"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 6 (108), 16-31 marca 1998


KRYZYS! KRYZYS! KRYZYS!

Niedawno uczestniczyłem w demonstracjach przeciwko budowanej przez Górę Św. Anny autostradzie A-4. Na akcję przybyło wiele osób - także z odległych części Polski. Chciało im się przyjechać. Chciało im się skandować - i to bardzo. Sprawiło mi to dziką radość, zwłaszcza że przez chwilę mogłem sam prowadzić demonstrację w zastępstwie Olafa Swolkienia i Jacka Zachary. Obecnym na akcji chciało się rozdawać ulotki, nieść transparenty, przekonywać innych ludzi; widzieli w tym sens i robili to z przekonaniem. Podkreślam to "chcenie" - bo od niego się wszystko zaczyna; tym razem w dodatku "chcenie" poszło w parze z "potrafieniem" i myślę, że to jest wspaniały początek.

1.

Po akcji było spotkanie z mieszkańcami, na które przyszedł tłum. Nie było to spotkanie łatwe: ludzie byli nieufni i pełni żalu do geodetów, którzy wprowadzali ich w błąd, co do procedur wykupu terenów pod autostradę. Mieli żal także do nas, myląc nas zresztą z urzędnikami od ochrony środowiska, że tak późno przyjeżdżamy rozmawiać z nimi o ich ziemi. Ale nagle zorientowali się, że mogą walczyć o swoje i nie będą w tym osamotnieni. Przynajmniej niektórzy z nich sami w rozmowie zauważyli ze zdumieniem, że demokracja nie polega na tym, że Kwaśniewski, Wałęsa czy ich zausznicy obiecają coś i potem znikną na horyzoncie; że oni sami muszą dochodzić swoich praw.

A wieczorami byliśmy grupą świetnie rozumiejących się, wygłupiających się i bawiących się razem ludzi. Przyznam, że atmosfera obozu na Górze Św. Anny odbiegała radykalnie od spotkań kolumnowych i przypominała mi nieco czasy, kiedy - jak śpiewa Kazik - jakże było wspaniale, czyli uganianie się z zomowcami po ulicach. Tym bardziej, że po raz pierwszy trafiłem na tak rozśpiewaną ekipę, mantrującą na wpół z rozbawieniem, na wpół poważnie song Jacka Baraniaka: Stańmy w obronie Góry Świętej Anny…

Akcja trafiła na czołówki lokalnych gazet i do ogólnopolskiej telewizji. Wcześniej Olaf z ekipą przez godzinę prowadzili program na żywo w lokalnym radio. Największą niespodziankę sprawił nam zresztą "Nasz Dziennik" (nowa gazeta związana z Radiem Maryja), który bardzo pochlebną informację o walce z autostradą dał jako główny artykuł na pierwszej stronie - i to ze zdjęciem Lilii Dawidziuk z Pracowni na rzecz Wszystkich Istot, trzymającej transparent.

Podobne działania mają miejsce w Wielkopolsce, gdzie zieloni występują ramię w ramię z chłopami broniącymi się przed wywłaszczeniem z ojcowizny. Okazuje się, że pogardzani przez wielu teoretyków ruchów społecznych rolnicy potrafią się świetnie zorganizować i tak przeprowadzić demonstrację, że wykształcony dyrektor Agencji Budowy Autostrad wychodzi na człowieka prymitywnego i aroganckiego. A obok śpiewających Rotę chłopów w niedzielnych garniturach stoją anarchiści i - za przeproszeniem - młoda inteligencja. Czyli znowu zielonym udało się przekroczyć granicę ekologicznego getta i to znowu w najmniej spodziewanym miejscu.

2.

Indagowany przez Darka Wlaźlika Piotr Gliński (ZB nr 3(105)/98, s.1) myli się dramatycznie. Nie ma kryzysu w polskim ruchu ekologicznym. Polski ruch ekologiczny wymknął się po prostu spod kontroli; stał się autonomiczny, oddolny, by nie powiedzieć: dziki. Przekracza granice gett - jak w Opolu, kiedy punkowcy bez skrępowania zebrali od "krótko ostrzyżonych ludzi" podpisy pod petycją przeciwko autostradzie, a wcześniej, kiedy okazało się, że głęboka, radykalna ekologia puszczy i dzikiego życia to druga strona walki z masową motoryzacją i urbanizacją. Ruch dorwał się do najważniejszych w Polsce mediów - i nie polega to na tym, jak mówi Piotr, że kampanie prowadzone w mediach nie przynoszą skutków. Dzieje się dokładnie na odwrót; zdumiewającą głupotą jest oczekiwanie, że mury Jerycha padną od jednego zadęcia w trąby i wszystko stanie się "natychmiast". Po prostu trzeba być cierpliwym, siać i czekać na żniwa. Nie ma dróg na skróty.

Ponieważ w Krakowie zaczynamy być publicznie oskarżani przez radnych, że przed wyborami samorządowymi prowadzimy podejrzane "gierki" polityczne (skądś znam ten język), śmiem twierdzić, że myli się Piotr także co do politycznej roli zielonych. Tu i ówdzie rola ta jest na tyle duża, że zaczyna przeszkadzać establishmentowi. Zieloni są i będą kontrowersyjni - przed tym nie ma ucieczki. Ale zawsze oprócz przeciwników, zieloni będą mieć też takich, którzy im zaufają. A w demokracji nie głosuje się na "nie", tylko na "tak" - czyli najważniejsi są zwolennicy.

Nie zgadzam się z Piotrem co do sposobu wejścia w politykę. Jego wybór prowadzi przez salony - przy czym ostrzega jednocześnie ruch ekologiczny przed "oligarchizacją". Zupełnie jakby Twoje działania, Piotrze, nie ograniczały się do współpracy z wąskim gronem wybranych działaczy ekologicznych i usilnego niedostrzegania poglądów innych. Wybierając taki sposób, będziesz z niego rozliczany przez ruch choćby dlatego, że duża część z nas nie odda bez walki Góry Św. Anny - a Twoja partia jest wyraźnie po drugiej stronie barykady, mimo wszelkich cyrografów, które podpisałeś. Odnotowuję to z przykrością i nadzieją na zmianę jednocześnie.

Problem politycznych kłótni w ruchu nie polega na oskarżaniu jednej partii. To w istocie jest walka przeciw upolitycznianiu i manipulowaniu ruchem społecznym przez zwolenników obecnych ugrupowań. Nie ma to nic wspólnego z negowaniem pracy takich czy innych polityków, z którymi wielu z nas współpracowało i współpracować pewnie będzie. Ale ruch ekologiczny sam sobie zrobi partię, kiedy na to przyjdzie czas. Nie wcześniej i nie później.

3.

Nie twierdzę, że uda się nam powstrzymać budowę autostrady przez Górę Św. Anny. Nie twierdzę, że gdziekolwiek w Polsce zieloni odkryli patent na współpracę z władzami, politykami czy społecznościami lokalnymi. Twierdzę jednak, że przed nami stoją niesamowite możliwości. W ruchu zaczyna się fantastyczny ferment. Przestajemy się bawić ekologią, która nikomu nie przeszkadza i jest li tylko formą samorealizacji. Zaczynamy wdeptywać w koła naprawdę wielkiej polityki - między różnych takich Grabków i Balcerowiczów.

Jesteśmy w tych trybach machiny politycznej strasznie mali; prowadzimy przy tym rower i dyskutujemy (oczywiście pseudointelektualnie) z różnymi przedstawicielami Rozpowszechnionego Obecnie Sposobu Myślenia. Ale co prawda rozmawiamy z przedstawicielami tego - pardon za skrót - wielkiego ROSM-u, to jednak mówimy do ludzi, którzy dzisiaj mają 16 czy 20 lat, trochę ten świat ich wkurza i szukają czegoś zupełnie innego. Innego niż reklama, innego niż powszechna moda na maklerstwo i wolny rynek, innego nawet niż getto przedpotopowego punk rocka.

Piotrze, rozglądnij się, gdzie stoisz; nie ma żadnego kryzysu. Po prostu ruch wyszedł na ulice, pardon, na autostradę i nikt go stamtąd nie zepchnie z jego rowerami.

Marcin Hyła

GDZIE WRÓG, GDZIE PRZYJACIEL?

Oj, zdenerwował mnie strasznie Piotr Gliński, gdy 27.3.98, na forum europejskich ekologów publicznie stwierdził, że nie widzi żadnej możliwości współpracy z działaczami ekologicznymi wywodzącymi się z lewej strony sceny politycznej. Oczywiście w Polsce, gdzie SLD jest utożsamiana jednoznacznie z "postkomuną".

Humor poprawił mi Olaf Swolkień, który ripostując, powiedział, że w poprzedniej kadencji najlepiej współpracowało mu się z "postkomunistką" właśnie, posłanką SLD - Urszulą Pająk. Piotr w swej "wspaniałomyślności" przyznał, że ja rzeczywiście jestem chlubnym wyjątkiem, ale to pewnie dlatego posłem obecnie już nie jestem. Musiałam zabrać głos, aby wyjaśnić, że to nie SLD jako całość jest przeciw ekologom. Moja przegrana to m.in. efekt bezkompromisowej walki ze zwolennikami budowy autostrad i motoryzacji indywidualnej, to samo mogło spotkać każdego, gdyby postępował podobnie i nie od przynależności politycznej to zależało…

Ten publiczny spór sprowokował mnie wreszcie do przekazania Czytelnikom ZB swoich przemyśleń na temat przyszłości ruchu zielonych w Polsce. Właściwie zbieram się do tego już od spotkania w Spale, gdzie podziały polityczne właśnie uniemożliwiły wypracowanie wspólnego stanowiska polskiego ruchu zielonych.

Zacznę może od siebie: mimo mojej przynależności nie miałam właściwie nigdy, jako poseł, trudności z nawiązaniem współpracy z ekologami ze wszystkich stron naszej polskiej sceny politycznej. Z wieloma z nich do dziś utrzymuję poprawne, nawet przyjacielskie stosunki i jakoś do tej pory nikomu moje poglądy nie przeszkadzały. Być może to rzeczywiście kwestia indywidualnej osobowości, ale przecież po lewej stronie sceny politycznej jest więcej takich jak ja i oni też mają przyjaciół nie tylko w SLD.

Warto zwrócić uwagę na fakt, że dzięki dobrej współpracy pomiędzy posłami różnych opcji politycznych stających jednak zdecydowanie w obronie środowiska, udało nam się "co nieco" w poprzedniej kadencji Sejmu osiągnąć. Zablokowaliśmy m.in. bardzo niebezpieczną dla środowiska politykę transportową, nie dopuszczając do jej przyjęcia przez Sejm, do ustawy o PKP wprowadziliśmy zapis o korzystnym finansowaniu przewozów pasażerskich (obecny minister transportu wystąpił o jego nowelizację na niekorzyść PKP, a tym samym na niekorzyść transportu publicznego) - w tej specustawie o autostradach płatnych jest jednak zapis wymagający przygotowywania ocen oddziaływania takich inwestycji na środowisko (to fakt, że w przepisach wykonawczych zostało to sprowadzone do absurdu, ale nie posłowie o tym decydowali)… To tylko kilka pierwszych z brzegu przykładów, jak współpraca pomiędzy posłami różnych opcji politycznych może dawać pozytywne efekty w rozwiązaniach ustawowych.

Nie należy zapominać, że posłów mocno wspierali działacze ekologiczni z zewnątrz, trzymając się chociażby tych przykładowych rozwiązań w transporcie, wspaniale pomagali m.in.: Olaf Swolkień, Marcin Hyła, Jarek Kotas, że już o takich "tuzach" jak dr Andrzej Kassenberg nie wspomnę…

Równocześnie posłowie różnych opcji mieli sporo problemów z wprowadzaniem korzystnych dla środowiska zapisów, bo musieli często sprzeciwiać się liderom własnych partii, dla których potrzeba ochrony środowiska była mniej ważna, jak np. szybki rozwój gospodarczy kosztem środowiska właśnie. I nie dotyczyło to jednego ugrupowania: tak samo ze swoimi liderami musieli spierać się posłowie np. SLD, jak i UW; bywało, że w kwestiach dotyczących ochrony środowiska głosowania szły w poprzek klubów poselskich, a nie, jak w kwestiach politycznych, zgodnie z polityczną przynależnością. Przykładem jest chociażby ta słynna specustawa o autostradach płatnych, ale takich przykładów można znaleźć więcej.

No i przy takim podejściu ludzie pokroju Piotra Glińskiego winni sobie zadać zasadnicze pytanie: kto jest rzeczywistym wrogiem ochrony środowiska - czy lider własnej partii (w przypadku Piotra - UW), który za wszelką cenę dąży do realizacji np. programu budowy autostrad czy też ten "czerwony", który potrafił pokrzyżować plany własnemu (w tym przypadku - SLD) ministrowi, utrudniając mu poważnie realizację tegoż samego programu? Kogo Piotr Gliński i podobnie jak On myślący poprą w sejmie? "Swojego" ministra czy też tego "czerwonego" posła? To jest zasadniczy dylemat, który obrońcy środowiska naturalnego powinni bardzo poważnie brać pod uwagę, zanim publicznie zaczną opowiadać, z kim jest im w polityce po drodze, a z kim nigdy współpracować nie będą.

Dopóki ruch ekologiczny będzie tak rozdrobniony i na dodatek podzielony politycznie, nie mamy realnych szans na wywalczenie pozytywnych dla środowiska naturalnego decyzji i zapisów ustawowych.

To, co myśmy zrobili w Sejmie II kadencji, tj. ta konsolidacja ekologów ponad podziałami politycznymi, stało się bardzo poważnym zagrożeniem dla tych, którzy chcą robić wielkie pieniądze na korzystnych dla nich decyzjach gospodarczych państwa, bez względu na to, która siła polityczna będzie aktualnie przy władzy. Musieliśmy przegrać, aby nie miał kto dalej przeszkadzać. Zostawić można było tylko takich, którymi da się manipulować, m.in. podgrzewając ich fobie polityczne.

Moim skromnym zdaniem trzeba się bardzo serio zastanowić, czy nie należałoby w Polsce zacząć poważnie myśleć o konsolidacji ruchu zielonych, o pójściu do wyborów pod własnym szyldem. Mając dużo doświadczeń, zdaję sobie sprawę, jakie to trudne, ale jest to chyba jedyna rozsądna droga, jeżeli chcemy realnie chronić to, co nam jeszcze ze środowiska naturalnego do uratowania zostało.

A ewentualną walkę na nie nasze podziały polityczne zostawmy sobie może na lepsze czasy. Możemy się dzielić dopiero wtedy, gdy będziemy mieć pewność, że nie będzie już więcej dzieci chorych na raka czy zmienionych genetycznie wskutek nadmiernego zanieczyszczenia środowiska, że z tegoż samego powodu nie będzie straszliwych powodzi i huraganów, że nie zaasfaltują i nie zabetonują nam kraju autostradami, a transport publiczny umożliwi nam dotarcie wszędzie, gdzie będziemy chcieli i wtedy, gdy nam to będzie potrzebne…

Proponuję, aby ten tekst zainicjował poważną dyskusję na łamach ZB o przyszłości ruchu zielonych w Polsce.

Urszula Pająk

KAŻDEMU WOLNO KOCHAƅ

Kiedy w styczniowym numerze ZB przeczytałem artykuł pod przewrotnym tytułem: Zostań Indianinem?,*) zamierzałem napisać do Redakcji i podziękować za ten tekst, ale później pochłonęły mnie inne obowiązki i zapomniałem. O sprawie polowania na wieloryby przez Indian Makah z użyciem nowoczesnej, szybkostrzelnej broni przypomniał mi jeden z Czytelników "Tawacinu", prosząc o komentarz. î

Nie znam dokładnie tej sprawy, nie znam faktów, ale też nie widzę powodów, by je kwestionować. Autorzy, Robert Surma i Izabela Kołacz, pewnie mają rację, choć "miłośnikom Indian" rzeczywiście mogli się trochę narazić. Dlaczego więc chciałem dziękować? Dlatego, że autorzy sami padli ofiarą swych idealistycznych poglądów. Mnie cała ta sprawa wcale nie zbulwersowała, wręcz przeciwnie - dowiodła, że Indianie mają się całkiem nieźle i dadzą sobie radę w każdych warunkach.

To my, biali (głównie Europejczycy, choć Amerykanie też nie są bez winy) wmówiliśmy sobie i światu, że Indianie to ekolodzy, i teraz spotyka nas rozczarowanie, gdy nie spełniają oni naszych oczekiwań. Owszem, Indianie żyli w harmonii z naturą i uważali się za jej cząstkę. Ale co to w praktyce oznacza? Indianie zawsze walczyli z żywiołami, bali się ich i czasami uważali za świętość. Jak powszechnie wiadomo, w naturze panuje prawo silniejszego, istnieje hierarchia kto, kogo i kiedy zjada. Na tym polega harmonia przyrody. Dziś mnie udało się okiełznać przyrodę i postawić sobie dom z betonu dla ochrony przed wiatrem i deszczem, ale jutro przychodzi powódź i zalewa mi ten dom. Taka to równowaga tkwi w naturze. Ludzie z miasta zapomnieli już o potędze żywiołów i ich wpływie na życie. Tylko czasami boli głowa, ale "to te stresy" - powiadają. Indianie nie są (i nigdy nie byli) ekologami, a przynajmniej nie różnią się wiele od polskich chłopów (z całym szacunkiem), którzy na co dzień karmią ziemię tonami nawozów, preparatów i zanieczyszczeń, ale kiedy tę ziemię spróbuje im się odebrać - będą bronić jej własną piersią. Podobnie jest z Indianami.

Autorzy artykułu trochę zmanipulowali czytelnika, bo skupili się na danych technicznych broni, chcąc go zaszokować, ale jakby nie dostrzegli "pozytywnych" stron całego zagadnienia. Nigdy nie polowałem na wieloryby, ale myślę, że to dość niebezpieczne zajęcie, zarówno dla myśliwych, jak i wieloryba. Wieloryb duży, ja - mały. Z drugiej strony, ile harpunów trzeba wystrzelić, aby zabić to zwierzę? W dawnych czasach indiańscy myśliwi polowali na wieloryby uzbrojeni w harpuny, które miały dołączone liny z bukłakami wypełnionymi powietrzem (rodzaj boi). Do wieloryba podpływano ze wszystkich stron na łódkach, możliwie jak najbliżej, i rzucano w niego owe harpuny. Liny opasywały zwierzę, a bukłaki nie pozwalały mu się zanurzyć i uciec prześladowcom. Wieloryb szarpał się więc, cierpiąc, wykrwawiając się powoli i tracąc siły. Myśliwi starali się dociągnąć wieloryba do brzegu, gdzie go ostatecznie dobijano i urządzano wielką ucztę.

Kula z karabinu jest skuteczna. Zabija od razu. Naprawdę nie wiem, co jest "lepsze" dla wieloryba, który i tak zostanie zabity. Bo mam nadzieję, że autorzy artykułu nie mają nic przeciwko "obrzędowym polowaniom", a jedynie tej szybkostrzelnej broni. (Handel wielorybami to zupełnie inna sprawa. Indianie zawsze byli doskonałymi handlarzami, proszę przypomnieć sobie choćby wielkie zapotrzebowanie na skórki kanadyjskich bobrów w Europie XVII i XVIII w.).

Artykuł ten jest przykładem nieobiektywnego dziennikarstwa, bo autorzy cytują tylko jedną stronę - białych ekologów. (Rozumiem, że w oryginalnym czasopiśmie też nie dopuszczono tej drugiej strony do głosu, ale to nie jest usprawiedliwienie.) Nie ma żadnej wypowiedzi Indianina Makah. Nie wiemy więc, co myśli druga strona, jak przystąpiła do polowania, czy odprawiono obrzędy z przeprosinami, czy "pobłogosławiono" kule karabinowe? Wydaje mi się, że tak (zdziwiłbym się dopiero, gdyby nie), ale to tylko domysły, bo w artykule nie ma o tym ani słowa. Autorzy napisali to, co chcieli napisać, przez co wpadli w zastawioną przez siebie pułapkę. Mniejsza o dziennikarską rzetelność wysłuchania obu stron. Ekologia za wszelką cenę. Miłość do zwierząt. No cóż, każdemu wolno kochać, nawet wieloryba.

Marek Maciołek

Ł Autor jest wydawcą Pisma Przyjaciół Indian "Tawacin" Łąkowa 3, 64-050 Wielichowo.

*) Izabela Kołacz, Robert Surma, Zostań Indianinem! [w:] ZB nr 1(103)/98, s.68.

O RUCHU PROEKOLOGICZNYM,
KOŚCIELE I WARTOŚCIACH...

Proszę o wytłumaczenie, czy to jest tak, że w ruchu proekologicznym wartością jest życie każdego zwierzęcia i każdej rośliny, tylko nie życie człowieka?

Bo oto w artykule prof. Ostasza Słabości ruchu proekologicznego*) czytam: Jeśli ruch proekologiczny jasno nie odetnie się od ideologii prokreacji, nadmiaru liczby ludzi, od apoteozy rodziny z jej prawem do niczym nie ograniczonego posiadania potomstwa, to w dalszej perspektywie jest on ruchem bez wartości, ponieważ wraz z innymi skazuje świat zwierząt i roślin na progresywne ustępowanie ludziom. Ruch taki nie jest więc proekologiczny (s.7).

1.

I mną kieruje troska o ruch proekologiczny, choć nie sądzę (jak p. Ostasz), że bez ruchu proekologicznego nie przetrwamy. Raczej podzielam zdanie Donelli i Dennisa Meadowsów oraz J. Randersa - autorów bardzo interesującej pracy pt. Przekraczanie granic. Globalne załamanie czy bezpieczna przyszłość (Warszawa 1995). Otóż na zakończenie swych analiz piszą oni: Rewolucja Przetrwania, jeśli nastąpi, mieć będzie charakter organiczny i ewolucyjny. Nastąpi ona w wyniku wyobraźni, intuicji, eksperymentów i działań miliardów ludzi. (...) Żyjąc w systemie, którego reguły, cele i strumienie informacji nakierowane są na pomniejszanie ludzkich wartości, trudno jest mówić o miłości, przyjaźni, szlachetności, zrozumieniu czy solidarności, bądź te cechy praktykować. Jednakże my próbujemy to robić i wzywamy was, byście próbowali również. Napotykając na trudności zmieniającego się świata, wykazujcie należytą cierpliwość zarówno wobec siebie, jak i wobec innych. Starajcie się wczuć i zrozumieć nieuchronne opory, zahamowanie, istniejące w każdym z nas przywiązanie do status quo. (...) Świat nigdy nie zdoła dostosować się do istniejących granic, jeśli tego przedsięwzięcia nie będzie przenikał duch globalnego współdziałania. Jeśli ludzie nie nauczą się patrzeć na siebie i innych z życzliwością, załamanie nieuchronnie nastąpi. Osobiście jesteśmy optymistami (s.195 i 206).

No właśnie, czy ważniejszy jest sam ruch jako taki czy wartości, które prezentuje, np. te wyrażone w hasłach: "Małe jest piękne", "Nie ma kompromisu w obronie życia", "Nie ma kompromisu w obronie Matki Ziemi", "Myśl globalnie - działaj lokalnie". Czy w formułowaniu strategii przetrwania ważniejsze jest szukanie tego, co łączy czy też tworzenie dalszych podziałów, tropienie wyimaginowanych wrogów i czynienie złośliwości?

2.

Być może życie jest łatwiejsze, jeżeli jest jasny wróg i przyczyna wszelkiego zła; zwłaszcza jeśli jest to tak łatwy przeciwnik, jak Kościół katolicki. Bo cóż to za przeciwnik, który codziennie, nieskończoną ilość razy powtarza: "zgrzeszyłem i proszę o wybaczenie", którego naczelne zasady określa Ewangelia Jezusa Chrystusa, z katalogiem błogosławieństw i przykazaniem miłości na czele. Nie wiem, skąd prof. Ostasz bierze swój obraz Kościoła, ale wiem, że nie jest to oblicze mego Kościoła, w którym żyję od lat. Być może prof. Ostasz miesza stereotypy z lektur antykościelnych z współczesnymi plotkami, być może został poważnie zraniony przez kiepskich chrześcijan lub kształtuje swe poglądy na podstawie "Trybuny" - lecz w swoim artykule daje wiele dowodów, że nie ma pojęcia, czym jest Kościół katolicki, jaka jest jego rola w świecie i na czym polega misja Jana Pawła II. Papież - według L. Ostasza: tak uparcie jeżdżący po świecie i propagujący rozród bez opamiętania, atakujący antykoncepcję i aborcję - wcale nie broni się przed odpowiedzialnością za trudne i smutne sytuacje we współczesnym świecie. Przeciwnie - głośno i odważnie o tym mówi, choćby niedawno na Kubie. Proszę, niech prof. Ostasz mi wskaże w dzisiejszym świecie mocniejszy, niż Jana Pawła II, głos w obronie praw człowieka, godności ludzkiej, sprawiedliwości, pokoju i odpowiedzialności za przyrodę i środowisko, w którym żyjemy.

A nawet jeśli ktoś nie zgadza się z treściami głoszonymi przez Jana Pawła II, obowiązuje go pewien szacunek dla człowieka, który jest autorytetem dla milionów. A jeśli papież sprzeciwia się aborcji, to z przekonania, że każdy ma prawo do życia, że każde życie jest święte. Tu mogę powtórzyć pytanie początkowe: czy to jest tak, że w ruchu proekologicznym wartością jest życie każdego zwierzęcia i każdej rośliny tylko nie życie człowieka?

Może warto też przypomnieć, iż w dużej mierze to właśnie orędzie dotyczące praw człowieka, głoszone przez papieża w czasie kolejnych wizyt w Polsce, zaowocowało powstaniem społeczeństwa obywatelskiego, w którym mogły zaistnieć również ruchy proekologiczne.

3.

Mojej wypowiedzi zapewne by nie było, gdyby nie uwaga L. Ostasza nt. ruchu franciszkańskiego (przypis nr 5). To jedno z moich hobby: czytanie wszystkiego nt. św. Franciszka i franciszkanizmu. Już kilkanaście lat jestem franciszkaninem i uczestnikiem Ruchu Ekologicznego św. Franciszka z Asyżu i chcę zapytać się: Panie Ostasz, po co Pan publikuje takie nonsensy?

4.

Wiem, że wielu ekologów spotyka się z niechęcią ze strony księży czy aktywistów katolickich. Jeszcze 10 lat temu tak nie było. Pamiętam wiele dobrych spotkań krakowskich ekologów w naszym tamtejszym klasztorze. Uczestniczyli w nich także założyciele ZB z Koła Chemików UJ. Było zrozumienie, były wspólne działania. Był spory sukces: list biskupów polskich nt. ochrony środowiska odczytywany we wszystkich kościołach w czerwcowe niedziele 1989 r.

Jak jest dziś? Nie oszukujmy się: dla wielu księży ekolodzy to coś jak jakaś sekta czy New Age. Być może wielu czytelnikom ZB to nie przeszkadza, ale mnie i wielu moich znajomych ekologów i chrześcijan to boli. Bo w końcu, jaki jest cel istnienia ruchu proekologicznego? Jak np. chcemy przekonać ludzi (tzw. zwykłego konsumenta) do naszych wartości, do ograniczeń w życiu, do większego szacunku dla przyrody, do odpowiedzialności za świat dla przyszłych pokoleń? W imię czego wystąpimy? Co zrobić, by ludzie chcieli żyć oszczędniej? To bardzo trudne pytania. Ale czy właśnie tu Kościół nie jest sojusznikiem? Akurat trwa Wielki Post i wielu katolików postanawia sobie samoograniczenie się w różnych potrzebach oraz dzielenie się z bardziej potrzebującymi.

Niestety, nieodpowiedzialne wystąpienia, jak cytowane powyżej, raczej kończą możliwość współpracy. Świat nigdy nie zdoła dostosować się do istniejących granic, jeśli tego przedsięwzięcia nie będzie przenikał duch globalnego współdziałania. Jeśli ludzie nie nauczą się patrzeć na siebie i innych z życzliwością, załamanie nieuchronnie nastąpi.

Osobiście jestem optymistą.

Stanisław Jaromi
Ruch Ekologiczny św. Franciszka z Asyżu - REFA
sjaromi@zeus.kul.lublin.pl

*) Lech Ostasz, Słabości ruchu proekologicznego [w:] ZB nr 10(100)/97, s.2.

CHRZEŚCIJAŃSTWO A ROBAKI

7 lat w Tybecie - byłem na tym filmie, ale nie o nim będę pisać - choć gorąco zachęcam do jego zobaczenia. To bardzo piękny film. Teraz skoncentrować chcę uwagę Czytelników ZB na epizodycznej scenie budowy kina. Budowa jak budowa. Zaczyna się kopać ziemię, ale Tybetańczycy nie chcą tego robić - w ziemi są robaki i Tybetańczycy boją się, że mogą zrobić im krzywdę. Następnego dnia zaczynają od nowa, ale teraz staranie przesiewają ziemię, odnalezione robaki delikatnie odnoszą na stronę i umieszczają w ziemi. W czasie seansu, na którym byłem, sala na ten widok eksplodowała śmiechem. A mnie to zastanowiło.

Tybetańczycy jako buddyści podchodzą z troską do wszelkiego życia, łącznie z życiem robaków żyjących w ziemi. A w Polsce ludzie się z tego śmieją. Wiele razy słyszałem o tym, że Polska to kraj chrześcijański czy katolicki nawet, że tysiącletnia tradycja… Ale do czego się to wszystko sprowadza? Wydaje mi się, że do tego, że wszędzie się wiesza krzyże. I chyba to wszystko. Jakie jest w Polsce poszanowanie dla życia? Wydaje mi się, że jest z tym kiepsko. Wspomnę tylko pomysły budowy tamy albo autostrad.

Jakby wyglądała Polska, gdyby tysiąc lat temu Mieszko zapoznał się z Czterema Szlachetnymi Prawdami? Może inaczej. A może tak naprawdę w Polsce nie ma takiego chrześcijaństwa, jakie było tworzone dwa tysiące lat temu na Bliskim Wschodzie?

Piotr Szkudlarek

GENERACJA EKO - CZYLI JAK SPRZEDAĆ JESZCZE WIĘCEJ

Gdy zachodnia młodzież nieoczekiwanie przestała się buntować i dostarczać tematu mediom, spece od mody i reklamy wymyślili Generation X. W ten sposób powstał nowy wzorzec zachowania - czytaj: nowy, wielki rynek odzieżowo-gadżetowo-muzyczny. Nie oszukujmy się: mityczne Pokolenie X to tylko i wyłącznie czapeczki, luźne spodnie oraz reklamy napojów gazowanych. Teraz - jak podaje tygodnik "Wprost" - socjologowie współpracujący z Instytutem na rzecz Ekorozwoju odkryli w małym, środkowoeuropejskim kraju jeszcze nowsze pokolenie - Generację EKO.

Ta pisana z dużej litery Generacja obejmuje jedną trzecią społeczeństwa polskiego i charakteryzuje się niezwykle podwyższoną świadomością ekologiczną. Wskutek tego samochody muszą mieć katalizatory, a Generacja EKO dokonuje coraz surowszej oceny sytuacji: wciąż oczekuje zaostrzenia przepisów prawnych, wprowadzenia do szkół edukacji ekologicznej, a do programów politycznych zagadnień ekorozwoju. Po czym poznać tę Ekogenerację z bliska - oprócz tego, że jest dobrze wykształcona, ma pieniądze i szuka w sklepach ekologicznych produktów, których nie może dostać - mimo uważnej lektury - nie wiem.

Mam wrażenie, że tworzenie takich "faktów prasowych" - skądinąd bardzo zbożnych - prowadzi głównie do samozadowolenia czytelnika, który łatwo utożsamia się z mało wymagającą ekologią kupowania kolejnych przedmiotów. Tymczasem żadne "Pokolenie EKO" nie istnieje, a w każdym razie tych ludzi nie łączy nic, co może stanowić ślad zalążka elektoratu ekologicznego - wspólne wartości czy interes. Ta jedna trzecia społeczeństwa, o której pisze tygodnik "Wprost", jest tylko i wyłącznie ofiarą mody, która każe się ubierać w kolejne plastykowe futro czy kupować kolejny samochód z jeszcze lepszym katalizatorem. Jutro ci sami ludzie w sondażach zapewne wypowiedzą się za autostradami, spalarniami, elektrowniami atomowymi - bo będą uważali, że są to "rozwiązania EKO".

Ekologia w wymiarze społecznym jest oddolną przemianą kulturową, niezależną od etykiet przyczepianych przez media. Oddolne przemiany mają to do siebie, że nikt nie jest w stanie ich kontrolować i manipulować. Jest to oczywiście dla części establishmentu niewygodne, a nawet może być groźne. Polskie pokolenie zielonych dopiero raczkuje; zaczyna przeżywać pierwsze "pokoleniowe" emocje - demonstracje przeciw spalarniom, wychodzenie do społeczności lokalnych, wspólne akty nieposłuszeństwa obywatelskiego. Wszystko to dzieje się po raz pierwszy w warunkach społeczeństwa demokratycznego, wolnych mediów i wolnego rynku.

Jak na ironię, w tym samym tygodniu, kiedy "Wprost" obwieszczał rewolucję EKO, "Nasz Dziennik" (gazeta Radia Maryja) na pierwszej stronie w głównym artykule opisywał demonstrację zielonych przeciw autostradzie A-4 przez Górę Św. Anny, poświęcając temu wydarzeniu znacznie więcej uwagi niż inne środki przekazu. Według tego katolickiego dziennika ekolodzy bronili wartości duchowych i sprzeciwiali się zachodniemu konsumpcjonizmowi. Wcale nie jestem pewien, czy - pomijając niektóre akcenty - "Nasz Dziennik" nie zrozumiał w tym wypadku radykalnego ruchu ekologicznego znacznie lepiej niż bardzo przecież zasłużony dla spraw ochrony środowiska Eryk Mistewicz.

Ach, te niespodzianki. Ciekawe, dokąd nas zaprowadzą.

Marcin Hyła

Na podstawie: "Wprost" nr 8 z 22.2.98.


"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 6 (108), 16-31 marca 1998