkałem w tej okolicy przez te lata ani jednej pary dudków. Do momentu, gdy pewien rolnik wyciął znaczną ilość drzew wzdłuż rowu melioracyjnego i pozostawił stosy chrustu. Właśnie w takiej stercie gałęzi pierwsza para dudków założyła gniazdo. Ot i mamy całą tajemnicę; nie trzeba dziupli, by znów oglądać te piękne ptaki.

Nic nie stoi na przeszkodzie, by towarzystwo ornitologiczne, entomologiczne, czy ogólnie - ekologiczne zaczęło wykupywać, dzierżawić itp. grunty i zaczęło tworzyć korzystne warunki dla przedmiotu swojej troski.

foto 16
Kret przejechany na polnej drodze.



Dylematy ekologizacji gmin wiejskich. Taktyka ekorozwoju gminy
< <  |  STRONA GŁÓWNA  |  SPIS TREŚCI  |  > >