BZB nr 6 - Klejnot spełniający wszelkie życzenia


MEDYTACJE O MEDYTACJI

Od autora: tekst ten przygotowany został w 1990r. dla potrzeb miesięcznika "STOP". Jego pierwsza część ukazała się w numerze 2-4/90 "STOPU"; druga niestety nie zdążyła się już ukazać, gdyż pismo przestało istnieć. Korzystając z zainteresowania redakcji ZB pozwalam sobie teraz zaprezentować tekst w całości.

W numerze 6/89 "Pisma Literacko-Artystycznego" ukazał się tekst Jacka Kryga pt. "Orient a europejska psychoterapia". Bardzo wiele problemów, i to w dość chaotyczny sposób, poruszonych zostało w tym tekście, jednak jego główna myśl wydaje się być następująca: "współczesnej psychoterapii zależy przede wszystkim na przygotowaniu pacjenta do lepszego funkcjonowania w społeczeństwie, do zwykłego radzenia sobie w życiu, zaś celem stawianym przez starożytny Wschód jest doprowadzenie adepta do wyzwolenia. (...) Gdyby udało się psychoterapeucie spełnić oczekiwania społeczeństwa, na gruncie którego działa, wtedy jakiekolwiek wyzwolenie nie może wchodzić w rachubę. Z kolei osoba w pełni wyzwolona nie jest typem człowieka szczególnie przydatnego w jakimkolwiek społeczeństwie. W tym wypadku cele indywidualne nie tyle występują przeciwko celom społecznym, lecz z całą pewnością rozmijają się." Innymi słowy, Autor uważa iż wschodnie systemy medytacyjne i psychoterapia dążą do zupełnie różnych celów i nie mogą być mieszane (tzn. konkretnie, zdobycze systemów wschodnich nie mogą być stosowane w psychoterapii). Być może analiza różnorakich filozoficznych i psychologicznych teorii dotyczących tego tematu prowadzi istotnie do takich wniosków. Nie znam tych teorii; ale niezależnie od nich praktyka przedstawia się chyba jeszcze trochę inaczej. Dlatego też pozwalam sobie przedstawić w tym artykule swoje osobiste, praktyczne, wynikłe z moich doświadczeń, patrzenie na te sprawy.

Na początek, wzorem zarówno psychoterapeutów, jak i mistrzów Wschodu, spróbujmy ustalić, o czym naprawdę mówimy, co w istocie jest przedmiotem naszych rozważań. A zatem, co rozumiemy przez "psychoterapię"? Zdaje się, że Autor rozumie psychoterapię jako leczenie osób chorych psychicznie, sytuując ją tym samym w obrębie psychiatrii, na co wskazywałoby jego sformułowanie: "z założeń a priori wynika, że pacjent przychodzi do lekarza od umysłu, aby go uleczył" i inne podobne. Te założenia a priori poczynione zostały jednak przez samego Autora, gdyż leczenie osób chorych psychicznie (które rzeczywiście ma służyć pewnemu przystosowaniu ich do "normalnego" społeczeństwa) a szeroko pojęta psychoterapia to jednak dwie trochę różne sprawy. Współczesna psychoterapia przeznaczona jest z reguły dla osób w obiegowym pojęciu "normalnych", całkiem nieźle radzących sobie w codziennym życiu, mających jednak kłopoty z - mówiąc najkrócej - pełnym i swobodnym tego życia przeżywaniem, pełnym wyrażaniem siebie. Dla współczesnego psychoterapeuty osobą kwalifikującą się do terapii będzie np. osoba odczuwająca różnego rodzaju bloki i zahamowania (kto z nas ich nie odczuwa?), mająca poczucie niespełnienia, osoba nieśmiała, nadmiernie skrępowana, popadająca bez wyraźnego powodu w stany przygnębienia czy nie potrafiąca przeżywać radości z własnych dokonań i sukcesów, chociaż żadnej z takich osób nie określilibyśmy jako chorej psychicznie. Jeżeli patrzeć z punktu widzenia społecznej funkcjonalności, są to osoby całkowicie normalne i psychoterapeuta nie ma tu nic do roboty, gdy chodzi o przystosowanie ich do społeczeństwa. Ma natomiast wiele do zrobienia w spełnieniu czysto indywidualnego celu tych ludzi: uwolnienia ich od cierpień psychicznych; przygotowania do lepszego radzenia sobie z sobą samym; zlikwidowania nadmiernie krępujących spontaniczność wyrażania siebie bloków i zahamowań. Problemem człowieka zwracającego się do terapeuty jest to, że odczuwa, iż coś gdzieś w nim samym jest "nie w porządku" i jest mu z tym źle, a nie to, że jest niedostosowany do społeczeństwa (aczkolwiek jego problemem może być właśnie odczucie niedostosowania do społeczeństwa, i właśnie z tym może mu być źle). Spodziewa się on od terapeuty pomocy w polepszeniu swego samopoczucia, a nie tego, że ów dopasuje go do wymogów społecznych. Terapeuta także działa w imię swojego klienta (który w końcu mu za to płaci), a nie w imię enigmatycznego "spełnienia oczekiwań społeczeństwa". Efektem, który inteligentny, wrażliwy terapeuta będzie chciał uzyskać, nie jest jednak doraźne złagodzenie jednego czy drugiego konkretnego problemu podsuwanego mu przez pacjenta, lecz dotarcie do wspólnego źródła tych wszystkich problemów i wykorzenienie go. Jeżeliby porównać to postępowanie do medycyny, bliższe ono będzie zasadom medycyny chińskiej niż europejskiej: leczyć całego pacjenta (przez przywrócenie równowagi energetycznej w organizmie), a nie pojedynczą taką czy inną chorobę; zlikwidować przyczynę umożliwiającą wytwarzanie się chorób (czyli powodującą wspomniane zaburzenia), a nie konkretną, spowodowaną tą przyczyną dolegliwość. Takie postępowanie w psychoterapii ma doprowadzić pacjenta do stanu swobodnego, nieskrępowanego wyrażania siebie i radosnej, afirmatywnej postawy wobec siebie i otoczenia (problemy iluż ludzi biorą się stąd, że siebie samych lub innych uważają za "złych"?). Można to zauważyć przy samym tylko spojrzeniu na tytuły książek dotyczących np. takiego kierunku psychoterapii, jak analiza transakcyjna: "W zgodzie z sobą i z tobą"1 (w oryginale "Ja jestem OK - ty jesteś OK"), lub "Aby być sobą"2 (w oryginale "Bierz siebie, jakim jesteś").

Do czego zaś dążą systemy Wschodu? Autor, jak już cytowałem, za główny ich cel uważa "doprowadzenie adepta do wyzwolenia". Czym owo enigmatyczne "wyzwolenie", czy też "oświecenie", jak wolą to nazywać buddyści, miałoby być, tego... nikt nie wie. Zgodzimy się zapewne, że dla tych, którzy owego stanu nie osiągnęli, nie znają go z autopsji, jest to jedynie pusty dźwięk i teoretyczne pojęcie. Zaś ci, którzy go osiągnęli, twierdzą zgodnie, że czegoś takiego po prostu... nie ma, i przestrzegają uczniów przed traktowaniem medytacji jako drogi do osiągnięcia oświecenia. Mistrz zen Shunryu Suzuki mówi: "Jeśli traktujecie praktykę jako sposób na osiągnięcie oświecenia, to zamykacie drogę do osiągnięcia go." Cóż zatem jest najważniejsze w tej praktyce? Odpowiada Suzuki: "Nie lekceważymy pojęcia oświecenia, ale najważniejszą rzeczą jest obecna chwila. To jest najważniejszą rzeczą w naszej praktyce." Obecna chwila - to postrzeganie świata takim jaki jest właśnie teraz, to jego pełny, spontaniczny odbiór i afirmacja. To zdają się być kluczowe elementy medytacyjnego sposobu życia, a tym czy oświecenie jest, czy go nie ma, i czym ono jest, lepiej sobie chyba nie zaprzątać głowy. Jak uczą mistrzowie, nie ma żadnej nauki tajemnej i żadnych niezwykłych prawd do odkrycia. Ten sposób życia nie jest niczym nadzwyczajnym. Gdy zapytano mistrza zen Czao-czou (778-897r.), czym jest Tao (uniwersalna prawda), odpowiedział:

"Twoim powszednim życiem, tym jest Tao". Całą tę długą i żmudną drogę praktyki medytacyjnej przechodzi się po to, aby powrócić do siebie; aby móc funkcjonować w sposób naturalny, spontaniczny, radosny, pozostający w harmonii z otoczeniem - w zwykłym, codziennym życiu, aby odrzucić złudzenia i przywiązania, które tkwiąc w naszym umyśle takie naturalne, spontaniczne życie nam uniemożliwiają.

Z powyższego, skrótowego i uproszczonego przedstawienia tak psychoterapii, jak i medytacji dają się zauważyć pewne podobieństwa w traktowaniu świata, człowieka, życia, podobieństwa stanu psychicznego, do którego tak psychoterapia, jak i medytacja chcą doprowadzić. Nie powinny one skłaniać jednak do pochopnego wniosku, że cel jest w gruncie rzeczy ten sam, tylko mamy do czynienia z dwiema różnymi drogami jego osiągnięcia. Istnieje różnica nie tyle może jakościowa, co "ilościowa". Psychoterapia chce wykorzenić źródło problemów i cierpień konkretnego człowieka, medytacja Wschodu stawia sobie ambitne zadanie wykorzenienia źródła problemów i cierpień w ogóle; odnośnie dowolnego człowieka. Psychoterapia ciągle pozostaje w obrębie indywidualnego "ja" danej osoby, podczas gdy medytacja zmierza do przekroczenia własnego "ego" i odczucia nierozdzielności siebie od całego otoczenia. Wydaje się, że medytacja operuje jakby na wyższym, czy też jak kto woli głębszym poziomie psychiki człowieka, dotyka bardziej bezpośrednio istoty i sensu człowieka i świata. Stąd też przemiany w psychice w kierunku wspomnianego stanu spowodowane medytacją zdają się być głębsze, bardziej radykalne, mocniej ugruntowane i stabilniejsze niż uzyskane drogą psychoterapii. Związek z całym istnieniem, poczucie jedności, radości, szczęścia są bardziej intensywne i niosą ze sobą więcej energii do radzenia sobie z życiowymi trudnościami. Ale też i "punkt startowy" do praktykowania medytacji zdaje się znajdować "dalej" niż odpowiadający mu dla psychoterapii.

Zanim rozwinę ten ostatni temat, mała dygresja dotycząca sugerowanego przez Autora "rozmijania się celów indywidualnych ze społecznymi". Kojarzy mi się to z mechanicystycznym, funkcjonalnym traktowaniem społeczeństwa, jako maszyny, w której człowiek-trybik ma swoje określone miejsce i zadanie, i wymagane jest wyrzeczenie się czy wręcz "poświęcenie" swoich celów indywidualnych dla abstrakcyjnych celów społecznych. Taki jest sposób myślenia zachodniej cywilizacji technicznej, ale wydaje mi się, że czas już najwyższy, abyśmy jako cywilizacja właśnie wyrośli z tego sposobu myślenia i patrzenia, który jest w swej istocie preferowaniem przemocy. Nie może być zdrowego, harmonijnie i sprawnie funkcjonującego społeczeństwa złożonego z jednostek wyrzekających się - "dobrowolnie" (w imię różnych tabu, mitów, uprzedzeń itp.) bądź przymusowo - swego osobistego szczęścia. W psychoterapii osiąganie stanu wspomnianej radości życia, afirmacji, jest nieodłącznie związane z aktem wzięcia przez pacjenta na siebie całkowitej odpowiedzialności za swoje życie. To bardzo ważny element: przyzwyczajeni jesteśmy do wiązania tej odpowiedzialności z czynnikami zewnętrznymi: warunkami, sytuacją, "układami", innymi ludźmi, organizacjami itp. Z chwilą, gdy uświadomimy sobie (czy raczej ciągle od nowa będziemy sobie to uświadamiać, gdyż łatwo się o tym zapomina), że - jak określili to Beatlesi w piosence "Within you, without you" - "to wszystko jest wewnątrz ciebie i nikt inny nie może cię zmienić", zmienia się nasza postawa wobec życia. Przyjmując całkowitą odpowiedzialność za swoje życie, będziemy się starali nasze zobowiązania - także wobec innych, czyli społeczne - wykonywać najlepiej, jak potrafimy. W medytacji (przynajmniej buddyjskiej) dokonuje się zaś zwykle jeszcze czegoś więcej: medytujący przyjmuje nie tylko odpowiedzialność za swoje własne życie, ale też za przyczynienie się do "uwolnienia wszystkich czujących istot od cierpienia", jak to ślubują buddyści mahajany. Medytacja, choć jest pozornie odsunięciem się od świata, gdyż większość jego celów traktuje jako złudne i pozorne, potraktowana tak jak powyżej jest wręcz nakazem aktywnego współczucia, i działania dla dobra wszystkich w dostępny sobie sposób. Sformułowanie Autora artykułu w "Piśmie", że "osoba w pełni wyzwolona nie jest typem człowieka szczególnie przydatnego w jakimkolwiek społeczeństwie", lub że "brak opisów dotyczących pomnożenia efektywności działań społecznych poprzez praktykowanie np. jogi lub zenu" wynika zapewne ze stereotypowych wyobrażeń człowieka medytującego jako jogina nieruchomo siedzącego godzinami w pozycji lotosu bez kontaktu ze światem zewnętrznym. Owszem, trzeba to robić; chyba nie ma innej metody prawdziwie głębokiego wniknięcia w siebie, poczynienia postępów na tej drodze, ale jej kulminacją - znów wedle mistrzów zen - nie jest rozpłynięcie się w nirwanie i zobojętnienie na cały świat, lecz - jak ukazuje to ostatni z serii słynnych "Obrazów pasterskich" zen - "powrót na targowisko z przynoszącymi radość dłońmi", wejście w zwykłe, codzienne życie odmienionym, psychicznie oczyszczonym i zdolnym do pomagania innym w dokonaniu tego samego. Ale nawet jeszcze bardzo daleko od tego stanu można stwierdzić "na własnej skórze" dobroczynny wpływ medytacji na "efektywność działań społecznych". Praktykując medytację odczuwa się aż nadto dobrze, jak odblokowuje ona energię i chęć do działania, przynosi zdolność elastycznego dostosowywania działań do zmieniających się warunków i sytuacji, i jak równocześnie daje równowagę psychiczną chroniącą przed "straceniem głowy" w nawale zadań i stresem wynikającym z nieustannej pracy "na najwyższych obrotach". (Oczywiście nie jest to celem medytacji, a tylko jej pewnym skutkiem ubocznym, i nie można poszukiwać w medytacji środka na osiągnięcie tego typu rezultatów - do tych problemów jeszcze wrócę.)

Podsumowując to wszystko, można by odpowiedzieć na pytanie, które Autor zadaje, cytując tytuł wartościowej książki wydanej przed laty3, czy możliwe jest przejście "przez psychoterapię ku duchowej edukacji": jest nie tylko możliwe, ale naturalne. Wydaje się, iż techniki psychoterapeutyczne, jeżeli są stosowane głęboko i rzetelnie, w pewnym momencie, osiągając kres swoich możliwości, otwierają same drogę do zajęcia ich miejsca przez medytację, która poprowadzi daną osobę dalej. Czy natomiast psychoterapia jako taka powinna korzystać z elementów nauk Wschodu? Tu wszystko chyba zależy od osobowości terapeuty, od tego, w jakim stopniu ma on świadomość tego, co robi, czy użycie tego bądź innego elementu ze skarbnicy mądrości Wschodu może pomóc jego pacjentowi. Podnoszona przez autora jako argument przeciw, nieco chyba demonizowana "kompletność" metod Wschodu, to, że stanowią one "skończoną całość", zdaje się chyba być tylko teoretycznym straszakiem. Metody i techniki Wschodu (i nie tylko Wschodu, istnieją też i wywodzące się skądinąd systemy duchowego doskonalenia), tak jak i psychoterapii, nie są wszak celem samym w sobie, lecz tylko pewnego rodzaju zbiorami narzędzi do pracy nad swoim umysłem, do rozwoju ku życiu lepszemu i pełniejszemu (por. wypowiedź XIV Dalaj Lamy na temat różnych religii - "STOP" nr 3-4/89). Każde narzędzie służy do czego innego i nawet z kompletnego zestawu narzędzi można (i na ogół trzeba) wybrać tylko niektóre - te, które w danym przypadku rzeczywiście trzeba zastosować. Oczywiście należy mieć świadomość, które narzędzia do czego służą i jak działają, a kto jej nie ma, niech oczywiście lepiej trzymać się z dala od narzędzi, których nie zna.

Autor pisze: "Wschód zaś dostarcza nam nie tylko metod kompletnych, całościowych, zamkniętych, lecz takich, którym trzeba oddać się bez reszty. Nie można jednak tego zrobić, jeżeli nie wierzy się w daną metodę, jeżeli szuka się prób uzupełnienia jej o nowe wartości, jeżeli nie traktuje się wybranej metody jako jedynej w swoim rodzaju całości." Pachnie mi to pochwałą ślepej wiary, bezkrytycznego podążania za swoim guru czy mistrzem, przedłożenia metody, jej dokładnego stosowania ponad cel, do którego ta metoda ma doprowadzić, czyli najzwyklejszym dogmatyzmem. Tymczasem Budda nauczał zupełnie inaczej, nakazywał, by nie wierzyć żadnemu jego słowu, lecz samemu je sprawdzać. Mistrz zen Seung Sahn powiedział kiedyś, że buddyzm nie ma żadnych opinii ani poglądów, tylko dostosowuje się do warunków i sytuacji praktykujących; jest tyle rodzajów buddyzmu, ilu ludzi, którzy go praktykują. Innym razem, zapytany o możliwość "mieszania" elementów różnych praktyk, odpowiedział: "Oczywiście! To jest tak, jak z jedzeniem. Czasem idzie się do chińskiej restauracji, innym razem do koreańskiej. Dlaczego jeść cały czas polskie jedzenie?" źródłem nauki jesteśmy przede wszystkim my sami, a nie żaden system czy metoda.

Gdy stajemy u progu medytacji, pojawia się oczywiście wiele innych, związanych z nią problemów, z których najważniejszym być może jest, sygnalizowany już parokrotnie, początkowy stan umysłu osoby rozpoczynającej praktykę medytacyjną. Uważam, i w tym zgadzam się z Autorem tekstu z "Pisma", że dla rozpoczęcia praktyki medytacyjnej konieczny jest już pewien stopień odblokowania i zharmonizowania psychiki. Np. człowiekowi psychicznie choremu medytacja na pewno nie pomoże. Jest jeszcze kilka innych subtelnych problemów w medytacji, których niedostateczna świadomość spowodować może zaplątanie się osoby medytującej w sieci własnej psychiki i wręcz szkodliwy wpływ medytacji. Niektóre z tych problemów poruszam w drugiej części niniejszego tekstu.

* * *

Zgodnie z powyższymi rozważaniami psychoterapia i medytacja zdają się jednak (wbrew twierdzeniom autora tekstu z "Pisma") zdążać do zbliżonego celu: umożliwienia człowiekowi osiągnięcia stanu szczęśliwości, radości życia, jedności i harmonii ze światem. Nie oznacza to jednak, że mogą one być traktowane wymiennie, równoważnie. Zdaje się istnieć między nimi naturalne przejście, moment zastąpienia jednej drogi przez drugą. Psychoterapia zadaje się być drogą tylko do pewnego miejsca; nie da się przy jej użyciu dojść dalej niż poza pewien graniczny punkt. Medytacja zaś odwrotnie: aby mogła być owocnie praktykowana, można ją zacząć dopiero od pewnego poziomu zintegrowania i zharmonizowania psychiki. Na środkowym etapie tej drogi, medytacja i psychoterapia mogą znaleźć miejsce równolegle obok siebie; mogą się nawzajem wspierać i uzupełniać. To jest chyba sytuacja, w której znajduje się większość osób tzw. poszukujących.

Medytacja praktykowana przez człowieka mającego nierozwiązaną większość swoich podstawowych problemów psychicznych (które należałoby rozwiązać na drodze psychoterapii) może moim zdaniem przynieść więcej szkody niż pożytku. Niestety, zjawiskiem aż nazbyt często spotykanym, przynajmniej w polskich wspólnotach buddyjskich, które znam z autopsji, jest traktowanie medytacji jak psychoterapii, jako środka na rozwiązanie swoich życiowych trudności. Co więcej, spotyka się nawet liczne osoby traktujące ośrodek czy świątynię buddyjską jako miejsce ucieczki przed światem i jego problemami, bezpieczne schronienie, którego brak im w życiu, miejsce, gdzie mogą poczuć się wśród "swoich", z którymi jest im dobrze, podczas gdy na zewnątrz są niezrozumiali i groźni "obcy", z którymi nie można porozumieć się i znaleźć wspólnego języka. Przyjściem do ośrodka osoby takie zaspokajają w sobie zatem potrzebę dokładnie odwrotna do tej, która jest istotą medytacji. Zamiast jedności ze światem jest tu ucieczka od niego; zamiast wzięcia odpowiedzialności za swoje życie - szukanie zewnętrznego schronienia; zamiast działania dla wszystkich istot - identyfikacja z małą grupką "swoich" przeciwstawionych "obcym". W rezultacie aż zbyt często w ośrodkach takich zachodzi efekt "towarzystwa wzajemnej adoracji"; zaczyna panować senność, marazm, ospałość, zobojętnienie na wszystkie sprawy nie dotyczące bezpośrednio czynnika, który łączy przychodzących tam ludzi - tzn. praktykowanej medytacji. Daje się zauważyć brak sprawnej organizacji, zapominanie o sprawach, które należy załatwić, brak odpowiedzialności za swoje zobowiązania. Czasami, kiedy ludzie mocniej praktykują, dochodzi między nimi do ostrych konfliktów, często w sprawach prestiżowych, ambicjonalnych; medytacja, niezależnie od tego jak nieprawidłowe byłoby do niej podejście, przecież działa i wydobywa z ludzkiej psychiki "na wierzch" wszystkie nierozwiązane problemy, niezałatwione konflikty, stłumione negatywne czy agresywne reakcje. Wygląda to zatem tak, jakby wywoływane przez medytację skutki były wręcz przeciwne do obiecywanej i spodziewanej radości życia, energii, spontaniczności, harmonii. Niejednokrotnie wywołuje to u początkującego adepta poczucie rozczarowania, zniechęcenia, zawodu i rezygnację z wszelkich dalszych prób pracy nad sobą na jakiejkolwiek drodze.

Tu dochodzimy do problemu nastawienia, z jakim podejmuje się medytację, motywacji do jej praktykowania. Medytacja nie jest, jak już wspomniałem, psychoterapią, i praktykowanie jej jako środka zaradczego na życiowe trudności nie wywołuje korzystnych skutków. Jest z kolei pewna grupa ludzi, zwłaszcza "nafaszerowanych" ideami tzw. "New Age", którzy poszukują w medytacji niezwykłych przeżyć, doznań ekstatycznych, mistycznych doświadczeń, sensacji. Karmią się wizjami osiągnięcia poprzez medytację niezwykłych mocy duchowych, "stanu nadświadomości", jak to nazywają, i po to właśnie ją praktykują. Tak traktowana praktyka medytacyjna staje się działaniem zupełnie analogicznym do zażywania narkotyków: praktykuje się po to, aby wpaść w jakiś ekstatyczny trans, który jest taką samą ucieczką od świata, jak omawiana poprzednio - tym razem ucieczką w świat iluzji.

Wspomniałem także w pierwszej części mojego artykułu o tym, że mistrzowie przestrzegają uczniów, aby nie praktykowali w celu osiągnięcia oświecenia. Po co w takim razie praktykować medytację? Po to, żeby uwolnić wszystkie istoty od cierpienia? Mistrz zen odpowiada: "Jest to może intencja lepsza niż jakakolwiek inna, ale ciągle jeszcze jest to intencja". Okazuje się, że najlepiej praktykować medytację bez żadnego celu, który poprzez tę medytację chciałoby się osiągnąć. Dlaczego? Ponieważ umysł, zwłaszcza nasz, ludzi Zachodu, skażony jest ciągłym pragnieniem realizacji celów; ciągłym "chceniem"; ciągłym dążeniem do zdobywania, osiągania, uzyskiwania. Rzadko zwracając uwagę na "to, co jest" koncentruje się na tym, "co powinno być" - swoich celach. Medytacja jest oduczaniem się tego przeciwstawienia; jest oduczaniem się "chcenia", a uczeniem się pogodnego, harmonijnego bycia w "tym, co jest" - co rzecz jasna nie wyklucza działań dla zmiany tego stanu rzeczy (ale wciąż zharmonizowanych z "naturą" aktualnej sytuacji!), wbrew temu, co często utrzymują osoby powierzchownie tylko zapoznane z medytacją. Praktykowanie medytacji z jakimkolwiek celem, z jakąkolwiek intencją byłoby nastawieniem w rodzaju "chcę się oduczyć chcieć", czyli dalej usiłowaniem zaspokojenia własnych "chceń". Jiddu Krishnamurti, jeden z największych współczesnych nauczycieli duchowych, stojący poza wszystkimi szkołami i tradycjami, ale równocześnie czerpiący z najcenniejszych elementów każdej z nich, mówi we wstępie do swoich "Medytacji"4: "Uciekając od swoich konfliktów, człowiek wymyślił wiele rodzajów medytacji. Ponieważ zrodziły się one z pragnienia, z woli, z żądzy osiągnięć, przysporzyły nowych konfliktów i tarć. Takie świadome, rozmyślne usiłowania są zawsze ograniczone przez uwarunkowany umysł, nie mogą więc prowadzić do wolności", a dalej w sposób jednoznaczny stwierdza: "Medytacja nie jest środkiem do celu. Jest i środkiem, i celem."

Zatem najkorzystniejsze skutki miałoby podchodzenie do medytacji bez żadnych "chceń", bez żadnych pragnień czy oczekiwań z nią związanych, praktykowanie jej tylko dla niej samej. Wtedy również unikamy rozczarowań. Ale aby móc przyjąć takie nastawienie, musimy mieć już w sobie podstawę w postaci pewnej wewnętrznej harmonii, spokoju, akceptacji. Jeżeli jej nie ma - lepiej najpierw zwrócić się w stronę psychoterapii. Autor artykułu w "Piśmie" słusznie zauważa, że starożytny Wschód nie znał pojęcia psychoterapii, ale też w jego kulturze nie było obecne tak przemożne pragnienie zdobywania, uzyskiwania wyników, osiągania sukcesów, którym przesiąknięta jest cała kultura Zachodu. (A jednak to właśnie w większości ludzie Wschodu dokonali epokowych odkryć i wynalazków!)

Pisząc o praktykowaniu medytacji bez żadnego celu pozornie przeczę sam sobie, gdyż stwierdziłem uprzednio, iż celem medytacji jest osiągnięcie stanu szczęścia, radości życia itd. Taka jest jednak paradoksalna logika medytacji, do której trudno nam, Europejczykom, w pierwszej chwili przywyknąć: aby uzyskać poprzez medytację określone skutki, w żadnym wypadku nie należy ich sobie stawiać za cel. Aby coś osiągnąć, nie należy starać się o to. W medytacji wymagane jest od nas taoistyczne wu-wei: działanie w niedziałaniu. Taka jest po prostu nasza psychika, którą kultury i religie Wschodu poznały dużo lepiej i dużo wcześniej niż Zachód: nic się nie da w niej zmienić "na siłę", drogą bezpośredniego ataku. Wiele osób wpada jednak z jednej skrajności w drugą (co również jest charakterystyczne dla naszej zachodniej mentalności) i wybiera tylko jeden z dwu członów owego "działania w niedziałaniu". Skoro nie należy "działać", tzn. starać się poprzez medytację aktywnie osiągnąć jakiś cel, wybierają "niedziałanie": mechaniczne podporządkowanie się przyjętej metodzie, stającej się w takim przypadku już tylko rytuałem, i to często przejmowanym bezkrytycznie wraz z całym bagażem otoczki kulturowej, niepotrzebnej i wręcz nieadekwatnej w innych warunkach społecznych (przykładem np. ruch Hare Kriszna). Taka praktyka niejednokrotnie staje się udawaniem, tanim naśladownictwem. Gubi się gdzieś jej istotny sens - poszukiwanie nauki w sobie, znika uważność i pozostaje tylko forma: siedzenie przez jakiś określony czas w określonej pozycji, śpiewanie określonych pieśni, powtarzanie określoną ilość razy określonych formułek i mantr, z wiarą, że bezmyślnie praktykowana metoda zadziała "sama", bez naszego udziału, załatwiając niejako za nas sprawę przemiany naszej własnej psychiki. I owszem, zadziała: monotonnie powtarzana praktyka spełni rolę autohipnozy, usypiając i otępiając umysł, przez co pozornie go uspokoi - i tyle. Trzeba mieć nieustannie świadomość tego, że medytacja jest postrzeganiem z pełną uwagą, że tym, co w medytacji najważniejsze, nie jest taka czy inna metoda, bądź też takie czy inne przekonania, które skłaniają nas do jej praktykowania, lecz, jak powiedział w cytowanym już przeze mnie zdaniu mistrz Shunryu Suzuki, obecna chwila, to co dzieje się teraz. To jest właśnie istotą medytacji. Najlepiej byłoby nie posługiwać się żadną metodą i nie mieć na względzie żadnego celu, ale ci, którzy tak potrafią, którzy spontanicznie, bez żadnej metody ani intencji znajdują się w stanie medytacji, całkowitej uwagi, którym przydarza się ona, jak pisze Krishnamurti, "gdy jedziesz autobusem, gdy spacerujesz po lesie pełnym światła i cieni, gdy słuchasz śpiewu ptaków, kiedy patrzysz na twarz żony czy dziecka" - ci są już blisko kresu drogi. Zatoczywszy krąg poprzez psychoterapię i medytację, wracają do najzwyklejszej otaczającej nas rzeczywistości. Ona bowiem okazuje się ostatecznym punktem końcowym ścieżek medytacyjnych. Wedle Wschodu nie są one drogami prowadzącymi od "normalnego" stanu umysłu "w górę", w kierunku jakichś stanów "ponadnormalnych" czy "nadświadomości", lecz właśnie doprowadzają do normalności; ze świata maji - ułudy, czyli rzeczywistości zafałszowanej naszymi poglądami, uprzedzeniami, wyobrażeniami przeprowadzają nas w rzeczywistość taką, jaką jest naprawdę. Zwykłą rzeczywistość - ale teraz, dzięki uzyskanemu w medytacji poznaniu, w tej swojej zwykłości niezwykłą i jedyną. "Gdy nie patrzymy na życie świeżo, wciąż na nowo, staje się ono rutyną, jest nudne i bez wartości. Dlatego medytacja to sprawa najwyższej wagi. Ona otwiera wrota świata nieprzewidzianego i bezgranicznego" - to znowu Krishnamurti. Daisetz Teitaro Suzuki w swoim "Wprowadzeniu do buddyzmu zen"5 pisze zaś: "Unoszę rękę, sięgam po książkę leżącą na drugim końcu biurka, słyszę za oknem chłopców grających w piłkę, widzę nad lasem chmury gnane wiatrem, i tym wszystkim praktykuję Zen, przeżywam Zen." Całkowita uwaga, widzenie, słyszenie, odczuwanie tego wszystkiego, co właśnie w tej chwili dzieje się wokół nas i w nas samych, z równoczesnym samoistnym uciszeniem, uspokojeniem umysłu, odejściem chęci do niespokojnej myślowej reakcji na wszystko - to ten najcenniejszy, najprawdziwszy stan medytacji. Stan, w którym zwykłe, codzienne zdarzenia nabierają wymiaru mistycznego. Ale ten mistycyzm nie mówi o duszy, absolucie, zbawieniu, nirwanie, Bogu ani Buddzie. To mistycyzm świecącego słońca, pachnącego kwiatu, białego papieru i ciemnogranatowego wieczornego nieba. I choć Autor tekstu w "Piśmie" twierdzi, że "nie ma ateistycznej mistyki", ten stan właśnie taką zdaje się być. Jest on zupełnie niezależny od tego, czy ktoś wierzy w religię i jaką. Bowiem jak twierdzi Krishnamurti: "Taki umysł jest prawdziwie religijny, religijny bez kościoła, świątyni czy rytualnych pieśni."

I w tym miejscu właściwie nie ma już więcej nic do powiedzenia. Tylko za oknem noc rozświetlona światłami w oknach przeciwległych domów, przede mną zapisana kartka papieru i ta ostatnia kropka w tym tekście.

Jarosław Rafa

P.S. Ależ się patetyczny zrobiłem na końcu... Zamiast gadać, lepiej bym trochę pomedytował.

  1. Thomas A.Harris, "W zgodzie z sobą i z tobą", Instytut Wydawniczy PAX, 1987.
  2. Rüdiger Rogoll, "Aby być sobą", PWN, 1989.
  3. "Przez psychoterapię ku duchowej edukacji", praca zbiorowa, Stowarzyszenie Buddyjskie Zen Czogie, 1983 (wyd. powielaczowe).
  4. Jiddu Krishnamurti, "Medytacje", anonimowe wyd. powielaczowe z 1987.
  5. Daisetz Teitaro Suzuki, "Wprowadzenie do buddyzmu zen", Czytelnik, 1979.

BZB nr 6 - Klejnot spełniający wszelkie życzenia | Spis treści