"sotnie łysego iwanki" -
polska utopia rustykalna

Powieść Romana Danaka (1935-94), będąca początkiem niedokończonego cyklu (pisanie którego przerwała przedwczesna śmierć twórcy), jest czymś rzadkim w polskiej science fiction, a chyba i w polskiej literaturze powojennej w ogóle. Już to, że Ukraińcy stanowią większość bohaterów pozytywnych w powieści napisanej przez Polaka, może świadczyć o jej oryginalności.

Akcja powieści została umieszczona w XXIII w., po katastrofie, jaką przeżyła cywilizacja techniczna, wywołanej zapewne awarią (?) satelity uzbrojonego w broń laserową atakującą wszystkie obiekty "wysokiej techniki", jak: elektrownie, centra komputerowe, autostrady itp. - i to na całej planecie. Zniszczenie ośrodków techniki spowodowało załamanie się cywilizacji, a utrzymująca się nadal sprawność zwariowanego satelity uniemożliwiła ludzkości jej szybką odbudowę, wymuszając w skali globalnej całkiem inny niż w "technoczasach" model rozwoju, przypominający średniowiecze. Podstawą gospodarki są rolnictwo i hodowla, a wieś - główną formą życia społecznego. Niewielkie grody są głównymi ośrodkami władzy i kultu, nauką zajmuje się prawie wyłącznie duchowieństwo. Ośrodki wiedzy w sytuacji rozproszonego zaludnienia i zaprzęgu konnego jako głównego środka lokomocji są nieliczne, a nauka w nich jest droga, przy tym kształcą się (jeśli już) przede wszystkim mężczyźni. Wiąże się to zapewne z koniecznościami gospodarczymi - dziewczęta to przyszłe matki i panie domu, wiedzę niezbędną do wypełniania tej roli czerpią, pomagając w pracach domowych od dzieciństwa - wobec niezaistnienia mechanizacji przydaje się każda para rąk do pracy. Takie np. pranie wykonuje się nawet bez "zwykłego proszku", a jedynie z pomocą kijanki, co zabiera więcej czasu, nie ma go więc na naukę. (Ciekawe czy K. Dunin i M. Gretkowska wiedzą, co to "kijanka"?). Łączność ze światem i wymianę handlową zapewniają kupcy, zrzeszeni dla bezpieczeństwa w kompanie handlowe. Zabytki z "technoczasów" bywają używane, lecz z umiarem, a to z powodu wiszącej grozy ciosu satelitarnego działa.

Co ciekawe, elita intelektualna XXIII w. jakkolwiek pracuje nad zrozumieniem spuścizny "epoki technoczesnej" wcale do niej nie tęskni, wskazując na tkwiące w niej elementy panowania techniki nad człowiekiem. Takie fragmenty książki, jak wypowiedź księdza Izajenki o czasach sprzed katastrofy, mogłyby śmiało być drukowane w ZB czy innych pismach ekologów, i doprawdy należy się dziwić, że książka Danaka nie została uznana za własny manifest przez polski ruch ekologiczny.

Interesująca jest wizja geopolityczna Europy Środkowej zawarta w Sotniach.... Granice świata uległy zacieśnieniu - rzecz dzieje się w Polsce i Ukrainie, bohaterami są głównie politycy i wojskowi, a zatem ludzie mający uzasadnione powody, by interesować się światem, a i tak o graniczącym z Europą dużym państwem Urał-Syb wiedzą tylko to, że istnieje, zaś o Anglii czy Francji w całej powieści nie ma bodaj wzmianki. Światem bohaterów jest Europa Środkowa otoczona przez odbudowane, despotyczne cesarstwo od północy, z ośrodkiem w obwodzie królewieckim (powstałe - być może - z racji nagromadzenia tam broni), będące syntezą elementu niemieckiego i rosyjskiego (przypomina się tu bakuninowskie "imperium knuto-germańskie"); podporządkowało ono sobie większość Rosji, Bałtyk, a także Niemcy. Od południa zaś mamy Wielki Bołkan - oligarchiczną republikę, obejmującą kraje bałkańskie, której spoiwem - poza wyznaniem prawosławnym i siłą - jest dimukratia, bliżej nieznana ideologia społeczna. Kraje środkowoeuropejskie w powieści Danaka tworzą własny model ustrojowy - w wypadku Polski jest to federacja księstw (Liga Małolacka) rządzonych przez dziedzicznych książąt z drużynami, nieco anarchistyczną szlachtą i chłopstwem. Ustrój Ukrainy (Ziem Malwowych) to jakby powtórzenie Kozaczyzny - szereg samorządnych wsi zarządzanych przez ogół dorosłych mężczyzn, wybierających z kolei atamana danej ziemi. Ziemie to historyczne rejony, na jakie dzieli się Ukraina, np.: Ponestrze - Galicja nad Dniestrem, Posławucie - Naddnieprze (Dniepr-Sławutycz), Wołyń-Łowyń; ciekawe, że i Polesie (Mokry Kraj) autor tu włączył, zapewne przychylając się do tych etnografów, którzy dialekty poleskie liczą do ukraińskich, a nie białoruskich. Ziemie stosują zasadę pomocy wzajemnej w miarę zagrożenia; nie ma w Ziemiach Malwowych szlachty odpowiedzialnej gdzie indziej za obronę, ale każda wieś wystawia kontyngent zbrojnych, zaś każdy gospodarz zobowiązany jest do ćwiczeń wojskowych. Dopilnowanie tego to podstawowy obowiązek atamana w wiosce. Daje to poważną siłę militarną, ale raczej obronną niż ofensywną - związani z ziemią chłopi-wojownicy niechętnie opuszczaliby swój kraj na długo. Militarne współdziałanie księstw lackich z Ziemiami Malwowymi ubezpiecza ten układ. Sąsiaduje on z islamem (z krajem Tirkijów) przez Morze Czarne i przez stepy. Na stepach zdarzają się wojny, zasadniczo jednak możliwe jest życie nie ze sobą (w powieści islam to czynnik wyraźnie wobec Europy Środkowej zewnętrzny), ale obok siebie, w sposób pokojowy, a nawet sojuszniczy - książka zawiera ideę sojuszu Europy Środkowej ze strefą islamu.

Opisana rzeczywistość społeczna Ziem Malwowych nie jest utopią w dosłownym znaczeniu tego słowa, tj. wizją społeczeństwa doskonałego, rozwiązującego swoim ustrojem wszystkie problemy. Semen Werba - powieściowy prawodawca zwracał uwagę na skłonności swoich rodaków do anarchii; odpowiedzią na nie był jego program stworzenia ustroju pozwalającego zbudować siłę bez państwa (s.54), tzn. bez władzy centralnej i jej aparatu. Nigdzie jednak autor ustami swoich bohaterów nie stawia tezy, że system malwiański pasuje do całego świata albo że rozwiąże wszystkie jego kłopoty. Malwianie (a w każdym razie ich większość) uważają jednak, że jest on metodą najlepiej gwarantującą zachowanie wolności, czyli tej wartości, którą przyjęli jako zasadę życia zbiorowego. Z tym zastrzeżeniem można tu mówić o rustykalnej utopii.

Słabą stroną powieści jest brak okrucieństwa. Danak raczej mówi o okropnościach wojny niż je opisuje, co w dobie, gdy kanony estetyczne określa R. Hauer, O. Stone czy S. King stanowi jednak dysonans. Jest to świadomy wybór twórcy - wątpliwe, by sprawnemu warsztatowo pisarzowi zabrakło konceptu, a jego własne dzieciństwo spędzone w latach II wojny na polsko-ukraińskim pograniczu na pewno byłoby pomocne w znalezieniu odpowiednich przykładów, gdyby zawodziła wyobraźnia.

Interesujący jest język - z lekka staroświecki, bardzo spokojny nawet, gdy mowa o rzeczach poważnych i drastycznych. Wydaje się, że jest to odbicie wewnętrznego spokoju ludzi cywilizacji agrarnej (chłopów, jak i szlachty) żyjących według cykli natury, których nie mogą zmienić ani patos, ani wulgaryzacja. Możliwe, że niespieszność narracji i potoczystość zdań są zabiegiem mającym zbliżyć czytelnika do czasów, gdy najszybsza wieść biegnie z prędkością jeźdźca, a nie poczty elektronicznej.

Jak dowiadujemy się z posłowia - Sotnie... miało być pierwszą częścią dużego cyklu. Możemy tylko żałować, że on już nie powstanie.

Tomasz Szczepański
"Trygław", / skr. 71
02-157 Warszawa 119

& Roman Danak, Sotnie Łysego Iwanki, Wyd. WSP, Rzeszów 1994.

By świat stał się lepszy

Moim celem jest doprowadzenie do tego, by świat stał się lepszy dla koni i ludzi. Tym zdaniem Monty Roberts zakończył swoją opowieść o możliwościach porozumienia się z końmi.*)

Autor jest człowiekiem, który całe życie spędził z końmi i dla koni. Jako dziecko współpracował przy ujeżdżaniu koni. Musiał się w tym podporządkować ojcu. Brał więc udział w łamaniu zwierząt z pełną brutalnością. Im więcej wiedział o koniach, tym pewniejszy był, że nie jest to właściwa metoda postępowania. Po wyzwoleniu się spod despotycznej władzy ojca mógł wcielić w życie własne metody i stosując je, udowodnił, że więcej i lepiej można uzyskać cierpliwością i łagodnością (popartą oczywiście wiedzą o naturze konia) niż agresją i zadawaniem gwałtu. Jego praca miała konkretny ekonomiczny wymiar. A wspomnienia napisał, mając około 60 lat.

Mnie osobiście bardzo ta książka poruszyła. Sama trochę zajmowałam się końmi (i nadal sporadycznie to czynię) i to wszystko, co opisuje Monty Roberts, jest dla mnie oczywistością: potwierdza to, co czułam, co mi się wydawało, a czego nie mogłam sprawdzić do końca - nigdy nie miałam własnych koni. A chęć takiego porozumienia ze zwierzęciem odbierana jest przez twardych i stanowczych jeźdźców jako "babski sentymentalizm" lub coś w tym rodzaju. Każdy, kto pragnie ujeżdżać konia z pełnym poszanowaniem jego instynktu, charakteru, jego praw dostał do ręki argument nie do podważenia - to ogromna wartość tej książki.

Zofia Tuma
w podróży

*) Monty Roberts, Człowiek, który słucha koni. Opowieść o tym, jak słuchać koni i rozumieć ludzi, przeł. Jan Pyka, Wyd. Media Rodzina of Poland.

rys. Jarosław Gach