Strona główna 

ZB nr 6(12)/90, Czerwiec '90

BEZ ZŁUDZEŃ CO DO INTENCJI PAŃSTWA

W ZB 10 w artykule "Bez złudzeń" Grzegorz Matusiak wyraża pogląd, że skuteczna i rzeczywista ochrona środowiska nie leży w interesie państwa. Przyczynę tego faktu upatruje on w państwowej własności zakładów przemysłowych, sugerując, iż rząd utożsamiony z państwem dlatego nie wykonuje nałożonej nań ustawowej "powinności" (jak wynika z tekstu, chodzi głównie o nakładanie kar pieniężnych), że doprowadziłoby to do zamknięcia większości tych zakładów, z których wszak czerpie zyski. Wyjście autor widzi w prywatyzacji; wówczas, wg niego, państwo będzie mogło stanąć "ponad" (tj. nie być już zainteresowane losem "nieswoich" zakładów) i egzekwować ustanowione przez siebie prawa. Milczącym założeniem jest że, po pierwsze prawo to zostało ustanowione w dobrej intencji, a po drugie, że państwo "powinno" być egzekutorem prawa w ogóle i tylko wypaczenia wynikające z gospodarki państwowo-centralistycznej nie pozwalały mu tego czynić.

Otóż jakkolwiek sama teza, że ochrona środowiska nie leży w interesie państwa, jest słuszna, to jednak takie jej uzasadnienie jest - moim zdaniem - błędne. Tak samo błędne jest utożsamianie prawa nakazującego egzekwować kary pieniężne za zatruwanie środowiska z działaniem na rzecz ochrony środowiska. Źródłem tego jest traktowanie państwa i wydawanych przezeń praw jako czegoś, co zasadniczo powinno wyrażać interesy społeczeństwa. Jest to przesąd, niezmiernie jednak rozpowszechniony w umysłach większości ludzi - starały się i starają o to pokolenia ideologów wyrażających interesy wszystkich władców. W rzeczywistości bowiem celem osób sprawujących władzę państwową jest utrzymanie i dalsze poszerzanie swej władzy oraz ciągnięcie z niej jak największych zysków, przeważnie materialnych. (Uzasadnienie tej tezy - patrz np. Leszek Nowak, "Władza - próba teorii idealizacyjnej", In Plus, Warszawa 1988). O ile typowy decydent nie mieszka, powiedzmy, w bezpośrednim sąsiedztwie koksowni (co jednak jest mało prawdopodobne), problemy ochrony środowiska są mu obojętne, raczej interesują go o tyle o ile wiąże się to z jego podstawowym, wyżej wymienionym celem. Jeżeli np. w społeczeństwie występują grupy zainteresowane rozwiązaniami ekologicznymi (ruchy społeczne, środowiska naukowców, lekarzy, pojedynczy "ekologiści" w Sejmie czy radach terytorialnych), to, jeśli nacisk tworzony przez owe grupy jest wystarczająco duży, decydenci podejmą działania które mają je zadowolić. Leży to wówczas w ich interesie - zmniejszają napięcie społeczne, a ponadto pozwala im to utrzymać, a nawet wzmocnić - kosztem innych decydentów swą pozycję we władzy. Dlatego też obecnie wielu naszych władców, a także tych, którzy chcą zająć ich stanowiska, "na wyścigi" szermuje hasłami ekologicznymi. Działania takie podejmowane są jednak wg reguły - jak największy efekt (społeczny, nie ekologiczny) przy jak najmniejszych stratach. Dlatego też większość z nich jest działaniami "pozornymi", mającymi wydźwięk głównie propagandowy. Do takich działań zalicza się odpowiednie reklamowanie uprawnień ministra ochrony środowiska, wydawanie przez prorządowych ekspertów pochwalnych opinii, organizowanie z hukiem Dnia Ziemi, spektakularne kary nakładane "najlepszą w Europie" ustawą o ochronie środowiska (to przemawia do ludzi najłatwiej), w ostateczności odpowiednio nagłośnione zamknięcie kilku najmniej potrzebnych przedsiębiorstw. Czasami oczywiście, w wyniku silnego nacisku uda się wymusić ustępstwa realne (np. wstrzymanie Żarnowca - ale to też tylko częściowe ustępstwo!) - w każdym jednak przypadku decydenci ustępują tu z najwyższą niechęcią, gdyż kłóci się to z ich interesem, tj. zyskiem materialnym, jaki daje przemysł (obojętnie - państwowy, czy prywatny!). Głównym źródłem tego zysku są podatki. Są one na tyle - obecnie wysokie, by uniemożliwić jakiekolwiek większe inwestycje w zakresie ochrony środowiska samym zakładom, a także lokalnym społecznościom. Stwarza to automatycznie w tej dziedzinie monopol państwa (jeśli nie liczyć prywatnych i zagranicznych fundacji). Ponieważ jednak inwestycje takie nie przynoszą na ogół władzy materialnego zysku, władcy przeznaczają na ochronę środowiska bardzo niewielkie sumy z budżetu - co pokazuje praktyka. Aby uspokoić społeczeństwo, ustanawia się odgórnymi przepisami tzw. "normy" zanieczyszczeń i kary za ich przekraczanie. Kary te jednak nie są w warunkach wyzysku podatkowego żadnym bodźcem do podejmowania przez zakłady inwestycji ekologicznych, jak próbuje się to nam wmówić; często nie są zresztą w ogóle płacone, bo nie ma z czego.

Zgodnie z tym, co państwo wpaja swoim obywatelom, niepłacenie kar spowodować powinno zamknięcie nieposłusznego zakładu, a co najmniej wstrzymanie produkcji na jakiś czas. W Ustawie o Ochronie Środowiska jest nawet zapis zezwalający na wstrzymanie przez wojewodę produkcji w zakładzie, który w sposób ciągły zagraża zdrowiu lub życiu ludzi. Nikt z decydentów nie bierze jednak poważnie takiej możliwości. Ustawa, jak większość aktów prawnych nie mówiących o "legalności" działań leżących w interesie władców (jak np. ustawa podatkowa), miała i ma służyć tylko i wyłącznie dla zamydlenia oczu społeczeństwu, i z taką intencją była przygotowana. Zamykając bowiem zakłady, państwo pozbawiałoby się swych dochodów. Nikt zdrowy na umyśle tego nie uczyni. Dodatkowo zamknięcie "truciciela" zwiększa napięcie społeczne spowodowane groźbą bezrobocia dla jego pracowników, a tego władcy chcą uniknąć (pracownicy też, co umiejętnie wykorzystywane, stwarza poparcie dla polityki władz). Dochody z tych kar, które są płacone trafiają także w przeważającej mierze do kasy państwa. Jest to wygodna, bo "w szlachetnych intencjach", forma dodatkowego wyzysku tych zakładów, którym starcza jeszcze pieniędzy po spłaceniu podatkowej daniny. Nie trzeba dodawać, że pieniądze te wcale nie idą na ochronę środowiska czy zdrowia pracowników owego zakładu i okolicznych mieszkańców. To znaczy, czasami idą, ale o tym decyduje widzimisię władz. G. Matusiak pisze w swym artykule, że "nadzieja w prywatyzacji". Otóż mniemanie, że w chwili, gdy państwo formalnie przestanie być superwłaścicielem "będzie miało szansę być skutecznym strażnikiem praw przez siebie ustanowionych" i będzie prowadziło politykę proekologiczną, jest naiwnością wynikającą z błędnego przeświadczenia, czym w istocie jest państwo i jego prawa. W szczególności państwo to nie rząd i nie władze administracyjne, przeciwstawiające się "dobremu" ustawodawcy. Instytucja państwa jest formalnym usankcjonowaniem rzeczywistej- utrzymywanej przy pomocy siły i indoktrynacji - pozycji władców i służy ich interesom - a społeczeństwu jedynie przy okazji, i to rzadko. Prawa zaś tworzone są, jak już wspomniałem, bądź dla uświęcenia nimbem Legalności gwałtów dokonywanych przez władców na reszcie społeczeństwa, bądź dla stworzenia pozorów, że Coś Dla Ludzi Się Robi. Jeśli chodzi o prywatyzację, to trzeba sobie uprzytomnić, że państwo osiąga zyski również i z przedsiębiorstw cudzych - a ponieważ prywatne zakłady są na ogół wy- dajniejsze niż socjalistyczne władcy zauważyli, że ich zyski będą z takich zakładów wyższe niż z własnych, i ... decydują się hurmem na prywatyzację! Ponadto o lokalizacji cudzych jednostek przemysłowych również decyduje państwo (zezwolenia, sprzedaż gruntów). W interesie właścicieli zachodnich (i całej tamtejszej społeczności) będzie lokowanie na terenie innych neokapitalistycznych państw Europy Wschodniej zakładów najbardziej niszczących środowisko, a w zakładach wykupywanych - najbardziej szkodliwych ekologicznie procesów produkcyjnych (patrz art. Adriana Cybuli "Czy będzie Niemiec... " w ZB 10). Budowa tych zakładów będzie decydentom bardzo na rękę - dodatkowe zyski. Przykładem jest tu choćby Żarnowiec i zbieżność interesu władz oraz zachodnich firm. I to właśnie państwo będzie decydowało, że taka produkcja ma być w naszym kraju prowadzona: a jeśli, dajmy na to, sprzeciwi się gmina, to zgodnie z prawem się ją rozwiąże i wprowadzi zarząd komisaryczny (patrz Ustawa o Samorządzie Terytorialnym). Nie należy więc liczyć na dobrą wolę państwa. Dopóki będzie ono monopolizować swą politykę podatkową, inwestycje ekologiczne oraz decyzje lokalizacyjne, nie spodziewajmy się realnej poprawy stanu środowiska. Stan ten jest bowiem pochodną systemu podejmowania decyzji, to znaczy faktu, że istnienie machiny państwowej pozwala władcom nie liczyć się z innymi zainteresowanymi daną sprawą i decydować samodzielnie. Ponieważ interes władców - z racji tego, że są władcami - jest rozbieżny z interesem grup pro-ekologicznych, jest jak jest. Jedynym wyjściem jest takie wzmożenie nacisku - w wyniku propagandy, akcji bezpośrednich, zawierania sojuszów z innymi grupami nacisku - na rzecz rozwiązań proekologicznych, aby władcom zaczęły się bardziej opłacać ustępstwa (realne) niż działania pozorne. Przy czym rozwiązania proekologiczne - to nie ustawy przewidujące astronomiczne kary, ale zniesienie wyzysku podatkowego i usankcjonowanie umowy między społecznościami lokalnymi a przedsiębiorstwami jako jedynego aktu regulującego świadczenia zakładu na rzecz reszty społeczeństwa i warunki jego działalności. To rozwiązanie na dziś. Trzeba się jednak liczyć z tym, że decydenci mimo wszystko nie zechcą ustąpić. Wtedy jedyną szansę dać może obalenie machiny państwowej w ogóle, co zniesie rażącą dysproporcję sił pomiędzy zwolennikami decyzji proekologicznych a ich przeciwnikami. Nawet jednak w takiej hipotetycznej sytuacji wszystko zależy od gry sił. Decyzję bowiem podejmuje się i uskutecznia nie dlatego, że "się ma prawo" ją podjąć, ale dlatego, że się ma siłę (szeroko pojmowaną - zalicza się tu też "siłę przekonywania", czyli wmówienia niezdecydowanym, że Jest To W Ich Interesie) ją podjąć. To tylko państwo nazywa swą siłę prawem. Dlatego ten, kto chce, by np. nie zbudowano elektrowni jądrowej, musi, aby to uskutecznić, zwyczajnie i brutalnie zmusić pozostałych zainteresowanych sprawą, tj. tych, co mają przeciwne pragnienia, do zaniechania swoich projektów. W warunkach istnienia państwa układ sił jest wielokrotnie bardziej niekorzystny dla ekologisty, niż gdyby państwo nie istniało, niemniej jednak nawet w tym drugim przypadku trzeba walczyć (niekoniecznie karabinem). I nie zmienią tego - narażę się większości Zielonych - teorie o wykorzenieniu stereotypu wroga. Boć przecież sprzeczność interesów pomiędzy ludźmi występuje niezależnie od tego, czy znają oni pojęcie wroga. Oczywiście, należy dążyć do tego, by spory rozstrzygano przy okrągłych stołach, drogą kompromisów, a nie na udeptanej ziemi albo sztyletem skrytobójcy. Tym niemniej - na czym polega kompromis? Na tym, że ustępuje się z pierwotnie obranej pozycji lub przekonuje doń partnera; po co? - aby się nie sprzeciwiał; po co? - bo zdaje sobie sprawę, że jego sprzeciw mógłby działanie uniemożliwić. A więc kompromisy zawiera się wówczas, gdy istnieje równowaga sił. Gdy takiej równowagi nie ma, jeśli mój sprzeciw psu na budę się zda, nikomu nie przyjdzie do głowy zawierać ze mną kompromisu: nikomu nawet nie przyjdzie do głowy zastanawiać się, czy aby ja nie jestem sprawą zainteresowany - po prostu mnie nie zauważą...

Jacek Sierpiński




ZB nr 6(12)/90, Czerwiec '90

Początek strony