"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 3 (105), 1-14 lutego 1998


HISTORIA PEWNEGO NIEPOROZUMIENIA

W kilku ostatnich numerach ZB pojawiły się rozważania na temat zamykający się w pewnej triadzie "ekologia - wolny rynek/kapitalizm - liberalizm". Piszą o tym między innymi kol. kol. (mam nadzieję, że ww. osoby nie obrażą się za słowo "kolega") Sierpiński, Perkowski czy Nacher (w ostatnim wypadku "koleżanka"). I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że najczęściej wolny rynek bywa utożsamiany z kapitalizmem, co jest - oględnie mówiąc - lekkim nieporozumieniem.

Wystarczy bowiem chwila zastanowienia, by przekonać się, że wolny rynek istniał na wiele wieków przed pojawieniem się kapitalizmu. Co to bowiem za diabeł ów "wolny rynek"? Nie będą chyba daleki od prawdy, jeśli powiem, że jest to taka sytuacja, w której określone dobra mają pewną wartość, będącą wynikiem umowy między sprzedawcą a nabywcą. Tak więc jeśli neolityczny myśliwy szedł do szamana, by dowiedzieć się o umiejscowienie stada mamutów, a ten ostatni wyceniał swoją wiadomość na 3 zabite tury (i je otrzymywał), mieliśmy do czynienia z transakcją wolnorynkową. Zwracam tu uwagę na fakt, że ani myśliwy, ani szaman nie czytali dzieł czy to Marksa, czy Stirnera, czy też Friedmana. Co więcej: oni w ogóle nie czytali! A mimo to zupełnie dobrze radzili sobie w gospodarce wolnorynkowej. Fakt, że szaman mógł się pomylić w swych przewidywaniach, niewiele tu zmienia. Popełnił błąd - znaczy, nie jest taki mocny, jak mówi; i następnym razem nie było daniny, pardon - zapłaty za informację, i szaman albo umierał z głodu, albo też proces ten przyspieszali wściekli nań myśliwi.

Oczywiście i dzisiaj mamy do czynienia z wolnym rynkiem. Ot, jeśli "pani X" robi dobrze w bramie za butelkę bimbru, to to jest właśnie wolny rynek w postaci czystej. Dlaczego? "Pani X" nie płaci bowiem ze swego procederu ani złotówki podatku, a klient płacący za usługę nielegalnie produkowanym alkoholem też jest całkowicie wyłączony z legalnego obiegu pieniądza. Co ciekawe, najczęściej ani usługodawczyni, ani klient nie mają żadnego pojęcia, podobnie jak nasi "znajomi" z neolitu, na temat teoretycznych dywagacji tak apologetów, jak i krytyków kapitalizmu. A właśnie!

Cóż to w takim razie jest kapitalizm? Podkreślam, co to jest, a nie, co to ma być. Cóż, jest to system ekonomiczno-społeczny, polegający na masowej konsumpcji dóbr do życia niekoniecznych, na które popyt został wykreowany sztucznie. Jeśli to, co piszę, kogoś nie przekonuje, to niech mi łaskawie wyjaśni, czemu mają służyć reklamy, w których - oczywiście - wszystkie produkty są najlepsze, a "biel jeszcze bielsza". Z wolnym rynkiem ma to tyle wspólnego, co Niemiecka Republika Demokratyczna miała z demokracją.

Jeśli ja kogoś nie przekonuję, polecam obejrzenie filmu Tucker F. F. Coppoli. Z grubsza jest to historia człowieka, który skonstruował w l. 50. samochód lepszy i tańszy niż ówcześnie produkowane i chciał rozpocząć jego produkcję seryjną, wierząc w mit wolnorynkowego kapitalizmu. A jeśli i film kogoś nie przekona, niech spróbuje wydawać wysokonakładową gazetę lub stworzyć ogólnopolskie niezależne radio, może też spróbować powalczyć o rynek np. płatków śniadaniowych. Jeśli chętni się znajdą, z przyjemnością posłucham ich wynurzeń, kiedy już splajtują.

Na końcu pozwolę sobie na pewną, iście heretycką tezę. Nawet tzw. realny socjalizm był zmodyfikowaną wersją kapitalizmu. Tyle tylko, że miejsce międzynarodowych monopoli, jak np. Ford, Coca-Cola czy CNN zajmowało, też monopolistyczne, państwo, tak samo zresztą jak ww. monopole dbające o swoją pozycję na rynku. Nie wiem, czy kogoś przekonałem, ja jednak pozostanę przy swoim zdaniu, że kapitalizm i wolny rynek to dwie zupełnie różne formacje społeczno-ekonomiczne, a próba ich łączenia jest typowym zabiegiem socjotechnicznym, mającym na celu takie zaciemnienie obrazu, by już nic nie było na nim widać.

Bodgan Pliszka

ROZUMNI I MATOŁY

Trwa dyskusja w ZB i na liście dyskusyjnej greenspl pomiędzy dwoma grupami występującymi pod wspólnym szyldem: zieloni. Ale są to bardzo różni zieloni, tak różni jak niebo i ziemia, dzień i noc. Jedną stronę reprezentują ekoliberałowie - ekolodzy rozumni, synowie i córy postępu, sprawiedliwości społecznej, wolnego rynku, demokracji i postępu. Drugą zaś najładniej chyba określił kiedyś Marcin Hyła - słowami: "zielone matoły".

Ekoliberałowie tłumaczą niedouczonym matołom, tak samo jak kiedyś uczciwi komuniści tłumaczyli zacofanej ciemnocie, że komunizmu, sorry wolnego rynku, jeszcze nie ma i stąd bierze się całe zło i niesprawiedliwość. Dopiero jak będzie, to wówczas będzie raj na ziemi. I zachęcają do wspólnego budowania tego raju poprzez niezliczone kursy dla aktywistów ekologicznych - uczące, jak prowadzić marketing, jak być ciągle uśmiechniętym, jak odnieść sukces, jak współpracować z rządem, jak osiągać kompromis, na którą partię głosować, bo jest postępowa, jak poprowadzić pozytywną akcję sprzątania świata itd., itp. Zamiast bajdurzyć, że wszystkiemu winien wolny rynek, liberalizm, antropocentryzm czy judeochrześcijańska cywilizacja (a przecież wiadomo, że winien może być tylko ludzki umysł) ekoliberałowie uczą się pilnie, jak rozwijać takie pożądane cechy, jak: współzawodnictwo, indywidualizm, bycie liderem, odnoszenie sukcesów, asertywność, intelektualizm. Uczą się myśleć systemowo, linearnie, racjonalnie i analitycznie. Potrafią nawet dostarczyć naukowych dowodów, że wytępienie jakiegoś gatunku było błędem, bo mógłby się dzisiaj do czegoś przydać, a rynek ustaliłby dzisiaj na niego całkiem niezłą cenę.

Matoły natomiast mają w głębokim poważaniu mądre wywody rozumnych ekologów. Zamiast jechać na szkolenia dla ekologicznych aktywistów zorganizowane przez wybitnych specjalistów od demokracji, ekorozwoju i wolnego rynku, opłacanych przez wybitne międzynarodowe instytucje filantropijno-deweloperskie - zielone matoły jadą na kilka dni do lasu posłuchać wycia wilka i nacieszyć się szumem potoku. Zielone matoły cenią sobie takie podejrzane cechy, jak: intuicję, uczucia, współpracę, brak konkurencyjności, zaufanie, współodczuwanie. Specjaliści od pieniędzy, kariery i zarządzania dobrze wiedzą, że te cechy są oznaką słabości i nieracjonalności i prowadzą do poważnych problemów we współczesnym świecie człowieka (tzw. antropocentrycznym). Można więc przypuszczać, że zielone matoły są gatunkiem wymierającym. To jest jednak ich szansa: racjonalni ekolodzy zajmują się czasami ochroną ginących gatunków, aby naukowcy mogli na tych gatunkach prowadzić badania i dostawać granty. Być może badania nad zielonymi matołami wykażą, że ich cechy mogą przynieść jakieś korzyści ekoliberałom. Jeśli tak się stanie, gatunek zielonych matołów może przetrwać zarówno w rezerwatach, jak i na filmach dydaktycznych i przyrodoleczniczych.

Janusz Korbel

ZAŚCIANEK TOMASZA PERKOWSKIEGO

Nie przepadam za polemikami na łamach ZB. Szkoda na nie cennego miejsca - nie prywatnej przecież gazety. Nie lubię ich także osobiście, szkoda czasu na pielęgnowanie własnych animozji - są sensowniejsze zajęcia. Zdecydowałem się jednak zabrać głos po przeczytaniu tekstu Ekologia liberalno-konserwatywna Tomasza Perkowskiego (ZB nr 12(102)/97, s.77), który jest przykładem czegoś, czego bardzo nie lubię i nie chcę, aby zdominowało łamy ZB.

Tekst jest niezwykły. Z pozoru przypomina błyskotliwy artykuł polemiczny mający uchronić łamy ZB i czytelników przed zaściankowością i gnuśnością intelektualną głosicieli haseł:

Takie tezy głosił ponoć w swoim artykule (Słabości ruchu proekologicznego [w:] ZB nr 10(100)/97, s.2) Lech Ostasz.

W mniemaniu Tomasza Perkowskiego jego polemika z tym artykułem jest druzgocącą krytyką takich poglądów i "oczywiście" - w odróżnieniu od krytykowanego autora - pozbawioną ideologicznych uprzedzeń "zastępujących trud myślenia", co mają podkreślać osobno skomentowane na końcu cytaty z tekstu L. Ostasza - czyli "potknięcia merytoryczne". Najbardziej zabawne (choć nie do końca) w tekście T. Perkowskiego i tym, co mnie ostatecznie skłoniło do napisania swojego, jest to, że jego autor z pasją zarzucając L. Ostaszowi, iż jego artykuł to przykład bad science, słabej publicystyki czy przesiąkniętego ideologią wyznania wiary, sam naiwnie tworzy, posługując się przy tym niecnymi metodami, mocny, aczkolwiek ukryty manifest ideologiczny.1)

Dlaczego tak sądzę? Ano przede wszystkim dlatego, że polemiczne ponoć wywody T. Perkowskiego wbrew pozorom wcale takie nie są i tylko w niewielkiej mierze odnoszą się do litery tekstu L. Ostasza, jak i ducha również. Tekst ten został raczej - na co wskazuje obróbka różnymi zabiegami stylistycznymi na wstępie2) - potraktowany instrumentalnie jako ciemne tło, na którym mają zajaśnieć pełnym blaskiem "prawdy" samego T. Perkowskiego, skontrastowane z miernością poglądów L. Ostasza i jemu podobnych. Ostatecznie można się tym nie przejmować i uznać, że to nie polemika, ale tekst pod pretekstem i związku między tekstami nie wymagać. Niestety, nie zmienia to faktu, że artykuł szlachetnego wyzwoliciela czytelników ZB z intelektualnego zaścianka usiłuje mnie - jako czytelnika - zagonić do kolejnego, tym razem własnego zaścianka - udając, że on wcale nie istnieje. W rewanżu postaram się opisać gdzie są "dziury" w jego "ścianach", którędy najłatwiej uciec, czego sobie i innym w Nowym Roku życzę.

A teraz po kolei: ("P." to dla ułatwienia skrót od Pana Tomasza Perkowskiego, a "O." od Pana Lecha Ostasza).

1. WSZYSTKIEMU WINNY JEST ANTROPOCENTRYZM

Na początku P. (nie wiadomo dlaczego) utożsamia punkt widzenia Gai (w wersji Lovelocka) z nieantropocentryzmem w ogóle, stąd słuszny (z grubsza) wniosek, że ludzie i zwierzęta są dla niej nieistotne. Jednak kolejne stwierdzenie, że los zwierząt z nieantropocentrycznego punktu widzenia jest nieważny, jest absurdalne - nie sądzę, aby był obojętny ich los przywołanym słoniom, wielorybom, kazuarom, a nawet wymarłym dinozaurom, a ich punktu widzenia na pewno nie można nazwać antropocentrycznym. Wystąpił tu pospolity błąd podstawiania pod pojęcie takiego znaczenia, które akurat nam pasuje.

Z następnym kategorycznym stwierdzeniem, że wartości istnieją tylko w nas, na pewno nie zgodziłoby się wielu wielkich filozofów na czele z Platonem (lista na życzenie). Jeżeli P. uważa się za mądrzejszego od nich wszystkich i rozstrzygnął ostatecznie problemy ontologii wartości, nad którymi się głowią od 2000 lat, pozostaje tylko pogratulować.

Co do antropocentryzmu - jak sama nazwa wskazuje - jest to ustawianie człowieka w centrum, miejscu wyróżnionym i uprzywilejowanym względem innych istot. Nie jest to związane ze specyficznymi właściwościami ludzkiego aparatu percepcyjnego, choć pojęciowego tak. Pojęciowy w przeciwieństwie do percepcyjnego można jednak zmienić (choć to trudne) i na przykład zamiast w centrum ustawić się obok, na równi z innymi. Nie jest to nic niemożliwego, dzieląc się na wycieczce kanapką np. z psem (cudzym, dla ułatwienia), postępuję nieatropocentrycznie - i cóż w tym niemożliwego. P. myli i miesza antropocentryzm jako postawę z posiadaniem przez ludzi specyficznych cech, których rzeczywiście pozbyć się nie możemy, przytulanie do drzewa nie ma tu nic do rzeczy.

Uwaga, że najlepszą robotę dla Gai robi Exxon czy Shell jest - delikatnie mówiąc - dziwna. Znów pojawia się manipulacja znaczeniami.

2. WSZYSTKIEMU WINNA JEST
ZACHODNIO-JUDEOCHRZEŚCIJAŃSKA CYWILIZACJA

To, że przedstawiciele pewnych cywilizacji rujnowali swoje środowisko, jest oczywiste, ale istotniejsza jest skala i skutki zniszczeń. Nasza cywilizacja nie ma sobie równych i wcale nie ma zamiaru spocząć na laurach. Wytępienie dodo czy dużych ssaków w Ameryce, których rola w ekosystemie była marginalna, to pryszcz przy naszej totalnej, zabójczej ingerencji we wszelkie ekosystemy, łącznie z morskimi. Teza o chwiejnej równowadze Indian ze środowiskiem jest co najmniej dyskusyjna. Skoro tak było, to po co tyle wysiłku i energii włożonej przez białych w celu wytępienia Indian, np. wybicie 300 mln bizonów, które i tak niewiele dało, i trzeba było dalej Indian eksterminować fizycznie i kulturowo poprzez mordowanie, wysiedlenia i przymusową amerykanizację. Populację w chwiejnej równowadze zniszczyłoby bylejakie jej zakłócenie, więc nie byłaby konieczna zaplanowana wieloletnia akcja eksterminacyjna.

Nasza gospodarka też, podobnie jak indiańska, ostatecznie będzie zrównoważona z konieczności albo nie będzie jej wcale, więc to określenie z konieczności indiańskiej wcale nie uwłacza.

Ja też wierzę w dominację świadomości nad bytem - i co z tego?; a pisanie, że O. oskarża Absolut o napisanie czegoś (Biblii) to jawne robienie jaj z pogrzebu (własnego?). O. pisze o roli instytucji religii i Kościele katolickim, a to dość ziemskie instytucje. To, że papież jeździ po świecie i potępia jakiekolwiek skuteczne metody antykoncepcji, a jako autorytet jest słuchany, jest faktem. O głupocie papieża, co P. insynuuje, O. nic nie pisze, pisze zato o odpowiedzialności, czego P. nie widzi, bo nie chce zobaczyć. Pisanie przez P. o tym, że ludzie nie decydują się na aborcję z powodu wiary w słowa papieża (głowy Kościoła), jest zwykłą nieprawdą i podważa z kolei autorytet papieża, który dla tych ludzi może być wartością również.

Humorystyczny w wymowie (dla kogokolwiek znającego historię Kościoła i rzeczywiste powody wprowadzenia celibatu - kasa oraz współczesne realia) przypis o celibacie pozostawiam bez komentarza, nie kopie się leżącego.

Zdanie, że miliard Chińczyków żyjących na poziomie Amerykanów oznacza katastrofę, jest słuszne, ale - jak zobaczymy - nie idą za nim sensowne wnioski.

3. WSZYSTKIEMU WINNY JEST LIBERALIZM

Na początku P. pisze, że prawdziwego wolnego rynku nie ma i nigdy nie było, potem się zastanawia, czy warto go odrzucać - jak można odrzucać coś, czego nie ma, albo - jak pisze niżej - korygować przez 70 lat, doprowadzając do katastrofy.

Interesująca jest argumentacja, dlaczego nie można dokonać reformy, zamieniając ludzi w anioły:

  1. Bo całkowicie stracimy kontrolę nad wydarzeniami - znów tracimy coś, czego nie mamy, jakbyśmy to mieli, nie byłoby ekologicznych problemów.
  2. Poświęcimy prawa jednostki - dlaczego, czy anioły z natury nie przestrzegają praw jednostek?
  3. Zabraknie nam czasu - to ma sens pod warunkiem, że inne metody reform są mniej czasochłonne (nie mówiąc o skuteczności), a to wymaga dodatkowego dowodu.

Reasumując, P. dochodzi do "jedynie słusznego wniosku", że innego rozwiązania niż wolny rynek i liberalizm nie znamy i tylko w tych ramach można zmieniać świat. I TO JEST WŁAŚNIE KREDO JEGO MANIFESTU. Tak na marginesie - ciekawe, jak sobie radzili ludzie przez tysiące lat (i radzą sobie) bez tych "niezbędnych" urządzeń ekonomiczno-społecznych, ale mniejsza z tym.

Idźmy dalej. Pisanie, że "język ekonomii" sam w sobie jest neutralny i - jak rozumiem - nie zmienia naszego postrzegania i wartościowania świata, jest szczytem naiwności, nawet potocznej (ogólnie doradzam P. zapoznanie się z Marksem - wbrew pozorom wciąż aktualnym, a potem ze strukturalizmem i poststrukturalizmem - dla ułatwienia dodam, że z grubsza chodzi w nich o to, że te i inne tzw. "użyteczne narzędzia" bardziej rządzą człowiekiem niż odwrotnie).

Dalej P. pisze (nie wnikając, dlaczego tak się dzieje, a mógłby, zważywszy na wcześniejsze zdanie), że wolny rynek wyzwala same złe rzeczy i następnie, bez cienia komentarza głosi, że może służyć wyzwalaniu takich "dobrodziejstw", jak: kreatywność, innowacyjność, zachowanie równowagi ze środowiskiem, a na dodatek działa. To, że "wyzwala" i "działa" - to wiemy, sęk w tym, że skutki tego są dla środowiska i wielu ludzi opłakane. I będzie gorzej, bo wspomniani Chińczycy już się do skoku w "wolnorynkowy dobrobyt" gotują, a Ziemia tego nie wytrzyma po prostu fizycznie.

O tym, jak ten stan zmienić, np. zmusić przedsiębiorstwa do internalizacji kosztów (załóżmy, że jakoś uda się je wyliczyć - w co nie wierzę), P. się nawet nie zająknął. Dopóki się tego nie napisze, nie można beztrosko twierdzić, że wolny rynek i liberalizm to pożyteczne narzędzia i w imię tego wykpiwać cudze poglądy.

A teraz kilka uwag na temat tzw. merytorycznych potknięć O.:

  1. Mimo że nie zgadzam się z tezami O. o religii, to uważam, że uwagi P. na ten temat to zwykłe banały mające usprawiedliwić czepianie się słówek.
  2. Z tego, że geny są samolubne, nie można wyciągać wniosku (brak dodatkowej przesłanki - jak powiedziałby logik, np. geny determinują bezwzględnie zachowanie), że sterują całkowicie naszym życiem, na tym właśnie przejechała się pierwsza, "jaskiniowa" socjobiologia. Stąd dalsze wnioski bzdurne.
  3. Zdanie O. o związku gospodarki kapitalistycznej z liczbą ludności osadzone było w kontekście tradycji, historii formowania państw. W tym kontekście jest słuszne, a uwaga P. pomijająca kontekst - po prostu złośliwa.
  4. Uwaga o nieznajomości przez O. stanowiska Kościoła do stosunku seksualnego trafna, fakt - już nie głosi, że powinien służyć tylko prokreacji, bo w końcu zrozumiano, że przeforsowanie tego jest niemożliwe, a upieranie się przy tym tylko drażni i odstręcza ludzi.
  5. Zdanie O. o losie dzieci też ma inny sens w kontekście dalszych, pominiętych, i wcale banałem nie jest. A pogląd P., że ludzie w trudnych warunkach powinni przyjąć strategię rozrodczą królika (to przenośnia, rzeczywiste króliki tak nie robią), mnożyć się jak się da - a nuż któreś przeżyje, jest dziwaczne i niezgodne z wiedzą biologiczną na temat ludzi i naczelnych w ogóle. One raczej postawiły na niewielką liczbę potomstwa i przedłużoną opiekę. Los matki nie ma tu nic do rzeczy, jest przesądzony, jak każdego z nas, a w społecznościach niezdegenerowanych - właśnie skutkami wolnego rynku - opiekę na starość zapewniała rodzina lub nawet cała wspólnota i nie potrzeba było do tego 15 osobistych dzieci. Dopiero patologiczny rozpad tych więzi stworzył taką potrzebę.
  6. Co do polityków racja, co do lęku - nie. Fundamentem katolickiego wychowania jest właśnie zaszczepienie lęku i poczucia winy, z czego wyzwala (chwilowo) Kościół i z tego żyje. To banał dla każdego, kto choć trochę wniknął w psychologię tej religii.
  7. Poza - jak zwykle - wyjęciem z kontekstu, krytyka przez P. innych założeń światopoglądowych jest poniżej pasa, w świetle m.in. własnych uwag o twierdzeniu Kurta Gödla. Zresztą uwag niezwykle naciąganych, jak to zwykle czynią "niedzielni filozofowie", poznawszy to twierdzenie gdzieś z drugiej ręki.

Na koniec polecam P. uważne przeczytanie ostatniego akapitu ze swojego artykułu i wzięcie tego także do siebie.

Dariusz Liszewski
dadi@moskit.art.olsztyn.pl

PS

Pana Lecha Ostasza nie znam wcale, nawet o nim wcześniej nie słyszałem.

1) W sensie marksistowskim oczywiście; kto nie wie, czym różni się ideologia w tym sensie od potocznego, niech doczyta w pierwszym lepszym podręczniku filozofii lub dobrym słowniku - naprawdę warto.

2) M.in. uwagi o "zbawiennej" roli nowości i wykraczaniu L. Ostasza na teren obcej sobie gałęzi wiedzy. Stawiam piwo temu, kto mi wytłumaczy, o jaką to gałąź chodzi, jeśli już stosować takie botaniczne metafory, to drzewo, a nawet cały las byłyby trafniejsze, ale to i tak nie zmienia gołosłowności zarzutu.

SPISKOWA TEORIA DZIEJÓW
ALBO
KRYPTOANTROPOCENTRYŚCI KONTRATAKUJĄ

Moją pasją jest rozbijanie autorytetów ekologicznych oraz zachęcanie Czytelników ZB do niezależnego myślenia.1) Trafia się ku temu świetna okazja. Pan Profesor Lech Ostasz sam siebie nie uważa za autorytet ekologiczny. W jednym z przypisów zaznacza, że pisze o tych niepopularnych rzeczach jedynie z obowiązku intelektualnego i troski o przyrodę, a zdaje sobie sprawę, że są ludzie, którzy wiedzą lepiej i są mądrzejsi, tyle że oni milczą. Skromność Autora, który ma znacznie większą ode mnie wiedzę na temat filozofii, jest tu bardzo budująca. Jeśli ośmielam się zabrać głos, to nie dlatego, że uważam, że jestem mądrzejszy, po prostu wynika to z mojego charakteru: jeśli z czymś się nie zgadzam, to protestuję i już, "nie bacząc na autorytety".

Po przeczytaniu długiego i dość ciekawego tekstu prof. dr. Lecha Ostasza2) nasuwają się następujące refleksje: Zgadzam się z Panem Profesorem, że za mało jest dyskusji o założeniach ideowych ruchu ekologicznego (s.2). Miejsce w ZB zajmuje nagonka przyjaciół Unii Wolności na Olafa Swolkenia i dyskusje na temat cenzurowania ZB. Ja też jestem przeciwko cenzurze. I to wszystko.

Warto zwrócić uwagę, że Autor, w gruncie rzeczy, jest wyznawcą spiskowej teorii dziejów. Z tą drobną różnicą, że przyczyną całego zła na świecie są nie "Żydzi, Masoni i Cykliści", ale… katolicy. Jego zdaniem nie mają oni nic innego do roboty niż knucie spisków i namawianie ludzi do nieograniczonego rozmnażania się (s.5-6). A że trzeba tropić spiski, to dla szacownego Autora sprawa oczywista. Bowiem… Trzeba tropić coś subtelniejszego i trudniejszego do wytropienia, a mianowicie kryptoantropocentryzm. Taki ukryty, nieuświadomiony antropocentryzm jest gorszy od głoszonego otwarcie antropocentryzmu (...) (s.6). Zastanów się, Czytelniku, może i Ty jesteś choć częściowo kryptoantropocentrystą? Jeśli tak, mam dla Ciebie dobrą wiadomość, nie jesteś sam: kryptoantropocentryści kontratakują!!!

Autor w przypisie bardzo ostro atakuje św. Franciszka. Pozostawię te ataki bez odpowiedzi. Jest wiele książek, z których Czytelnicy ZB mogą uzyskać rzetelną wiedzę o św. Franciszku i franciszkanizmie. Dodam tylko, że postawa świętego Franciszka, który głosił światu pokój i dobro, jest bardzo piękna. Uważam też, że słusznie został on ogłoszony w 1978 r. przez papieża Jana Pawła II patronem ekologów.

Istotą omawianego tekstu jest to, że Autor chciałby narzucić innym ludziom, ile mają mieć dzieci. Zawarte jest to w zdaniu: Wyjściem jest więc wypracowanie reguł ograniczających rozmnażanie się wszystkich bez wyjątku (…) (s.7). Otóż Szanowny Panie Profesorze, nie ma Pan takiego prawa. A prawa człowieka są ważniejsze niż wszelkie ideologie.

Chciałbym, abyście uświadomili to sobie jak najbardziej konkretnie. Takie reguły, o których pisze Pan Profesor, wypracowano na przykład w komunistycznych Chinach. Nazywa się to "polityka jednego dziecka". Jej istotą jest zmuszanie kobiet do aborcji. Kiedyś w ZB napisałem tekst Kara śmierci za ratowanie życia (nr 3(57)/94, s.7) - pisałem tam o przypadku chińskiego lekarza, który został skazany na karę śmierci. Co takiego zrobił? Otóż wydawał on kobietom fałszywe zaświadczenia, że nie są w ciąży. Dzięki temu mogły one uniknąć przymusowej aborcji. A zatem ratował życie dzieci poczętych. Nie wiem, czy wyrok wykonano, jeśli ktoś coś wie, to proszę dać mi znać. (Informacje na ten temat podała TVP 31.12.1992-93).

I kolejna refleksja: prof. L. Ostasz zdaje się nie rozumieć istotnej różnicy między antykoncepcją a aborcją (s.5). Antykoncepcja jest sztucznym zapobieganiem poczęciu dziecka.3) Aborcja jest zabiciem nie narodzonego dziecka. Każdy człowiek ma prawo do życia od chwili poczęcia do naturalnej śmierci. Małe miłe sarniątko jest bardzo piękne. Pozornie ładną, ale w gruncie rzeczy bardzo niebezpieczną ideologią jest sentymentalizm. Mówi on: wybierz to, co ładniejsze. A zatem Profesor pyta: (...) kto zechce poświęcić dziecko człowieka na rzecz dziecka sarny? (s.7). I oczekuje, że sympatia Czytelnika skieruje się w stronę małej sarenki. Otóż dla mnie to właśnie jest obrzydliwe. Jak można poświęcać dziecko człowieka (narodzone lub nie narodzone) na rzecz dziecka sarny? Czy w ogóle trzeba tu cokolwiek poświęcać? Moim zdaniem nie.

Zgadzam się z Autorem, że za stan środowiska odpowiadają ci, którzy byli u steru (s.5). Różnica polega na tym, że zdaniem Autora u steru był przez kilka ostatnich wieków Kościół katolicki. Ja tymczasem wcale tak nie uważam. Na przykład w Polsce u steru ideologicznie i politycznie byli przez ostatnie kilkadziesiąt lat komuniści z PZPR-u. Efekty widać. Nie jest prawdą, że działania ekologiczne, które pomijają aspekt demograficzny, nic pozytywnego nie wnoszą (s.5). Gdyby tak na przykład zlikwidować wszystkie samochody. Od razu można by odetchnąć zdrowszym powietrzem. To samo dymiące kominy, elektrownie atomowe, autostrady…

Moim zdaniem mój szanowny przeciwnik ideowy widzi problem tam, gdzie go nie ma. Problemem bowiem nie jest zbyt wielka liczba ludzi, lecz niszczenie środowiska przez przemysł, niesprawiedliwy podział bogactw na świecie, wyzyskiwanie jednych ludzi (mieszkańców krajów Trzeciego Świata) przez innych (lichwiarzy z Banku Światowego, pracowników wielkich międzynarodowych korporacji, bogaczy). Przeciwko takiemu stanowi rzeczy protestuje Ojciec Św. Jan Paweł II. Zarzut, że odpowiada on pośrednio za śmierć setek tysięcy dzieci, są bezzasadne (s.5). Odwrotnie, dzięki nauczaniu naszego papieża wiele nie narodzonych dzieci ma szansę się narodzić.

Autor atakuję też rodzinę (s.7). Cóż, chętnie napiszę trochę o mojej fascynacji Rodziną i Sakramentem Małżeństwa. Warto zwrócić uwagę, że jest to jedyny sakrament, którego małżonkowie udzielają sami sobie. Kapłan jest jedynie świadkiem i jakby przedstawicielem Chrystusa, którego zapraszają oni do swojego życia. Zdecydowanie nie zgadzam się natomiast z opinią p. Olafa Swolkenia na temat rodziny.4) Rozumiem Rodzinę bardzo dynamicznie jako wspólnotę życia i miłości, wcale nie musi osłabiać ona zaangażowania w życie społeczne i dobrze rozumianą politykę.

Nie zachęcam do czytania tekstu Pana Profesora jako obiektywnego wykładu na temat Kościoła katolickiego i ekologii. Zachęcam, aby czytać go odważnie i twórczo z długopisem w ręku, katechizmem i innymi dobrymi książkami pod ręką o historii Kościoła i o ekologii. Drodzy Czytelnicy ZB, nie bójcie się autorytetów. Śmiało zaznaczajcie nieuzasadnione uogólnienia, nieprawdziwe konstatacje, naciągane hipotezy. Niniejszy tekst także może być pomocny, ale jest wiele spraw, o których nie napisałem. Nie chcę pozbawiać Was przyjemności intelektualnej samodzielnego dochodzenia do prawdy.

Nie ma kompromisu w obronie życia!

Nie ma kompromisu w obronie Matki Ziemi!

Janek Bocheński

Ł Janek Bocheński jest członkiem grupy "Pro Life".

1) Patrz: Autorytety ekologiczne [w:] ZB nr 10(77)/95, s.30.

2) Lech Ostasz, Słabości ruchu proekologicznego [w:] ZB nr 10(100)/97, s.2-11.

3) Niektóre środki tzw. antykoncepcyjne mają działanie poronne. Nie jest to już antykoncepcja, ale aborcja w pierwszych chwilach życia poczętego dziecka.

4) Opinia, z którą się nie zgadzam, pochodzi z książki p. Olafa Swolkenia, Nowy ustrój - te same wartości. Trudno mi pisać na temat tej książki, gdyż rozdaję ją moim znajomym na lewo i prawo (dosłownie i w przenośni) i ostatnio nie mam swojego egzemplarza. Nie zgadzam się przede wszystkim z zakończeniem (ss.59 i 60) tej książki. W wielkim skrócie i uproszczeniu przedstawię obecnie poglądy Autora. Uważa on, że w młodości ludzie się buntują, chcą zmienić świat na lepsze, ale potem, często "zmuszeni" do tego sytuacją, zakładają przeciętne, szare rodziny, podejmują bylejaką pracę. Przestają angażować się w życie społeczne, z obawy przed represjami. A na swoje usprawiedliwienie mówią, że "rozumiesz…, mam żonę i dzieci". W takich rodzinach brak jest miłości i dzieci wyrastają na młodocianych bandytów. W ogóle Autor nie lubi szarości, przeciętności i bylejakości. Mnie to również nie odpowiada. Przeciwstawiam temu kolor zielony, zwyczajność i autentyczność. W większości wypadków,ludzie podejmują pracę nie w chwili założenia rodziny, ale wcześniej. Jest to związane z dążeniem do uzyskania niezależności finansowej i potrzebą robienia czegoś pożytecznego dla innych ludzi. Zgadzam się z Autorem, że praca nie jest wartością samą w sobie i może być praca zła i szkodliwa. Oczywiście odrzucam model rodziny przedstawiony przez p. Olafa Swolkenia. Uważam jednak, że może być inaczej. Rodzinę rozumiem bardzo dynamicznie jako wspólnotę życia i miłości. W wymiarze społecznym jest ona jakby twierdzą obronną przeciwko systemowi zniewolenia, który określam jako Pogańskie Państwo Wyznaniowe. "Najmniejszy oddział świata - Ty i ja" (jak śpiewa jeden z zespołów młodzieżowych). Oczywiście, odrzucam też konsumpcyjny styl życia, egoistyczne dążenie do szczęścia "tylko we dwoje" lub "małej stabilizacji". Zgadzam się z Autorem, gdy wzywa on do odwagi cywilnej czy zachęca do niezależności myślenia oraz zaprzestania budowy autostrad.

OJ, PUCIK, PUCIK…

Doświadczenie mówi nam, że trudniej jest powrócić do prostoty i

bezpośredniości, niż kroczyć dalej w stronę wymyślności i złożoności.

Byle inżynier czy pracownik naukowy potrafi zwiększyć stopień

komplikacji, ale żeby coś uprościć, trzeba mieć w sobie łut geniuszu.

Ernst Friedrich Schumacher, "Małe jest piękne"

1.

Boję się słów-wytrychów, które zaklinają rzeczywistość. Z samego faktu, że ktoś mówi o "profesjonalizacji", zupełnie jeszcze nie wynika, że potrafi działać roztropnie i solidnie. Podobne zaklinanie rzeczywistości dzieje się z tak zwaną "europeizacją" Polski. O tym, że zmierzamy do E., mówią wszyscy - ale najbardziej, najczęściej i najgłośniej ci, którzy niczego innego nie potrafią. W ten sposób mamy już "europlakaty", a gdzieniegdzie też i eurowychodki. Zupełnie jakby zaciszny sraczyk i potrzeba spokoju przy załatwianiu potrzeb naturalnych nie były czymś oczywistym w każdej kulturze. Nawet zbieracko-łowieckiej.

Z przerażeniem przyglądam się działalności różnych speców od tzw. profesjonalizacji organizacji pozarządowych, którzy oświadczają, że planowania strategicznego - tu cytat - przecież nie robi się w sytuacji kryzysowej. To kiedy? Gdy kryzys minie wraz z organizacją? Z innej beczki: słyszę od pewnego Bardzo Znanego Działacza, że - znowu cytat -podnoszenie ceny budowy autostrad przez chłopskie protesty nic nie da, bo przyjdzie Patalas z workiem pieniędzy i ich kupi, a ekolodzy znowu zostaną zrobieni w konia.

Ale zostawmy to na boku. Otóż ja mam do rozważającego "Pod Jemiołą" Mariusza Puto, zwanego Pucikiem, bardzo poważną uwagę. To prawda, że ruch ekologiczny powinien działać sprawnie, "profesjonalnie" i jak najwięcej uczyć się od biznesu. Ale po pierwsze, ta część ruchu, która robi dobre i skuteczne akcje, dawno od biznesu się dużo nauczyła. Może nawet za dużo, niżby sobie niektórzy biznesmeni życzyli. A po drugie - jak pisał Neil Postman - narzędzie, jakim posługuje się dana cywilizacja, samo tę cywilizację tworzy.

Analizy SWOT czy plany strategiczne służą - z definicji - ekspansji i zdobyciu nowych terenów; nowych rynków w przypadku biznesu i nowych zwolenników w przypadku działalności społecznej czy politycznej. Techniki biznesowe są elementem "rozwojowego" świata biznesu. Tymczasem społeczeństwo trwałego rozwoju (a może inaczej: społeczeństwo równowagi czy przetrwania?) musi znacznie ograniczyć swoją dynamikę. Dynamika ta przejawia się choćby w tym, że nieustannie wzrastają nasze potrzeby. Podróżujemy coraz więcej, kupujemy coraz więcej i to w coraz większych opakowaniach.

Oczywistością ekologiczną (mam nadzieję!) jest niekupowanie samochodu i korzystanie z roweru. Ale nawet niewinna i oczywista z pozoru sprawa, jaką jest kupno własnego nowego mieszkania, jest wspieraniem tej dość obłędnej machiny. Dlaczego po prostu nie kupić starego mieszkania w centrum miasta? Warunkiem zrównoważenia rozwoju jest stabilizacja populacji; tymczasem nawet w krajach z ujemnym przyrostem demograficznym coraz więcej terenów dzikich ulega antropopresji, czyli między innymi właśnie zabudowie.

Kiedy coraz większe odłamy społeczeństwa dojdą do wniosku, że należy chronić przyrodę własnymi rękami, wtedy przestaną kupować nowe samochody i benzynę do starych. Odmówią wydania pieniędzy na nowy telewizor. Zastanowią się, czy potrzebny jest im komputer trzy razy mocniejszy od kupionego dwa lata temu. Może nawet porzucą pracę, jeśli dojdą do wniosku, że nie potrzebują tyle pieniędzy, a odpady, które produkuje ich zakład pracy, naruszają równowagę biologiczną. Zaczną hodować warzywa w przydomowym ogródku, własnoręcznie robić na drutach skarpety. Przy okazji będą naprawiać sąsiadom radio i pralkę, żeby ci nie wyrzucali ich na śmietnik i nie kupowali nowych.

Jeśli świat pójdzie tropem myśli ekologów, gospodarka światowa załamie się, a większość biznesmenów pójdzie z torbami. Analiza SWOT zastąpiona zostanie dość genialnym w swojej prostocie rytmem pór roku. W zimie szanuje się energię, opowiada dzieciom bajki i siedzi cicho za piecem. Wiosną trzeba siać, w lecie zebrać plony, a jesienią zabezpieczyć się na zimę. Zamiast budować wielopiętrowe Łuki Tryumfalne Ludzkości, co wybitniejsi jej przedstawiciele będą kombinowali, jak by tu poustawiać na polanie kamienie w kręgu tak, żeby można było potem obserwować ruch ciał niebieskich.

O ile nie wrócimy do wspólnoty pierwotnej czy rodowej (nie kupujemy przecież obiadu od mamy i nie sprzedajemy zakupów własnej babci), to dalej będzie korupcja, płatna miłość i zdobywanie za pieniądze tajnych informacji - czyli wolny rynek. Wolny rynek istniał zresztą zawsze i wszędzie poza społecznościami o bardzo silnych więzach rodzinnych. Największym i najdoskonalszym Wolnym Rynkiem jest sama natura, w której swoistym "pieniądzem" jest energia i która "nie znosi próżni", czyli zawsze równoważy popyt z podażą. Jak na razie jednak człowiek, który zauważył system wymiany towarowo-pieniężnej, cały czas od tego ideału odchodzi - w imię liberalnego "wolnego rynku" właśnie.

2.

I tutaj pozwolę sobie Mariusza zaatakować. Mój drogi Puciku - tak zwany "wolny rynek" jest tylko słowem-wytrychem, używanym przez obecny establishment tego świata. Zauważ chociażby, że światowa "liberalizacja" handlu i usług obejmuje tylko i wyłącznie wolny rynek towarów, usług, pieniędzy i informacji (chyba, że wydrenowaliśmy już połowę zasobów świata i nazywamy się Wspólnota Europejska). Nikt z liberałów nawet się nie zająknie, żeby zliberalizować wszystko tak, aby tani robotnicy z Trzeciego Świata zastąpili Europejczyków. Nie ma wolnego rynku pracy. Dla biednych, szukających zatrudnienia w bogatych krajach Północy, liberałowie solidarnie stawiają szlaban, spuszczają psy, budują na granicach zasieki z drutem kolczastym i zatrudniają coraz większą armię strażników granicznych.

Trzeci Świat może tylko kupować dobra i usługi od bogatej Północy lub wytwarzać je dla niej za śmieszne pieniądze. Może też sprzedawać bogactwa swoich ziem. I jak na razie nie przynosi to nikomu ulgi - bogaci są tylko coraz bogatsi, a biednych jest coraz więcej. O ile trudno też powiedzieć, czy liberalizm jest tego stanu rzeczy bezpośrednią przyczyną, o tyle można z całą pewnością stwierdzić, że nie jest żadnym lekarstwem. Jesteśmy wręcz świadkami rozrostu strefy żenującego ubóstwa w krajach bogatych. Pojawiło się nawet określenie "nowi biedni" (tak jak "niegdysiejsi" nowobogaccy) czy underclass.

Nie mam nic przeciwko temu, żeby wezwany do domu hydraulik wziął mniej pieniędzy niż jego konkurencja. Czyli jestem "za wolnym rynkiem". Ale taki wolny rynek funkcjonował de facto także za komuny! Dzisiejszy wolny rynek coraz bardziej staje się terenem dominacji masowego, skoncentrowanego kapitału. Akcje firm są własnością funduszy, firm ubezpieczeniowych i innych instytucji, których sensem istnienia nie jest zbawianie świata, tylko wypracowanie jak największego zysku w jak najkrótszym czasie, jak najniższym kosztem, przy jak najmniejszym ryzyku.

Czyli bez zawracania sobie głowy środowiskiem - skoro bardziej problematyczna jest na przykład taniość i jakość produktów konkurencji. W bezpośrednim interesie firm jest obniżanie kosztów - także kosztów eksploatacji środowiska, czyli tego środowiska niszczenie.

3.

Pewne mechanizmy wolnego rynku, na przykład zbywalne uprawnienia do emisji szkodliwych substancji czy opłaty za korzystanie z dróg i przestrzeni w mieście, mogą skutecznie przyczynić się do zmniejszenia skutków działalności człowieka. Takim wolnorynkowym mechanizmem ochrony środowiska jest też de facto właśnie podburzanie chłopów, żeby Agencja Budowy Autostrad musiała więcej im zapłacić za ziemię. Jak zapłaci więcej, to będzie miała mniej pieniędzy i wybuduje mniej. Innym wolnorynkowym mechanizmem jest niekupowanie rzeczy i robienie potrzebnych nam przedmiotów na własny czy sąsiadów użytek.

Jednak ideologizowanie tak zwanego wolnego rynku jako panaceum jest szkodliwe. Kiedyś psuli nam świat komuniści. Ale puszczy amazońskiej nie wycięły krasnoludki, a tamy na amerykańskich rzekach są równie wielkie, jak w Rosji. Problem leży chyba w skali zjawisk: mały komunizm Owena w XIX w. był znacznie lepszy od dużego w naszym stuleciu. Podobnie mała fabryczka sera we Francji jest dużo lepsza od sterylnego kombinatu mleczarskiego, który dla zysku modyfikuje genetycznie surowce. Po prostu małe jest piękne. Dlatego sądzę, że warto pójść tropem Ani Nacher: nie ma lewicy, nie ma prawicy, jest tylko góra i dół.

Wracając do Pucikowego profesjonalizmu: w lesie żadne planowanie strategiczne i inne techniki biznesowe nie są potrzebne. Drzewo nie musi myśleć, żeby rosnąć. W lesie ukazuje się cała żenująca śmieszność ludzkiej przemyślności - tej od "przemysłu" i biznesu. Piszę tak, mimo że sam stosuję wszelkie dostępne techniki i współpracuję z paskudnymi, wielkimi mediami. Ale ja nie naśladuję biznesmenów. Ja chcę, żeby Puszcza Białowieska była wszędzie. Żeby podchodziła pod sam Kraków, łącząc się z Puszczą Niepołomicką.

Biznes pewne techniki zapożycza z bardzo starych kultur. Bardzo poważni biznesmeni ufają "konsultantom" feng-shui i płacą im ogromne pieniądze. Zdaje się też, że chodzą do wróżki i psychoanalityka równie często, jak tworzą analizy SWOT... Stare zasady taoizmu sprawdzają się w biznesie: nie można działać wbrew naturze rzeczy. A skoro od kultury zbieracko-łowieckiej przeszliśmy do cywilizacji konsumującej i wyrzucającej wszystko, to może jesteśmy w punkcie zwrotnym? Może zamiast produkować kolejne promy kosmiczne, warto naprawić rower i zacząć wracać do korzeni? Czort wie.

Marcin Hyła

BANIALUKI "POD JEMIOłą",
CZYLI… JAK ZAMIENIĆ EKOLOGIĘ NA BIZNES

W grudniowych ZB (nr 12(102)/97, s.62) ukazał się niewielki, ale znaczący tekst Mariusza Puto pt. Wykorzystać biznes, czyli… rozważania "Pod Jemiołą". Zwrócił on moją uwagę, ponieważ jest znamiennym przykładem zupełnego niezrozumienia, o co "w ekologii" chodzi (albo o co w niej - przynajmniej według mnie - dotychczas chodziło), a zarazem przykładem przesączania się "biznesowego" stylu myślenia i postrzegania rzeczywistości na coraz to nowe obszary, zdawałoby się tak od niego odległe, a nawet wrogie, jak ekologiczna alternatywa.

"Przesączanie" to chyba jednak za łagodne określenie, mamy tu raczej do czynienia z ofensywą zawłaszczania bądź wypierania na margines wszelkich odmiennych (tzn. nie postrzegających świata li tylko w kategoriach rynku i cen) sposobów konceptualizacji rzeczywistości.

Obserwując przekształcenia ekonomiczne w Polsce w ciągu ostatnich lat, agresywną wolnorynkową propagandę, żeby nie powiedzieć ideologiczne "pranie mózgów", można się było takich efektów wcześniej czy później spodziewać. Teraz mamy pierwsze jaskółki1) takiego podejścia w ZB, a jedną z nich jest tekst Mariusza Puto.

Uważam to zjawisko za groźne, nie tylko dlatego, że wyjaławia jak każda monokultura, ale przede wszystkim dlatego, że całe nieprzebrane bogactwo świata zostaje tu sprowadzone do kilku parametrów związanych z abstrakcyjną kategorią sukcesu gospodarczego - wydaje mi się, że właśnie temu przeciwstawia się ruch ekologiczny. Nie podoba mi się ono również prywatnie, ponieważ zmusza mnie do naśladowania pewnego modelu życia, który określa się potocznie "wyścigiem szczurów".

Na pierwszy rzut oka intencje artykułu Mariusza Puto są szlachetne i można by je streścić w jednym zdaniu - uczmy się organizacji pracy od biznesu, aby skuteczniej działać. Wszystko ładnie i ja też tak je odbierałem, dopóki w trakcie lektury nie zaniepokoiły mnie uwagi na temat celów działania w ekologii, a potem od trzeciego akapitu (Musimy nauczyć się...) opis sytuacji grupy ekologicznej na tzw. rynku. Tu - niestety - złudzenia się rozwiały, a końcówka niczym z podręcznika "młodego biznesmena" o tym, jak to przyjdzie czas na public relations, infrastrukturę biurową, mailingi, telemarketing, wybór formuły prawnej działalności i księgowość (co za koszmarny język!!!), dobiła mnie zupełnie.

Teraz ad rem i po kolei.

METODY

Nie zgadzam się z tezą, że grupy ekologiczne, aby być skuteczne, muszą przejąć styl pracy od najefektywniejszych firm, najlepiej takich, których rynki zbliżone są swym charakterem do burzliwego "rynku" ekologicznego - mediów, firm komputerowych, agencji reklamowych itp. Nie zgadzam się, ponieważ grupy ekologiczne nie są firmami, nie działają dla zysku, nie działają w ramach rynku - nawet idei, bo idei nie sprzedają, lecz tworzą, propagują i bronią - jeżeli już tak na to patrzeć. Rynek ekologiczny nie jest burzliwy, nie zmienia się zależnie od koniunktury - jest konserwatywny, walczy o pewne stałe wartości, np. przyrodnicze piękno świata, zdrowie ludzi. Burzliwe i zmienne są najwyżej metody działań. A co najistotniejsze, gdyby grupy ekologiczne przejęły rzeczywiście styl pracy firm, to niechybnie przejęłyby też style myślenia w nich obowiązujące, jako że są to rzeczy nierozłączne. Wtedy zaś ich przymiotnik "ekologiczny" stałby się pustą formą.

CELE

Autor, pisząc o celach i stawiając nawet pytanie: Po co działać i pracować "w ekologii? ", nie przedstawił nawet jednego celu. Skupia się za to na warunkach skuteczności, strategii grupy itp. Jest to typowe dla "firmowego" stylu - obojętne, co się robi, byleby się opłacało. I dalej, obojętne dla pracowników niezliczonych firm, czyli współczesnych ludzi, stąd ogólnie brak głębszego zastanowienia nad wszelkimi celami np. swojego życia. Poza tym nie rozumiem, dlaczego poznanie fajnego towarzystwa czy zabicie czasu w takim towarzystwie miałoby być gorszym celem niż takie banalne analizy jak SWOT; bardzo mnie śmieszy, że takim oczywistościom nadaje się aż nazwę własną.

SUKCES NA RYNKU W WARUNKACH KONKURENCJI

Jak czytam takie zdania: Musimy nauczyć się oceniać siebie i innych poprzez pryzmat efektywności pracy indywidualnej i grupowej. Skuteczność wykorzystywanych zasobów, a więc przede wszystkim czasu swojego i innych, jest podstawowym warunkiem sukcesu grupy ekologicznej i warunkiem przetrwania na rynku, robi mi się słabo. Na przykład, oceniając w tych kategoriach, taki Van Gogh był całkiem bezwartościowy, bo nieefektywny i nie przetrwał na rynku (nic nie sprzedał).

Najlepsze zostawiłem na koniec, a są to tezy o konkurencji. Obnażają one zupełnie sposób myślenia autora, mianowicie - wszystko jest rynkiem. Zatem celem działania grup ekologicznych nie jest wpływanie na kształt świata (jak by tego nie rozumieć), lecz utrzymanie się na rynku (tylko czego do ch...?) poprzez wyrywanie więcej i szybciej kasy od sponsorów niż inne grupy. A ja naiwny myślałem, że ekolodzy mają jakieś wspólne cele, do czegoś dążą. Bzdura, jak oświecił mnie Mariusz Puto, celem jest sukces rynkowy, czyli przechwycenie maksymalnej liczby sponsorów w warunkach konkurencji innych grup. Temu służy elementarz - zarządzanie i marketing. Tylko czym to wszystko różni się od celów zwykłej firmy - niczym, ale właśnie o to chyba dzisiaj chodzi.

Podsumowując, tekst Mariusza Puto, świadomie lub nie, reprodukuje i propaguje wspomnianą na wstępie konceptualizację rzeczywistości ukształtowaną przez system kapitalistyczny i na jego potrzeby. Wedle niej świat jest rynkiem, którym rządzi konkurencja, ludzie i przyroda zasobami do wykorzystania, a koszty zawsze się zwrócą. Ludzkie i nieludzkie cele tylko wtedy są istotne, o ile się w ten obraz wpasują, jeżeli nie - rynek zweryfikuje, co zwykle oznacza degradację lub zagładę. Zgadzam się, że gospodarki Stanów Zjednoczonych, Japonii czy Niemiec odniosły sukces m.in. dzięki analizie celów i metodom zachwalanym przez Mariusza Puto, lecz z punktu widzenia ekologii sukces ten można by nazwać pyrrusowym, więc dla mnie niezbyt zachęcającym do naśladowania. Wolę zostać romantykiem i marzycielem niż jeszcze jednym kółkiem w niesamowicie sprawnej (ponad 100% dzięki synergii2)) maszynie pędzącej nie wiadomo dokąd, ale za to jakże skutecznie.

Dariusz Liszewski

1) Na szczęście pierwsze jaskółki wiosny nie czynią, oby.

2) Co w fizyce ma sens, w takich socjoekonomicznych porównaniach zamienia się w bełkot, nawet jeżeli potraktujemy je jako metaforę. W fizyce energia zamienia się w pracę z jakąś tam sprawnością (zawsze mniejszą od 100%), a nie praca. A synergia to pojęcie z zupełnie innej bajki i nic tu nie pomoże.

ZANIK WIZJI

(…) idea wielkości człowieka koliduje ze światowym etosem konsumpcyjnej kultury. Z zapoznania tej idei bierze się bezprecedensowa przeciętność dzisiejszego życia politycznego.

Zielona polityka nie powinna pozwolić wessać się tej próżni. Przecież ostatecznie zielona polityka opiera się na wizji - wizji i czystej i zdrowej Ziemi (…)

Henryk Skolimowski, "Ocalić Ziemię"

Jeszcze niedawno w ZB dominowała atmosfera bliska hasłu "nie ma kompromisu w obronie Matki Ziemi".

Od pewnego czasu ze zdziwieniem zauważam, że zbyt wielu niedawnych głosicieli tego i podobnych haseł, wykazuje wyraźny… zanik wizji. Najbardziej spektakularnym wydarzeniem tego typu była WKLE, która zbłądziła do Unii Wolności, jakby to koalicja z tą partią miała pomóc w realizacji dawnych, szczytnych ideałów.

Ale i kolejne osoby wypowiadają się na łamach ZB coraz dziwniej:

Wolny rynek i liberalizm, podobnie jak demokracja, nie są rozwiązaniem idealnym. Tylko że innego nie znamy.1)

(…) jeśli chodzi o gospodarki krajów rozwiniętych, to wchodzą one powoli już w "poprzemysłową" erę swego rozwoju. (…) Coraz większa liczba ludzi pracuje w usługach i przetwarzaniu informacji. Jest to - moim zdaniem - ekologicznie korzystne. 2)

I w innych tekstach znajdujemy coraz częściej pochwałę wolnego rynku, liberalizmu oraz stwierdzenia, że nie ma trzeciej czy czwartej drogi. Może to efekt starzenia się? Może za mało lektur obowiązkowych takich autorów, jak prof. Skolimowski czy Schumacher (Małe jest piękne - czyli studium ekonomii przyjaznej ludziom).

A może pora już wydzielić z ZB dodatek "Szara Rezerwa", w którym publikowane byłyby teksty wykazujące zanik wizji, na szarym papierze z odzysku?

Krzysztof Żółkiewski
8.1.98

1) Tomasz Perkowski, Ekologia liberalno-konserwatywna [w:] ZB nr 12(102)/97, s.80.

2) Jacek Sierpiński, Rozwój gospodarczy a przyrost naturalny [w:] ZB nr 12(102)/97, s.76.

NIE ZGADZAM SIĘ Z PAPUASAMI!

Przeczytałem króciutką wzmiankę pt. Liderzy w oczach Papuasów w ZB nr 12(102)/97, s.63, i nie zgadzam się z Papuasami.

I tak po kolei: To, co my nazywamy zdolnościami i przedsiębiorczością, uważane jest w społeczeństwach papuaskich za wady. Nie uważam zdolności za wadę, uważam, że zdolności są wielką wartością i darem. Ważne jest jedynie, aby je wykorzystywać w dobrym celu, np. jeżeli ktoś ma zdolności pisarskie i pisze książki, które zmieniają świadomość technokratycznego myślenia na świadomość ekologiczną, to jest to coś wspaniałego. Jeżeli chodzi o przedsiębiorczość, to także uważam, że wykorzystywana w dobrym celu, jest czymś wspaniałym. I tak np. jeżeli ktoś widzi możliwość dodatkowego zarobienia i zakłada na osiedlu skup makulatury i dalej jako przedsiębiorczy wpada na pomysł, aby wyciągać wyrzucone książki i sprzedawać je w antykwariacie, to też dobrze robi. Znam faceta, który opracował technologię robienia wałów przeciwpowodziowych z wykorzystaniem do tego celu żużlów z elektrowni, albo człowieka, który skonstruował agregat do przetwarzania śmierdzącego gazu z wysypiska w energię elektryczną itd., itd.

Każdy, kto usiłuje wywyższyć się i zdobyć dla siebie przywileje kosztem innych czy też zwrócić uwagę na swoje zalety zbyt wytężoną pracą, uważany jest za człowieka złego, za takiego, który myśli więcej o sobie samym niż o gromadzie. Niestety, każdy człowiek, który posiada takie cechy, nigdy nie będzie dobrym liderem. Nie da się ukryć, że są dobrzy i źli liderzy (myślę, że wśród Papuasów także zdarzają się źli Papuasi, tak jak np. wśród apostołów - Judasz).

Ideałem jest tutaj człowiek, który nie robi z siebie wielkiego, pracuje w miarę, jest z natury łagodny i nieśmiały, uczynny dla drugich i zadowolony ze swojej pozycji równouprawnionego członka gromady. Uważam, że to całe szczęście, iż wszędzie nie ma takich ideałów. Liderzy są głównym napędem zmian w społeczeństwie i sądzę, że są bardzo potrzebni. Pomyślcie, jak wyglądałby dzisiaj świat, gdyby nie pojawili się tacy ludzie, jak Martin Luter King czy Mahatma Gandhi. Liderzy nie robią z siebie wielkich, oni po porostu tacy się stają niechcąco. Nie pracują też tak w miarę, tylko dają z siebie jak najwięcej i to nie dla siebie, tylko dla całej swojej gromady.

Mógłbym pisać tak długo, ale myślę sobie, czy nie można by wodzów i szamanów plemiennych nazwać liderami. A może ten pisarz, chcąc napisać, co myślą Papuasi, zapytał się o zdanie nie wodza czy szamana, lecz kogoś tylko jednego, jednej szarej osoby? A może Papuasi nie mają ani wodzów, ani szamanów? A może ten pisarz tak sobie coś nazmyślał, czytałem kiedyś o takim dziennikarzu, który z braku sensacji - a na chleb trzeba jakoś zarabiać - wymyślał ciekawe sensacje, niestety, po jakimś czasie ktoś go "rozgryzł" i został skazany na szukanie innej pracy.

Mirek Kowalewski

TRUCIZNA I EKOLOGIA,
CZYLI SZKIC O DAWANIU I HANDLOWANIU

Skoro wszystkie problemy ekologiczne biorą się z różnicy między tym, jak działa natura i jak myśli człowiek (Bateson) - zastanówmy się, czym jest owa różnica i komu zależy, żeby owo coś utrzymywać przy życiu? Chyba najpopularniejszą jej nazwą jest "ego". Ziemię zabija ludzkie ego - jest ono obecne zarówno w budowniczym autostrady, narciarzu (który nie zrezygnuje z wyciągów, wygodnych, uklepanych tras i samochodu), myśliwym, jak i ekologu. Każdy jest jakimś konsumentem, a nad konsumentami pracują całe sztaby specjalistów od marketingu, czyli pracują nad naszym ego. Z ekologami bywa czasem trudniej, bo nie wszyscy oni korzystają z coraz bogatszych ofert towarów i usług, a nawet niekorzystanie z oferty traktują jako cnotę. Więc handlowcy wymyślili dla nich specjalne towary "ekologiczne". Jeśli chcemy ekologa unieszkodliwić, musimy sięgnąć do samej istoty wypróbowanej od tysiącleci trucizny - ego. Ekolog kupujący towary ekologiczne czuje się lepszy!

Dowiaduję się, że duże fundacje wspierające działalność ekologiczną biorą pieniądze od słynnych na całym świecie niszczycieli Ziemi zajmujących się inżynierią genetyczną, eksploatacją złóż ropy, a nawet tworzeniem proekologicznego image firmom wycinającym w barbarzyński sposób ogromne połacie lasów naturalnych. Największa nagroda w dziedzinie ochrony środowiska ufundowana jest przez największego producenta samochodów! Specjaliści od budowania ładu w ramach systemu niszczącego ziemię pomagają dzisiaj ekologom, zamiast z nimi walczyć. Taka jest zasada handlu: organizują kursy i szkolenia, wymyślają coraz lepsze formularze i wzory wniosków. Żeby je zrozumieć i sprostać kryteriom, trzeba wziąć udział w szkoleniach, potrzebne są więc armie trenerów i specjalistów, na wiele lat mają co robić i gdzie zarobić, a rzesza wyszkolonych działaczy organizacji pozarządowych zastępuje naiwnych i niedouczonych prostaków. Słowem karuzela wyścigu do atrakcyjnej przynęty - tym razem w opakowaniu "ekologicznym" - już się zaczęła.

Trucizna ego działa; liczy się kto lepszy, kto się lepiej sprzeda, kto wygra. Wygra oczywiście ten, kto spełni oczekiwania tych, którzy mają pieniądze. Uczestnicy nagrodzonych projektów muszą być przygotowani na wzięcie udziału w wybranych i odpowiednich akcjach reklamowych - pisze się w warunkach konkursu dla ochrony przyrody, który wspiera, a jakże, Rada Europy. Ale akcje reklamowe nie będą reklamowały przyrody, lecz wielki koncern samochodowy.

Niektórzy ekolodzy większość czasu spędzają na pisaniu projektów, przedstawianiu siebie w jak najlepszym świetle (że trochę się pobuja, napisze, że było uczestnikiem największej w świecie akcji w obronie przyrody - bo przecież podpisało się jakąś tam petycję, nikt tego nie sprawdzi, a więc powstają puste autoreklamy), a kampanie robione są pod kątem oczekiwań sponsorów, a dobro przyrody spada na dalsze miejsce. W końcu jak dostaniemy pieniądze, to skorzysta na tym przyroda, więc każda droga do celu jest dobra!

Wciągnąłeś się w ten wyścig? Brawo, zostaniesz sowicie wynagrodzony za profesjonalizm, efektywność, pozytywne myślenie, optymalizację… Dostaniesz "granty" i… już jesteś po uszy trybem w słusznym systemie, który - jak walec - zgniata dzikie życie na Ziemi.

Mówią ci: Nie ma przeciwników, wszystkich musisz wykorzystać, w nowoczesnym marketingu wszyscy wygrywają, bo działa zasada win-win. Czy aby na pewno? Czy 6 mld ludzi wygra?

Buddyjski mnich powiedział, że prawdziwą przyczyną zanieczyszczeń planety jest zanieczyszczenie umysłu. I właśnie nasza cywilizacja rynku i wzrostu oraz towarzysząca jej polityka swoją siłę buduje na głównej przyczynie zanieczyszczenia umysłu: indywidualnym "ego-ja". Ja muszę być lepszy. A więc są i "nie ja". Nieuchronnie prowadzi to do polityki koneksji (trzeba sobie kupić, pozyskać ludzi, żeby "moi" znajomi/partia/przyjaciele mnie coś załatwili), handlu wszystkim, czym się da (także granty i nagrody stały się przedmiotem handlu - coś za coś), nieustannego wyścigu, konkurencji itd.

Doszliśmy w ten sposób do największego dramatu ekologów. Jeśli brakuje im doświadczeń praktyki jedności, współodczuwania, a w dodatku zaczynają się lękać o swoją sytuację życiową, wówczas próbują ratować Ziemię, używając do tego trucizny własnego umysłu. A więc angażują się w konkurencję, budowanie "związków handlowych", indywidualizację (patrzcie, to JA!) itd. A sponsorzy dokładnie tego od nich oczekują i widzą, że to w sumie "swoi ludzie", tylko muszą się jeszcze trochę nauczyć.

Tak doszliśmy do problemu dawania. Prawdziwe dawanie polega na tym, że w chwili dania już się o tym zapomniało. W znanym powiedzeniu "to dający powinien być wdzięczny" zwraca się uwagę, że dawanie nie może być handlem. Niestety, niemal wszyscy sponsorzy dają dziś po to, by coś zyskać (nawet na tacę w kościele daje się, by pójść do nieba). Najczęściej sponsorem zostaje ktoś, kto 99% pieniędzy przeznacza na działalność przynoszącą zyski kosztem niszczenia ziemi, a pozostały 1% ma służyć jego poprawnemu obrazowi społecznemu. Także politycy załatwiają jakąś sprawę, by zyskać popularność. Problem leży w tym, że wielu ekologów zapomina, iż trucizny nie zwalcza się trucizną, cel nie uświęca środków i w ogóle nie jest ważny. Ważna jest droga, którą się idzie, a zapatrzenie w cel stworzyło już niejednego dyktatora i uzurpatora. Nie znamy mądrości dzikiej przyrody, nie znamy celu ewolucji. Budowanie sukcesu w oparciu o spełnianie oczekiwań dających, tworzenie towarzystwa wzajemnego wspierania się, znajomości, a także uwodzenie sponsorów udawaniem kogoś innego niż się naprawdę jest, ma krótkie nogi. Albo prowadzi do nerwicy, albo do przepoczwarzenia się na obraz oczekiwany przez sponsora.

Fundator, urzędnik, decydent czy polityk powinien działać dla ratowania przyrody nie dlatego, że jest moim znajomym albo że liczy na poparcie, ale dlatego, że jest to jedyne właściwe działanie. Sprawy załatwiane po znajomości śmierdzą potem bardzo długo i wiążą się z rozkręcaniem spirali handlowania wzajemnymi usługami. W końcu znajdziemy się w sytuacji, że wypada siebie nawzajem popierać, trzeba sobie pomagać, warto wesprzeć… a głos przyrody i głos naszego serca są coraz słabiej słyszalne. W burdelu nie ma miejsca na uczucia. Najważniejsze staje się wejście w odpowiednie układy, wpływ na dzielenie środków (wszystko jeszcze dla ratowania przyrody), przywilejów, oczywiście wśród swoich bliższych i dalszych krewnych i znajomych królika. To jest powszechna zasada gry w społeczeństwie, gdzie liczy się kariera, osiąganie maksymalnego zysku, indywidualizm. Powstaje silny podział na "my" - "oni", choć nowoczesne zasady marketingu mówią, że ci "oni" to też my, jeśli tylko przyłączą się do gry. Cóż za hipokryzja!

Jest to zasada głęboko antyekologiczna, bo ekologia uczy nas o wzajemnych powiązaniach i współzależnościach, i zastępowanie naturalnych procesów procesami antropogenicznymi prowadzi do wzrostu napięć, do podziałów i dalszego zabijania Ziemi. Ekologia to nie handel chociażby i dlatego, że przyroda nie ma ceny.

Skąd się to bierze? Dlaczego ekolodzy poddają się temu walcowi bez zbytnich protestów? Może to brak wiary w dziką naturę? Brak wiary, że jedynym nauczycielem jest Przyroda. Brak wiary we własne serce i zastąpienie wiary zasadą: ja zarobię - ty zarobisz.

Socjolog, pisujący od niepamiętnych czasów felietony o sporcie i przyrodzie, ale przede wszystkim o narciarstwie, tak się wystraszył, że są ludzie, którzy chcą bronić przyrody Tatr przed wszechogarniającą lawiną pogoni za zyskiem, że puściły mu nerwy i napisał z nieukrywaną złością: Nabożeństwo ku czci wszechwładzy biologicznego porządku świata jest hipokryzją (…). Nic nie poradzą na to pienia ekologicznych entuzjastów (…) i dodał, powołując się na papieża, że przyroda składa hołd człowiekowi, który to hołd jest o niebo ważniejszy od panbiologicznych monoidei, odbierających człowiekowi prawa (Andrzej Ziemilski w "Rzeczypospolitej").

Tymi słowami wpisał się w istocie w oczekiwania sponsorów i trenerów na kursach działań ekologicznych i pisania wniosków. Przyjaciel człowieka i przyrody - jak z pewnością on sam siebie postrzega - jasno sformułował swą dualistyczną wizję świata: przyroda jest piękna i ważna, ale najważniejsze są prawa człowieka do wzrostu i rozwoju. Niestety, trucizny nie da się zwalczyć trucizną.

Janusz Korbel

NASZA SIOSTRA - MATKA ZIEMIA (SPROSTOWANIE)

W moim tekście AMWAY - UNEP, a jednak dostali nagrodę…1) korekta zmieniła mi światopogląd.

Napisałem bowiem, że lansowanie (przez AMWAY) konsumpcyjnego stylu życia stanowi zagrożenie dla naszej siostry - Matki Ziemi. Tymczasem wydrukowano: naszej Matki Ziemi.

Pozornie chodzi o jedno drobne słowo, ale sprawa jest ważna. Dlatego pozwolę sobie zacytować G. K. Chestertona: Podstawowe twierdzenie chrześcijaństwa brzmi: natura nie jest naszą matką, natura jest naszą siostrą. Możemy być dumni z jej piękna, skoro mamy tego samego Ojca, ona jednak nie ma nad nami władzy, możemy ją podziwiać, ale nie musimy jej naśladować. To nadaje typowo chrześcijańskiej przyjemności życia na ziemi pewną lekkość, która graniczy z lekkomyślnością. (…) Dla świętego Franciszka natura stała się młodszą siostrą: małą, roztańczoną siostrzyczką, z której można się czasem pośmiać, mimo że się ją kocha. 2)

Czego i Wam życzę.

Janek Bocheński

1) ZB nr 10(100)/97, s.30.

2) G. K. Chesterton, Ortodoksja, Exter Gdańsk, Fronda Warszawa 1996, s.120.

ODPOWIEDź PERKOWSKIEMU

Piszę, choć wolałbym to sobie narysować;0) jak widać od zjazdu FZ-etu nic się nie zmieniło, więc nie dogadamy się raczej. To zresztą dobra ilustracja istoty problemu - słowa kłamią, czujemy zaś inaczej, bo - jak sam napisałeś - tao jest ci obce, jak mi motocykl czy dualistyczna gnoza dobra i zła, nie + ja etc. A to w jej duchu każesz mi rozumieć sophię (= mądrość), gdy ja wolę (i mam do tego prawo, by) pojmować ją w duchu gnozy panteistycznej Szymona Maga (Faustusa), Braci Wolnego Ducha (polecam Bezimienną wolność - tekst P. Rymarczyka o tym w "Maci Pariadka", "Homku" czy "Rewolcie"), taoizmu czy słowiańskiego mitu o stworzeniu świata wspólnie (!) przez dwu braci: boga i diabła. Jeśli mówi się tam w twoich kategoriach, to raczej o "błogosławionej winie"1) niż "absolutnym złu".

W świecie słów (logosu) nie ma zaś prawdy obiektywnej, możemy tu co najwyżej osiągnąć poziom intersubiektywizmu (o ile zgodzą się na coś wszyscy); bezwzględna prawda absolutna jest - być może - dostępna dla oświeconego, a ja tego nie urzeczywistniłem póki co, znam za to tao tego świata - jest nim równowaga, choć dynamiczna (nigdy zresztą nie rozumiano tego inaczej - jako jakiegoś spoczynku, martwoty, lecz jako przepływ energii między biegunami - bilans jest jednak zawsze zerowy. Jeśli ktoś w to nie wierzy, niech otworzy oczy i zobaczy: natura to nie tylko dzień lub noc, pełnia lub nów, życie2) lub śmierć, ale jedno i drugie naraz. Dążenie w "jedynie słusznym" kierunku (tzw. dobra) jest z nią sprzeczne, choć każdy może wierzyć w to, co chce - i tak dojdzie do swego przeciwieństwa; nie jest to jednak prawda absolutna, ta bowiem jest przekroczeniem reguł gry tego świata i nie da się jej wyrazić słowami).

J@ny
jwal@pg.gda.pl

  1. W postaci koła, z krzyżykiem w środku - być może.
  1. Z punktu widzenia mego panteizmu taką "błogosławioną winą" jest twój dualizm (super + ego) jako etap pomiędzy "upadkiem sophii" (id) a "powrotem wszystkiego" (choćby i "na targ, z rękoma pełnymi radości", jak w zen - jaźń w kategoriach Junga).
  1. Żywot (bios), jak śmierć, jest częścią życia (zoe) jako procesu zorganizowanego i doskonalącego się przepływu energii.

rys. Monika Kaźmierczyk


"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 3 (105), 1-14 lutego 1998