Wydawnictwo Zielone Brygady - dobre z natury

UWAGA!!! WYDAWNICTWO I PORTAL NIE PROWADZĄ DZIAŁALNOŚCI OD 2008 ROKU.

“Jesteśmy pszczołami Niewidzialnego”

Od większości z nas wymaga się ciągłej, podniesionej do rangi systemu obłudy. Nie można bez szkody dla zdrowia dzień w dzień udawać co innego, niż się czuje, zachwycać się tym, czego się nie lubi, cieszyć się z tego, co przynosi nieszczęście. (...). Nasza dusza zajmuje miejsce w przestrzeni i tkwi w nas jak zęby w ustach. Nie można jej wiecznie bezkarnie gwałcić. (B. Pasternak)

Celem eseju jest refleksja nad archaicznymi pokładami lingwistycznymi w Europie ze szczególnym uwzględnieniem słowiańskiego obszaru językowego. Sądzę, że te pokłady językowe najsilniej wpływają na sposób bycia, jakkolwiek nie wprost, jawnie i bezpośrednio. Taki cel eseju może się wydawać trudny i hermetyczny – cóż nas mogą obchodzić językowe wykopaliska? Jednak w dalszej części okaże się, że ta tematyka jest bardzo aktualna, dotykająca, gdyż w końcu myślimy pojęciami, które mają często niezwykle skomplikowany rodowód.

Szczególne miejsce we współczesnych językach zajmuje pojęcie “Natura” (gr. fisis) i wszelkie odniesienia oraz związki z innymi pojęciami. Podajmy kilka określeń:

– ekscytująca natura Tytana, natura emocji, natura ludzka, “Natura boi się próżni”, natura poznania, Miasto i Natura, naturalne składniki – szczególnie to wyrażenie robi wielką karierę w przemyśle propagandowym.

Spróbujmy teraz ogólnie zdefiniować pojęcie “Natura”. Od razu nasuwają się następujące określenia:

Natura:

1) całość istnienia (identyfikowana z Przyrodą),
2) to, dzięki czemu człowiek jest sobą (natura człowieka), dawniej identyfikowane z temperamentem, charakterem, przyzwyczajeniem (przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka), zbiorem charakteryzujących go specyficznych cech psychologicznych,
3) Istnienie oddzielone i przeciwstawiające się cywilizacji, żyjące samoistnie, bez jakiejkolwiek ingerencji człowieka.

Natomiast etymologicznie pojęcie “Natura” pochodzi od czasownika nascor, natus – rodzić się. Natomiast naturus – to czas przyszły, a zatem Natura oznacza to, co ma się urodzić.

Języki romańskie i niemiecki w zupełności powtarzają łacińską wykładnię: la Nature, environment (środowisko), milieu (ale tylko do otoczenia kulturowo-cywilizacyjnego), die Natur, Natureza (portug.)

Pozornie wydaje się, że dokładnym odpowiednikiem “Natury” jest “Przyroda”. Pojęcie to etymologicznie oznacza “być przy rodzeniu; obserwować proces rodzenia”. Jednak kluczowym w naszych rozważaniach o etymologii słów “Natura” i “Przyroda” jest przedrostek (sufiks) – “przy–”. Wyrazy takie jak: “przyrzec”, “przyrządzić”, “przystroić”, “przybić (do portu)”, “przypominać”, “przymierze”, “przykazanie” – dzięki przedrostkowi “przy” otrzymują charakter niezwyczajny, uroczysty, obrzędowy. Niebagatelna jest rola tego przedrostka. Rola wybitnie semantyczna (wskazująca), a nie jedynie syntaktyczna (wynikająca z reguł gramatycznych).

Należy podkreślić, że języki zachodnioeuropejskie zostały prawie zupełnie zromanizowane. Jedynie niezwykła enklawa Bretanii (Breizh), posiada swój język oraz obyczaje korzeniami sięgające aż do czasów celtyckich. W czasie wakacji trwa tam święto “Fest Noz” (franc. La Fête de la Nuit – Święto Nocy), pełne beztroskiej zabawy, tańców i picia lokalnych trunków. Grana jest wyłącznie celtycka muzyka i tańce według starych celtyckich układów choreograficznych. Przenosi się ono w czasie wakacji od miasteczka do miasteczka. W Gdańsku rok temu zauważyłem plakaty informujące o takim święcie na terenie Trójmiasta. Świadczy to o trwałości archaizmów kulturowych – w okresie od VI do IV w p.n.e., wpływy celtyckie sięgały od dzisiejszej Hiszpanii, aż do Rosji. Oczywiście, mówiąc “wpływy” nie mam tu na myśli jakiejkolwiek formy dominacji: Celtowie byli znakomitymi kupcami, a dawni Europejczycy, podobnie jak i teraz, byli zawsze ciekawi, jak się żyje u sąsiadów…

Do Rewolucji Francuskiej, Bretania była odrębnym państwem, które dopiero Napoleon wcielił do Francji. Bretania bardzo mocno podkreśla swoją odrębność (mówi się tam, że właśnie tu jest prawdziwa Francja; cała reszta to tylko opakowanie dla turystów). Na Wyspach Brytyjskich (warto zwrócić uwagę na podobieństwo: Bretania – Wielka Brytania) takim celtyckim reliktem, ale bardzo mocno pielęgnowanym i przeżywającym swój renesans, szczególnie w warstwie muzycznej, jest językowa grupa goidelska (dialekty irlandzkie, język mański, dialekty szkockie oraz walijskie).

Głośnym przykładem odrodzenia kultury celtyckiej, jest w sferze muzycznej zespół “Clannad” uprawiający celtycki folk podniesiony do rangi artyzmu. W zespole tym w latach 1980 - 82 występowała wokalistka o ps. Enya (właściwie Eithne Ní Bhraonáin, ur. 17 maja 1961r.)

Należy także wspomnieć o enklawie baskijskiej, która przechowała źródłowe języki ibero-baskijskie, występujące na całym terenie Półwyspu Iberyjskiego przed romanizacją. Cechą charakterystyczną zachodnich nieromańskich enklaw językowych jest specyficzny sposób grupowania się przedsiębiorców. Są to kooperatywy (cooperative) – spółdzielnie producenckie. Posiadają swoje rozpoznawalne znaki towarowe, cieszą się znakomitą opinią i są tam powszechnie kupowane.

Romanizacja (chrystianizacja) Europy za jeden ze swoich głównych celów postawiła pełne i bezwarunkowe zniszczenie cywilizacji przedchrześcijańskiej. Celowo mówimy tu: cywilizacji i nie używamy nazwy “pogańska”, gdyż ma ona wydźwięk pejoratywny, ujemnie wartościujący. Wykopaliska i badania archeologiczne ponad wszelką wątpliwość stwierdzają, że powyżej (jeśli tak można powiedzieć) Imperium Rzymskiego istniała wielorako rozgałęziona na poszczególne plemiona oraz o wysokiej kulturze materialnej cywilizacja celtycka. Natomiast od III w. n.e. nieprzerwanie trwała ekspansja Słowian, którzy w VII wieku stali się panami olbrzymiego terytorium sięgającego na zachodzie poza Łabę i Salę, na wschodzie nad górną Wołgę i Don, na północy po Bałtyk, na południu zaś obejmującego brzegi Morza Adriatyckiego i Egejskiego. Słowianie wprowadzili wielką ilość innowacji językowych, bardzo chętnie zapożyczali słownictwo także od ludów, z którymi przyszło im walczyć (np. plemię Gotów, które w I i II w n.e. “wbiło się” klinem w obszar od ujścia Wisły po średnią Wartę). Jednak najbardziej niezwykłym zapożyczeniem, można by rzecz, kołem ratunkowym dla Słowian, stało się zapożyczenie i wchłonięcie dwóch podstawowych pojęć od plemienia Scytów: “Bóg”, “święty” (a może także “świat”?).

Scytowie “zapędzali się” około połowy I tysiąclecia p.n.e. aż na Kujawy i do Brandenburgii. Także wyrazy “topór”, “Swaróg”, “Swarożyc” są scytyjskie. Mówiąc krótko, w tych kluczowych słowach mamy niewątpliwych “kuzynów” językowych aż w Iranie i języku staroperskim.

Aby dopełnić obrazu migracji językowych należy stwierdzić, że w III tysiącleciu p.n.e. od Renu aż po Dniepr rozciągała się olbrzymia grupa językowa zwana rodziną praindoeuropejską, która migrowała na wszystkie strony geograficzne aż do Indii (sanskryt), natomiast później, w II i I tysiącleciu p.n.e. w tę stronę niestrudzenie wędrowały “importy” scyto-irańskie, które niebywale wzbogaciły słownictwo Europy a szczególnie Słowian.

Opinia, że Słowianie są oporni na ewangelizację ma swoje głębokie uzasadnienie właśnie w archaicznych pokładach językowych, nie poddających się wpływowi jakiejkolwiek ekspansji językowej. Sam rdzeń sanskrycki “bhaga” oznaczający Boga (a dokładniej: “błogosławiony”) ma swój niewątpliwy rodowód praindoeuropejski. A zatem zbieżność sanskrytu i języka praindoeuropejskiego jest źródłowa. W warstwie archaicznej języków słowiańskich więcej mamy wspólnego z Indiami, niż z kulturą romańską.

Chrześcijańskie pojęcie Boga jako Absolutu, Jedni, Trójcy św. są niezrozumiałe dla Słowian. Podobnie dzieje się z łacińskim pojęciem “Sanctus” (Święty) – “oddzielony od świata”. Takie rozumienie nie może być przyjęte w grupie języków słowiańskich, gdyż ta już ma pojęcie “święty”, ale pochodzące od Scytów!

Wracając do kluczowego w tym eseju pojęcia “Natura”, należy stwierdzić, że jego etymologia jest pozbawiona pierwiastka sakralnego, obrzędowego, uroczystego. A zatem odmienianie na wielką ilość sposobów słowa “Natura”, “naturalny”, w sposób ukryty, ale mocno działający, wspiera niszczenie samej Natury, gdyż rozumienie Natury jako miejsca rodzenia najpełniej obrazuje się w chlewie pełnym zwierząt, poddanych kontroli, hodowli i planowej przeróbce przemysłowej.

Natomiast słowo “Przyroda” jest pełne sakralności, odświętności i obrzędowości. Tak rozumiana Przyroda wzbrania się przed agresją człowieka i nie poddaje się jego woli niszczenia. Mówiąc inaczej: im więcej będzie we współczesnej polszczyźnie słów “natura, naturalny”, tym większa będzie nieświadoma presja na niszczenie rzeczywistego, faktycznie istniejącego bytu – Przyrody. Taka jest niezwykła i złowroga dwoistość tak często używanego pojęcia “Natura”. Na proste pytanie: dlaczego mówi się “składniki naturalne” zamiast “składniki przyrodnicze”, odpowiedź może być bardzo złożona. Sądzę, że ma to związek z jednej strony ze wstydem (Przyroda brzmi trochę wstydliwie, swojsko i pospolicie, gdyż jest to pojęcie najgłębiej autochtoniczne, pozbawione tak ulubionego przez Polaków zapachu nowości) a z drugiej strony – słowo Natura pochodzi z nowego Kościoła (tego zza oceanu), a Polacy uwielbiają dym kadzideł i donośne brzmienia organów, bez względu na to, kto gra i czyje są kadzidła...)

Ale do rzeczy i z góry przepraszam za powyższą uszczypliwą uwagę.

Analiza map ekspansji lingwistycznych jest pouczająca. Ok. 250 p.n.e. w Europie wpływ języka romańskiego był ograniczony do półwyspu Apenińskiego. Półwysep Iberyjski był domeną dialektów ibero-baskijskich. Francja, znaczna część Niemiec, wyspy Brytyjskie, i dość szeroki pas aż do Morza Czarnego były siedliskiem języka celtyckiego, powyżej był zakres grupy słowiańskiej oraz bałtyckiej, które sąsiadowały z wielką połacią grupy irańsko-scytyjskiej.

Sytuacja diametralnie zmieniła się ok. roku 150 n.e.: półwysep Iberyjski, znaczna część Francji, Szwajcaria, Chorwacja były już opanowane przez dialekty romańskie. Natomiast od około 500 roku n.e. daje się zauważyć znaczny przyrost terytorialny grupy języków słowiańskich i germańskich.

Rok 1000 n.e. to dwa mocarstwa językowe: romańskie i słowiańskie, przedzielone pasem języków germańskich. Rok 1900 n.e. to już olbrzymia grupa języków słowiańskich. Jest to jedyna grupa, która dokonała tak wielkiej ekspansji obszarowej.

Stwierdzenie, że Słowiańszczyzna przetrzymała napór cywilizacji romańskiej, jest w pełni uprawnione i daje się udowodnić na wielkiej liczbie istniejącej w mowie i piśmie nazw i pojęć rdzennie słowiańskich oraz scyto-irańskich. Język prasłowiański, który wyodrębnił się z języka praindoeuropejskiego – macierzy wszelkich języków, które do tej pory używamy w Europie, miał niezwykłą cechę przyjmowania obcych form, prefiksów i końcówek od ludów, z którymi Prasłowianie mieli kontakt w ciągu 3000 lat (od drugiego tysiąclecia p.n.e. do ok. roku 1000 n.e.). Przed językiem praindoeuropejskim było ostatnie zlodowacenie, a więc nie ma możliwości sięgnięcia poza 3 tysiąclecie p.n.e. Inaczej wygląda sytuacja w Afryce, w której dają się prześledzić warstwy językowe sięgające aż paleolitu (6 - 7 tys. lat p.n.e.).

Aby obraz ekspansji lingwistycznych stał się bardziej klarowny, przedstawmy je następująco: ok. 3 - 4 tys. lat p.n.e. pojawiły się na kontynencie euroazjatyckim dwa językowe tsunami: centrum praindoeuropejskie, umiejscowione w górnym dorzeczu Renu i w bliskim sąsiedztwie oraz centrum języków ałtajskich, umiejscowione na pustyni Gobi. Te dwa gigantyczne “kataklizmy” językowe starły się ze sobą wytwarzając pierwotne i wtórne interferencje. Szły przez góry, morza, bory i stepy pochłaniając i zmieniając mowę wszystkich ludów na tym kontynencie. Przyswajanie fonemów, sposobów artykulacji, znaczeń, praw językowych, było nieświadome i niezależne od występującej przecież w dziejach presji społeczno-politycznej.

Dla chrześcijaństwa Natura (Przyroda) jest skażona grzechem pierworodnym:

Bo stworzenie z tęsknotą oczekuje objawienia synów Bożych, gdyż stworzenie zostało poddane znikomości, nie z własnej woli, lecz z woli tego, który je poddał, w nadziei, że i samo stworzenie będzie wyzwolone z niewoli skażenia ku chwalebnej wolności dzieci Bożych. Wiemy bowiem, że całe stworzenie wespół wzdycha i wespół boleje aż dotąd. RZYM. 8,19-22 (Biblia Wujka)

Bo stworzenie z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych. Stworzenie bowiem zostało poddane marności – nie z własnej chęci, ale ze względu na Tego, który je poddał – w nadziei, że również i ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych. Wiemy przecież, że całe stworzenie aż dotąd jęczy i wzdycha w bólach rodzenia. (Biblia Tysiąclecia, List do Rzymian 8,19-22, s. 1283)

Szczególnie mocno zostało to zaakcentowane w chrześcijaństwie wschodnim, w symbolice ikon: tam występuje całkowity brak “trzeciego wymiaru”, który jest utożsamiany z grzechem. Ikony, to wyłącznie symbole, które w zamierzeniu twórców mają przypominać o niezmiennych duchowych prawach i leczyć ducha człowieka.

Paradoksalnie jednak, Bizancjum nie przyjęło osiągnięć filozofii i nauki greckiej w takim stopniu, jak to zrobiło chrześcijaństwo zachodnie, które od początku było zafascynowane Platonem i Arystotelesem – twórcami całej plejady pojęć i twierdzeń, wśród których żyjemy, myślimy i urzeczywistniamy wieloraką aktywność intelektualną. Manuskrypty Platona, Arystotelesa i wielu innych myślicieli były kupowane przez kolejnych papieży i kardynałów na wagę złota, a tłumaczenia Platona dokonane przez Marsilio Ficino w XV wieku były epokowym wydarzeniem w dziejach Europy.

To wspólnym wysiłkiem tych, którzy byli zafascynowani greckimi mistrzami i kolejno pojawiającymi się interpretacjami Starego Testamentu (Luter, Zwingli, Kalwin, Janseniusz), było możliwe ostateczne odarcie Przyrody z wszelkiego aspektu sakralności i nienaruszalności. Ta grecko-chrześcijańska rewolucja lingwistyczna wypreparowała Naturę i Technikę z jakiegokolwiek elementu zabronionego do dalszej machinacji i manipulacji.

Nowe tory myślenia ostatecznie wybrały swój złowieszczy kierunek w XII wieku, gdy jeszcze ścierały się wielorakie nurty gnostyczne i neoplatońskie. Właśnie wtedy wstępnie określono, jak należy rozumieć Rzeczywistość. To, co rzeczywiste utożsamiono z tym, co mierzalne, czyli dające się przedstawić w skalach arytmetycznych i logarytmicznych. Ostatecznie duchowy wybór przypieczętowało Odrodzenie, którego głównym celem było znalezienie metod panowania nad Naturą oraz Franciszek Bacon, autor m.in. utopii “Nowa Atlantyda”, w której przedstawił społeczeństwo żyjące w dostatku i samozadowoleniu dzięki wynalazkom.

Właśnie teraz mamy do czynienia z ostatecznym krachem, iluzyjnością takiego rozumienia Rzeczywistości. Człowiek zostaje zredukowany do miliardów przebiegów elektrycznych w mózgowiu (redukcja świadomości do mózgu), a jego budowa, charakter, pasje, skłonności – do określonego ułożenia fragmentów łańcuchów DNA.

Natomiast nową interpretację rzeczywistości, czyli tego, co faktycznie jest i w swoim istnieniu pozostaje niezależne od woli człowieka, wielka ilość Europejczyków ma dosłownie “na końcu” języka i w sennych symbolach.

Sądzę, że określenie Rzeczywistości jako tego, co “wspólne wszystkim istotom, niematerialne, głęboko ukryte a stanowczo przemieniające”, może być wstępnym przybliżeniem powszechnie wypowiadanych intuicji. Jeśli pójdziemy śladem tej pre-definicji, wtedy aktualne “badania” fizyki kwantowej, kolejne “sukcesy” w postaci zdjęć najdalszych zakątków Kosmosu, możemy z pełną odpowiedzialnością nazwać próżniactwem na skalę planetarną i wreszcie przestać się oszukiwać, że takie pseudonaukowe ple-ple w najmniejszy nawet sposób przybliży nas do harmonii.

Wszelkie mówienie i nakłanianie ludzi w tym kraju, aby więcej się uczyli, poznawali nowe języki, nowe technologie, gdyż to dopiero zaowocuje wzrostem liczby wynalazków, odkryć, nowych technologii, postępu etc. jest zupełnie pozbawione sensu, ponieważ to właśnie zlekceważone i odstawione do lamusa historii archaiczne warstwy językowe – skutecznie blokują przestawienie na nowe globalistyczne tory – ostatni etap rozwoju grecko-rzymskiego ekspansjonizmu.

Głęboko ukryty, a agresywnie działający lingwistyczny aspekt kultury grecko-romańskiej musi teraz wydobyć się na jaw aż do samego końca, do woli machinacyjnego uprzedmiotowienia całej rzeczywistości. Widać też wyraźnie, dlaczego ewangelizacja Afryki dokonywana wspólnymi siłami protestantów i katolików musi być bezowocna – paleolityczne pokłady językowe są zupełnie odporne na przemiany językowe.

Niezmiernie głębokie wezwanie Nowego Testamentu – Praedicate Evangelium omni creaturae (Głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu), w żadnym wypadku nie może dotyczyć wtłaczania zestawu gotowych prawd w umysły, a najgłębszy duchowy sens tego stwierdzenia jest zupełnie inny od próżnych zabiegów dokonywanych przez tysiąclecia.

Platońsko-chrześcijańska łódź już odpływa od Europy. Lepiej byłoby powiedzieć: platońsko-watykańska, ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie...

Nie znaczy to oczywiście, że ludzie masowo przestaną wierzyć w przesłanie Chrystusa, czy modlić się do Boga. Rewolucja duchowa Europy nie będzie miała charakteru widzialnego, historycznego, jak to bywało do tej pory. Będzie to pozornie niezauważalny, duchowy proces powolnej sublimacji, wypalania nowej substancji alchemicznej myślenia i codziennego życia.

Należy jednak podkreślić, że romanizacja językowa nie ma nic wspólnego z ekspansją chrześcijaństwa, gdyż dokonała się w okresie 250 p.n.e. – 150 n.e., a więc wtedy, gdy chrześcijaństwo przeżywało swój “złoty” okres charyzmatyczności, czyli wyboru przywódców gmin na podstawie ich duchowej wielkości.

Greckie pathos – patetyczność (uczucie, cierpienie, namiętność; dosłownie – ból, choroba), czyli ześrodkowanie wszelkich namiętności w agresywnym dążeniu do wydumanego ideału, wypala się ostatecznie. Można nawet mówić o “zarazie” patetyczności, która ogarnęła Europę wraz z chrześcijaństwem. Wszystko (sztuka, muzyka, religia, literatura) musiało rodzić się w bólu i cierpieniu. W chrześcijaństwie wschodnim punkt ciężkości skupił się na radości Zmartwychwstania, w zachodnim odłamie – na patosie Ukrzyżowania… A karykaturą takiej patetycznej drogi jest niewątpliwie “Pasja” Gibsona. Warto tu zaznaczyć główne opozycje w myśleniu greckim:

1) pathos (nierozumna namiętność) a ethos (obyczaje, natura człowieka, sposób bycia) oraz
2) pathos a apatheia (apatia – z własnej woli wycofanie się z aktywności, kontemplacja, rozumna bezczynność – asceza, szczególnie mocno ceniona przez Schopenhauera)

Jeszcze nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie powrotu do Edenu. Prawdopodobnym efektem zaniku tragiczności istnienia, którego źródło jest niewątpliwie w greckich mitach i tragediach Ajschylosa, Eurypidesa i Sofoklesa, będzie powolna, nieświadoma kreacja nowego typu bohatera powieściowego i zupełnie nowy (a właściwie bardzo stary!) zestaw dźwięków i tonacji, który stanie w radykalnej opozycji do najstarszej tonalnej koncepcji, czyli do śpiewów gregoriańskich.

Właśnie pathos połączone z twierdzeniem dusza człowieka jest ze swej istoty chrześcijańska (anima naturaliter christiana – Tertulian – 160 - 220 n.e.) dało w konsekwencji mieszankę skrajnie wybuchową, a z efektami jej działania musimy się teraz zmagać.

Od kilku lat dokładnie przysłuchiwałem się brzmieniom i tonacjom wytworzonym na przestrzeni tysiąca lat w tzw. muzyce klasycznej.

Mam wrażenie, którego nie potrafię zanegować, że występuje w niej głęboko ukryty aspekt totalitarności, który najpełniej dał o sobie znać w twórczości Wagnera. Od cantus firmus chorału gregoriańskiego, poprzez rewolucję polifoniczną Carlo Gesualdo da Venosa, fug Bacha (rozwój krótkiego tematu w kunsztowne wariacje), wielopłaszczyznowych koncepcji symfonicznych, mamy obraz postępującego a ukrywającego się pod płaszczykiem “ładności i piękna” – tonalnego chaosu, który został zatrzymany przez Mahlera, a radykalnie zanegowany przez “wielką trójcę”: Debussy’ego, Dukasa i Ravela (tzw. neoromantyków).

Kilka uwag na temat tzw. natury człowieka (ethos). Samo historyczne prześledzenie tego pojęcia przypomina nurkowanie w głębokiej i mętnej wodzie, dlatego przedstawię tu najstarsze koncepcje wywodzące się od Hipokratesa i Galena.

Według nich materia składa się z czterech pierwiastków: powietrza (ciepło), ziemi (zimno), wody (wilgotność) i ognia (suchość). Wszystkie ciała, w tym także ciało człowieka, składają się z tych pierwiastków, a zdrowie – to właściwa ich proporcja. W organizmie ludzkim tym czterem pierwiastkom odpowiadają cztery ciecze (łac. humores):

1) ciepła i wilgotna krew (sanguis),
2) zimny i wilgotny śluz (phlegma),
3) ciepła i sucha żółć (cholos),
4) zimna i sucha czarna żółć (melas cholos).

Gdy w organizmie występuje nadmiar lub brak tych składników mamy wtedy do czynienia z chorobami. Te koncepcje wspaniale rozwinął Avicenna, niekwestionowany autorytet w medycynie prawie przez 800 lat. Natomiast temperament (łac. od tempero – umiar) to cielesne dyspozycje, mające wpływ na uczuciowość i życie psychiczne człowieka. Podział ludzi na sangwiników, flegmatyków, choleryków i melancholików jest w dalszym ciągu obowiązujący. Prof. Tadeusz Czeżowski, tak charakteryzuje te postaci:

“Sangwinikiem jest człowiek ulegający silnie i łatwo wzruszeniom, lecz przeżycia te szybko u niego przemijają. Człowiek ten łatwo i gwałtownie popada w zapał, gniew, radość, smutek, przygnębienie. Jest to typ wybuchowy, lecz miękki, niewytrwały, ale i niezawzięty. Niecierpliwy, ale i nie mściwy.

Melancholik jest przeciwieństwem sangwinika. Wzruszenia i dążenia są u niego niezbyt silne, lecz trwałe – są one mało widoczne, zapadają jak gdyby w głąb, tam jednak trwają uporczywie. Melancholik jest więc słaby, ale uparty, cierpliwy, wytrwały, zawzięty. Według Arystotelesa wszyscy niezwykli ludzie wyróżniający się w filozofii, polityce, poezji i sztuce są melancholiczni.

Choleryk wzrusza się łatwo, jednak te wzruszenia pozostają w nim i nie przemijają. To człowiek silny i twardy; niecierpliwy ale zarazem wytrwały; zawzięty i mściwy.

Wreszcie flegmatyk jest przeciwieństwem choleryka. Wzruszenia i pragnienia są u niego słabe i krótkotrwałe. Jest to człowiek, który nie wzrusza się ani silnie, ani głęboko. Jest zimny uczuciowo, ospały, cierpliwy i niezawzięty.

Wśród ludzi rzadko występują takie idealne typy. Zazwyczaj jest tak, że mamy do czynienia z mnogością różnych odmian i połączeń tych typów. Natomiast idealnym człowiekiem jest ten, u którego te wyżej wymienione cztery temperamenty znajdują się w dynamicznej równowadze.”

Warto tu wspomnieć o alchemiczno-magicznych zasadach leczenia:

1) similio similibus (podobne podobnym) oraz
2) contraria contrariis (leczenie przeciwieństwem),
które zostały zupełnie zanegowane i lekceważąco odrzucone przez tzw. medycynę oficjalną. A przecież bardzo łatwo można się przekonać o ich zbawiennej sile, na przykład stosując do zachowań melancholicznych (niezmiernie częstych) słuchanie koncertów wiolonczelowych (zasada 1). Wiolonczela jest jedynym instrumentem, którego brzmienie niezwykle przypomina ludzki głos. A zatem słuchanie jej brzmienia, to rozmowa z drugim człowiekiem i przezwyciężanie samotności, poważnej choroby współczesności.

Natomiast jakie potrawy powinien spożywać określony typ człowieka, ta wiedza została już prawie zupełnie zapomniana, a byłaby obecnie bezcenna.

***

Forma eseju ma swoje niezbywalne prawa. Jednym z nich jest przedstawianie hipotez w sposób daleki od naukowości, opierający się na tym, co nazywa się “esprit” – lotność i łagodna perswazja.

Sprawą, która mnie nurtuje od dłuższego czasu, jest problem genezy marzeń sennych, a hipotezę, którą chcę tu przedstawić, wstępnie nazwałem następująco: sen jako powieść mityczna. Nie chcę streszczać tu koncepcji Junga, jest ona powszechnie znana. Otóż sądzę, że symbole senne pochodzą z matrycy, rodzaju “twardego dysku”, który ma tę cechę, że nie jest możliwe skasowanie danych. Całe dzieje naszego obszaru cywilizacyjnego, aż od cofnięcia się ostatniego lodowca, są na tej matrycy zapisane. Ale nie w postaci prostej historycznej relacji: było tak i tak, ale w postaci już złagodzonej, w postaci mitów. Mit arkadyjski, przekraczanie bramy, obcowanie ze zmarłymi, tułaczka w podziemiach – czytelnicy mogą z łatwością podać wiele najróżniejszych rodzajów symboli sennych, z którymi się co noc spotykają. Sądzę, że na tej “matrycy” są zapisane zarówno okresy łagodności i szczęśliwości, gdy Europa była kontynentem stepowym, z rzadka tylko przemierzanym przez ruchome punkciki – grupy wędrowne, żyjące w dynamicznej symbiozie z Ziemią i swoimi dalekimi braćmi: Księżycem i gwiazdami. Taka była ich Arkadia.
Jednakże w snach pojawiają się także momenty drastyczne i tragiczne – dalekie, złagodzone echo brutalnej ekspansji obcych i niezrozumiałych bogów, dla których trzeba było zniszczyć święte gaje i zaprzeć się ubranych na biało brodatych druidów. A także, dzieje dla snów najnowsze: religijne prześladowania, płonące stosy z niewinnymi kobietami, ponure rządy Świętej Inkwizycji. Można bić się w piersi i przepraszać za dziejowe krzywdy, ale najgorsze jest to, że ta “senna matryca” wszystko zapisuje, a następnie destyluje wydarzenia do mitów i nic nie można wykasować, a ludzie co noc przeżywają wydarzenia sprzed wielu, wielu pokoleń.

Na rok przed śmiercią, w liście z 13 listopada 1925, Rilke napisał:

… naszym zadaniem jest wpoić sobie tę ziemię, tymczasową i kruchą, tak głęboko, w takim cierpieniu, z taką namiętnością, żeby jej istota zmartwychwstała w nas “niewidzialna”. Jesteśmy pszczołami Niewidzialnego. Nous butinons éperdument le miel du visible, pour l ’ accumuler dans la grande ruche d or de l ’ Invisible. (bez pamięci znosimy zewsząd miód widzialnego, by go gromadzić w wielkim złotym ulu Niewidzialnego). (M. Heidegger, Cóż po poecie, tłum. Krzysztof Wolicki)

Frapowało mnie i fascynowało od dłuższego czasu, co to znaczy, że jesteśmy pszczołami Niewidzialnego? Jak rozumieć Niewidzialne i to, że znosimy tam wszystko, co najlepsze? Być może, z pewnością jestem “nienormalny”, że zajmują mnie takie sprawy, w czasach ideologicznych cyklonów, kręcących się bez ustanku po naszej planecie. Czy jestem we władzy mitu, który ma łagodzić trud i troskę egzystencji? Odpowiedzi i refleksję pozostawiam P.T. Czytelnikom.

PS

Słowa, dla mnie bardzo znamienne, giną w powodzi analogowych trzasków i szumów kończącej się suity The dark side of the moon. Już po głównym utworze, gdy igła nieuchronnie zmierza do końca płyty, pada tam taka sentencja:

There is no dark side of the moon, really…

A może faktycznie wszystko jest proste i jasne, tylko nie można dać się wciągnąć w jakiekolwiek iluzje?
Waldemar Bożeński