ŚREDNIOWIECZNY SAMIEC W NATARCIU

Skoro Anna Nacher wywołała mnie z lasu to służę odpowiedzią.1) Nie uważam co prawda, aby dyskutowanie z nią miało większy sens, bo - jak to już zauważył i opisał w ZB Tomasz Perkowski2) - polemizuje ona przede wszystkim z własnymi urojeniami (albo celowo sfabrykowanymi tezami, będącymi ponoć mojego czy innej osoby autorstwa). W dodatku zamiast używać rzeczowych argumentów, posługuje się emocjonalnym słowotokiem (i z czym tu polemizować?), a chcąc uzasadnić własne tezy, powołuje się na modne obecnie autorytety (nie bacząc na to, że i pod sławnym nazwiskiem można głosić brednie), a jakby i tego było mało - to prezentuje sobą skrajny przykład fanatycznego wyznawcy danej ideologii, głuchego i ślepego na wszystko, co feminizmem (w tym przypadku) nie jest. Tak się jednak składa, że nie lubię, gdy "ktoś wyciera sobie gębę" moim nazwiskiem, a jednocześnie podzielam przekonanie, że z błota, którym się zostało obrzuconym, należy się najszybciej jak to tylko możliwe obmyć. Zatem do rzeczy.

Najpierw odpowiem na bezpośrednie zarzuty stawiane mi przez Annę Nacher. Po pierwsze - nie pisałem w ZB3) o tym, że feministki są babochłopami, lecz wspomniałem jedynie o społeczeństwie babochłopów, w którym postawy tradycyjne: męskie i żeńskie są eliminowane i zastępowane "bezpłciowym" wzorcem postępowania. W społeczeństwie tym nie tylko kobiety przejmują postawy męskie, ale także mężczyźni przejmują postawy kobiece. Jeśli więc Anna Nacher chce koniecznie polemizować, to niech czyta uważnie teksty swych adwersarzy. Jeśli zaś czyta uważnie, a mimo to nie rozumie ich i "polemizuje" z tezami, których tam nie ma - to albo ma ograniczone zdolności pojmowania słowa pisanego (a to dyskwalifikuje ją jako polemistkę), albo jest najzwyczajniej w świecie cwana, usiłując ułatwić sobie zadanie wkładaniem w moje usta nie moich wypowiedzi. Po drugie - rzeczywiście uważam, że feministki i kobiety w ogóle naśladują mężczyzn. Naśladownictwo to polega na paraniu się zajęciami, które przez wieki zastrzeżone były dla mężczyzn. Dzieje się tak właśnie z powodu wspomnianego już zatarcia się ostrego podziału ról na skutek pewnych procesów zachodzących w cywilizacji nowożytnej. Oczywiście z pozycji feministycznych moja teza jest nie do obrony, bowiem - jak to w swym tekście zauważa Anna - tezę o biologicznym uwarunkowaniu cech męskich i żeńskich wkłada się od dawna między bajki. Z tych samych pozycji neguje się też sensowność kulturowo uwarunkowanego podziału na takie odmienne role. Problem jednak w tym, że w dzisiejszej nauce współistnieje wiele sprzecznych nieraz stanowisk i jeśli Anna uważa, że stanowisko o wkładaniu między bajki biologicznych uwarunkowań odmiennych postaw jest niepodważalne i nie istnieją stanowiska odmienne, to mogę jedynie współczuć słabej orientacji (albo podejrzewać celowe przemilczenia) w tej tematyce. Być może teza ta jest obecnie najmodniejsza wśród wszystkich dotyczących danego tematu, ale popularność czegokolwiek nie przesądza o jego prawdziwości. To zresztą charakterystyczne, że feministki powołują się na badania naukowe tylko wtedy, gdy odzwierciedlają one ich poglądy. W przeciwnym wypadku słychać jedynie histeryczne wrzaski, jak było choćby w przypadku reakcji na książkę Płeć mózgu. Z dzisiejszą nauką jest - niestety - tak, że z jej autonomii pozostało już niewiele, a wyniki badań (a jeszcze częściej owych wyników publikacje) zależą w dużej mierze od oczekiwań sponsorów, zapotrzebowania społecznego, a nawet istniejących regulacji prawnych (vide: political correctness). To zresztą ciekawe, że związana z nurtem głębokiej ekologii Anna Nacher podziela zastrzeżenia tegoż nurtu odnośnie wykorzystywania nauki w celu uzasadnienia rabunkowej eksploatacji Ziemi, a jednocześnie bezkrytycznie odnosi się do wyroków ferowanych przez tę naukę, o ile są zgodne z jej oczekiwaniami. Kalemu ukraść to źle, Kali ukraść to dobrze? Ja osobiście uważam, że w takiej sytuacji należy podchodzić do naukowych rewelacji nader ostrożnie, a większą wagę przykładać do tak zwanego zdrowego rozsądku oraz istniejących tradycji kulturowych. Jak na tym gruncie wyglądają tezy feminizmu - każdy widzi.

Po trzecie - nie pisałem nigdy, że wszystkiemu winne są sufrażystki i ich następczynie. Pisałem natomiast, że podążając tropem prostackich skojarzeń, można by oskarżyć je o spowodowanie kryzysu ekologicznego, bo rozwój tego ruchu zbiegł się w czasie z procesem degradacji przyrody na niespotykaną dotąd skalę. Pisałem jednak wyraźnie, że byłoby to zbyt daleko idące uproszczenie i dlatego je odrzucam, podobnie jak odrzucam równie prostackie feministyczne tezy o odpowiedzialności kultury patriarchalnej za kryzys ekologiczny. I znów, niestety, okazuje się, że Anna Nacher nie polemizuje z tym, co napisałem, a z tym, co sama - z niewiadomych mi przyczyn - z moich tekstów wyczytała. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że przypisuje mi się poglądy, które są mi obce.

Porozmawiajmy teraz o innych wątkach z tekstu Anny Nacher. Wbrew temu, co sugeruje moja polemistka, nie zachwycam się bezrefleksyjnie średniowieczem, nie twierdzę też, że była to epoka doskonała pod każdym względem. Gdyby Anna Nacher czytała uważnie moje teksty, to zauważyłaby, że pisałem o "nowym średniowieczu", które oznaczałoby powrót do tych wartości sprzed wieków, które nie zdążyły się z upływem lat zdewaluować, przy jednoczesnym wyeliminowaniu tych średniowiecznych postaw, które okazały się destruktywnymi dla ludzkości i przyrody. Natomiast sugerowanie, że wieki średnie były "ekologiczne" dlatego, że były patriarchalne, jest rzeczywiście idiotyzmem, ale też ja nigdy nie sformułowałem takiej tezy. Starałem się jedynie obnażyć absurdalność stwierdzenia, że to kultura patriarchalna odpowiada za zniszczenie przyrody, a czyniłem to poprzez ukazanie faktu, że w średniowieczu istniał system patriarchalny, a mimo to przyroda miała się całkiem dobrze. Natomiast - pozostając przy karkołomnych tezach - pozbawione sensu jest twierdzenie Anny Nacher, która uważa, że stan przyrody (dobry) w wiekach średnich, to efekt tylko i wyłącznie niskiego poziomu technologicznego ówczesnych społeczeństw (bo tak chyba mam rozumieć zdanie: Rycerze nie jeździli na nartach, nie budowali autostrad, nie używali elektrycznych golarek). Otóż, średniowieczny stan przyrody to efekt dominującego wtedy światopoglądu, który daleki był od traktowania natury jako obiektu podboju. Gdyby Anna Nacher zamiast zarzucać innym nieuctwo, matołectwo itd. (pomijam już sam ton jej tekstu, do każdy w miarę dobrze wychowany człowiek już z powodu zawartych tam sformułowań może sobie wyrobić o autorce mało pochlebne zdanie...) zechciała sięgnąć do jakiejkolwiek pracy omawiającej średniowieczny światopogląd, to być może zrozumiałaby, dlaczego warto odwoływać się do średniowiecza z przyczyn ekologicznych. I nie musiałaby sięgać nawet do prac mediewalnych klasyków, wystarczyłoby uważnie przeczytać choćby książki prof. Henryka Skolimowskiego, a nawet Ekologię głęboką B. Devalla i G. Sessionsa. Cóż, niektórzy zarzucając innym lenistwo umysłowe, sami brzydzą się jakimkolwiek wysiłkiem w tej kwestii. Tak właśnie bywa z kobietami czynu...

To, że ludzie średniowiecza byli dla środowiska uciążliwi, nie ulega wątpliwości, ale chodzi właśnie o stopień tej uciążliwości. Ciekaw jestem bowiem, czy Anna Nacher zna takie zbiorowości ludzkie, które dla środowiska nie byłyby w ogóle uciążliwe. Ja osobiście uważam, że jest to niemożliwe, a w dodatku życzyłbym sobie, żeby zbiorowość feministek była tak uciążliwa dla przyrody, jak zbiorowość - dajmy na to - rycerzy. Nie chodzi akurat o średniowiecze, a o odwoływanie się do sprawdzonych rozwiązań. Ucieczka w sferę utopii (także utopii matriarchalnej) nic nie kosztuje, ale nie jest też żadną sensowną alternatywą. Co więcej, jak pisał Janusz Zajdel - utopia zrealizowana zbyt dosłownie obraca się w swoje przeciwieństwo. Naprawdę fajnie się czyta, jak to kultura patriarchalna jest zabójcza dla wszystkiego, co się rusza, podobnie jak mile brzmią feministyczne slogany o "kobiecych" wartościach: szacunku dla odmienności, radości z różnic itp. Ale po doświadczeniach wszystkich wielkich totalitaryzmów, które na swych sztandarach wypisywały różne piękne hasła, nie mamy żadnej pewności, że feminizm in action oferowałby coś innego. Warto więc odwoływać się do sprawdzonych rozwiązań i odkrywać choćby średniowieczny system samorządowy, współistnienie nieraz skrajnie odmiennych grup etnicznych i religijnych, tolerancję (nie mylić z bezmyślnym zachwytem nad wszystkim, co obce). Warto sięgnąć też do innych wzorców, choćby Polski szlacheckiej - lepsze to niż bujanie w obłokach, a i mimo niewątpliwych wad minionych systemów (cóż w końcu jest doskonałe...) przewagę ma nad cudownymi opowieściami o matriarchacie jedną: to już było, a tamtego świat nie widział na większą skalę, o czym zresztą i sama Anna wspomina. Feminizm tak naprawdę nie jest żadną sensowną alternatywą wobec niszczącej przyrodę kultury masowej. Jest natomiast kolejnym przykładem "gnostyckiego" (w rozumieniu Erica Voegelina) myślenia: świat jest zły, a my (feministki) mamy cudowną receptę na wyeliminowanie jego bolączek: współzawodnictwa, hierarchii odzwierciedlającej dominację itp. I podobnie jak wszelkie ideologie nowoczesności, oferuje nader prostackie odpowiedzi, redukując całą złożoność ludzkich zachowań i wszystkie problemy trapiące ludzi do kwestii płci (pisze o tym Anna Nacher, gdy odkrywa Amerykę, zauważając, że feminizm jest wewnętrznie zróżnicowany, - stwierdzając, że istotą wszystkich odmian feminizmu jest niezgoda na zabarwione płciowo formy dyskryminacji). Tak jak dla komunistów istotna była kwestia przynależności klasowej i stosunku do środków produkcji, jak dla nazistów problem rasy, jak dla nacjonalistów naród itd., itd., tak feministki mają w głowie jedynie kulturę patriarchalną, która w ich ideologii zastępuje wroga klasowego, nieczystych rasowo, obcych narodowo itp.

Tak się jednak składa, że podobnie jak tamte redukcjonistyczne idee nie dają się obronić na gruncie zdrowego rozsądku, tak samo feministyczna interpretacja rzeczywistości może zadowalać jedynie prostaczków. I nie byłoby w tym nic złego, bo każdy ma taki światopogląd, na jaki sobie zasłużył, gdyby nie fakt, że Anna Nacher usiłuje przedstawić (eko)feminizm jako jedyną sensowną alternatywę wobec niszczącej Ziemię kultury. Co prawda twierdzi, że niekoniecznie musimy się zgadzać z cytowaną przezeń Karren Warren, sugerującą, że każda etyka środowiskowa jest jednocześnie feministyczna i vice versa, ale jednocześnie uważa, że uprawiana ponoć przeze mnie gloryfikacja patriarchatu (w rzeczywistości niczego nie gloryfikuję, a usiłuję zaślepionym dogmatykom pokazać, że po pierwsze - poza patriarchatem niczego innego na istotną skalę w praktyce nie było i choćby dlatego powinniśmy się go trzymać, zamiast dopasowywać fakty do teorii, po drugie - były i są różne wersje patriarchatu, także takie, w których przyroda ma się dobrze) to grube nieporozumienie, logiczna sprzeczność i przejaw lenistwa umysłowego. Być może jest to prawda, ale wtedy należy to udowodnić. Być może rzeczywiście jestem umysłowym leniem (jak to ładnie określiła moja polemistka), a moja patriarchalna postawa to poważne zaniedbanie, ale proszę mi to udowodnić. Proszę wskazać na konkretnych i niepodważalnych przykładach, że w istocie systemu patriarchalnego leży niszczenie przyrody (prof. Skolimowski uważa, że istniały i to przez długie lata takie systemy patriarchalne, które przyrody nie niszczyły i nie miały nawet takich zamiarów). Ale to powinny być dowody, a dowodami nie jest powoływanie się na kilka ekofeministek, które w ramach akcji afirmatywnej zdobyły posadki na amerykańskich uniwersytetach, nie jest też dowodem autorytet Fromma (przy całym szacunku myślę, że gros jego sławy wynika z tego, iż dobrze znał się na marketingu - wystarczy spojrzeć, w jakich latach jaką tematykę poruszał) czy zachodnich głębokich ekologów. Póki jednak Anna Nacher nie udowodni mi tego, to w imię ponoć wyznawanych przez siebie "kobiecych" wartości, wśród których figuruje także szacunek dla odmienności i radość z różnic, powinna nie tylko tolerować moją "patriarchalną ekologię", ale i cieszyć się z tego, że mam odmienne zdanie niż ona, bo różnice ponoć wzbogacają, o czym ja - przeciwnik redukcjonistycznego feminizmu wiedziałem na długo przed lekturą pisma "Pełnym głosem". I chcąc nie chcąc, powinna cierpliwie znosić moją krytykę feminizmu, który w istocie jest niczym innym jak kolejnym narzędziem McŚwiata. Krytyka ta bowiem wynika z założenia, które zapożyczyłem od głębokich ekologów - tego mianowicie, że w procesie obrony przyrody wszystkie "-izmy" jedynie przeszkadzają i nie pozwalają na dokonanie trafnej oceny sytuacji. Odrzućmy je zatem, także (eko)feminizm.

Jeśli natomiast zarzuca się innym manipulacje i takie konstruowanie tez, które czynią łatwym przeciwnikiem każdą osobę uznawaną za rażąco odmienną, to wypada najpierw to udowodnić, a następnie samemu zachowywać się inaczej - w przeciwnym razie jest to uprawianie etyki Kalego.

Remigiusz Okraska

1) Anna Nacher, Jak zostałam jednak nałogową polemistką? [w:] ZB nr 10(112)/98, ss.48-53.

2) Tomasz Perkowski, Nieśmiała riposta Perkoza [w:] ZB nr 11(113)/98, ss.64-65.

3) Remigiusz Okraska, Ekologicznie kompendium [w:] ZB nr 5(107)/98, ss.6-9.

 

sprzedać za markę kupić za złotówkę

Przyznaję, że do napisania tekstu kontynuującego inserat z ZB nr 13(115)/98 nt. gospodarstw do kupienia przez ekologów1) zainspirował mnie Krzysztof Piaskowski recenzją książki Wyprzedaż polskiej ziemi.2)

Mimo emocjonalnego tonu wypowiedzi recenzenta, podzielającego - zdaje się - w pełni poglądy autorów Wyprzedaży..., zauważyć można bez trudu istotny sygnał zagrożenia. Zagrożenia wykupem wszystkiego, co zielone, zdrowe i czyste z pozostawieniem Polakom bloków w zasmrodzonych, zatrutych miastach i osiedlach. Jeszcze parę miesięcy temu uznałbym taki pogląd za panikarski, wręcz nie uzasadniony, lecz niedawno ze zdumieniem przeczytałem felieton Ludwika Stommy (niestety, nie mam tego numeru "Polityki" i polegam wyłącznie na swej pamięci), w którym tenże wróg piesków, kotków, wegetarian itp. przedstawia się jako miłośnik przyrody i turystyki ekologicznej, któremu uniemożliwiają (we Francji!) kontakt z naturą nowi właściciele ziemscy - każdy z "buldogiem". Tym samym p. Ludwik Stomma potwierdza prawdziwość opisu sytuacji w Alzacji i Lotaryngii przedstawianą przez recenzenta Wyprzedaży polskiej ziemi. Podobny proces wykupywania pięknych i ciekawych przyrodniczo terenów zachodzi w Polsce, na co p. Stomma też zwraca uwagę. Czy jest to zjawisko o wyłącznie negatywnym znaczeniu? Nie sądzę, a nawet ośmielę się podkreślić pewne - moim zdaniem - pozytywne aspekty tej wymiany prawnych właścicieli ziemi.

Dawno temu, w początkach lat 60. zwiedzałem wraz z grupą różnych wiekowo miłośników przyrody rezerwat w Bielniku n. Odrą. Przewodnikami grupy byli dwaj naukowcy z Wyższej Szkoły Rolniczej (dziś Akademia Rolnicza) w Szczecinie, fachowo i przystępnie przekazujący wiedzę o charakterystycznej, stepowej florze rezerwatu. Zapamiętałem też informację, że istnienie rezerwatu możemy zawdzięczać wyłącznie niemieckiemu właścicielowi ziemskiemu ("junkrowi"), który dostrzegł wyjątkowość walorów przyrodniczych swych terenów i zrobił wszystko dla zachowania ich w dziewiczym stanie. Podobnie zresztą postępowało wielu ziemian - Polaków, Niemców, Austriaków czy Węgrów. Inspiracją dla ich ochroniarskiej działalności był patriotyzm, umiłowanie przyrody i wiedza fachowa wyniesione z dobrych uczelni, głównie rolniczych. Nie jest zatem istotne, czy właścicielem ziemi jest Polak czy też Niemiec, gdyż daleko ważniejsze jest, co z tą ziemią robi. Jeśli urokliwe tereny wiejskie wykupuje rodzimy cwaniak, który w krótkim czasie doprowadza do powstania w tym miejscu zasmrodzonego spalinami i rozjeżdżonego kołami różnych pojazdów "daczowiska" - to narodowość tego cwaniaka jest mi doskonale obojętna wobec bezsilnej nienawiści, jaką wobec niego czuję. A jeśli wyeksploatowane porolnicze grunty, jałowe i nieprzydatne polskiemu rolnikowi, wraz z kawałkiem zdewastowanego lasu i zarośli kupi Niemiec czy Holender i świadomą, celową pracą odtworzy naturalny ekosystem - to można się tylko cieszyć.

Bardziej prawdopodobne jest jednak wykupywanie gruntów porolniczych na cele gospodarcze, turystyczne i sportowo-rekreacyjne, zwłaszcza na obrzeżach większych miast.3) Jak grzyby po deszczu rosną wiejskie rezydencje nowobogackich, które swoją architekturą i sposobem zagospodarowania terenu kojarzą mi się z tytułem manifestu przedwojennych futurystów polskich - Nuż w bżuhu. Procesu tego zatrzymać nie sposób, a skuteczność administracyjnych regulacji przećwiczyliśmy w minionym ustroju.

Jaką więc rolę widzę dla ekologów w zakresie ochrony wartości przyrodniczej terenów zmieniających właścicieli?

Po pierwsze: działalność informacyjno-konsultacyjna

Od kilku lat jestem właścicielem paru hektarów nieużytków rolniczych i staram się przekształcić je w minirezerwat, używając terminu p. Andrzeja Mirskiego. Nie mając odpowiedniego przygotowania zawodowego, bazuję na wiedzy zaczerpniętej z prasy ekologicznej, telewizji czy też z porad sprzedawców w centrach ogrodniczych. Nie spotkałem jednak żadnego ekologa, który zechciałby przyjechać do mnie, poznać moje tereny i ich specyfikę i udzielić stosownych porad (nie za darmo przecież). Jeśli więc takie kłopoty ma aspirant do tytułu ekologa praktyka, to jakich skutków można spodziewać się po działalności rodzimych naśladowców stylu Carringtonów. Nie można jednak posądzać tychże "Carringtonów" o złą wolę. Po prostu są niedoinformowani, a ekologów widzą tylko w telewizji podczas pikiety czy protestu, a nie pod namiotem, na terenie centrum ogrodniczego, gdzie kupują modne "iglaki".

Nie podważam pozytywnego znaczenia kampanii przeciwko skórzanym butom (czy klapki z plastyku są bardziej "ekologiczne"?), lecz wydaje mi się, że powstawanie autentycznie ekologicznych gospodarstw, osad czy nawet rezydencji wraz z możliwością odwiedzania ich przez zainteresowanych naśladownictwem czy też zdobyciem prawdziwej wiedzy ekologicznej jest bardziej istotne dla stanu środowiska, w którym żyjemy, niż pikietowanie urzędów lub sklepów futrzarskich. Na marginesie - hodowlę zwierząt futerkowych, jak również myślistwo uważam za haniebne i barbarzyńskie relikty, niegodne współczesnego człowieka.

Po drugie: wejście ekologów
do grupy "właścicieli ziemskich"

Jeśli nasze oburzenie wywołuje wykupywanie polskiej ziemi przez obcokrajowców za cenę wielokrotnie niższą niż w krajach Unii Europejskiej, to dlaczego sami nie odkupujemy zrujnowanych gospodarstw od ich właścicieli? Podaje się, że 1 ha ziemi jest w Polsce wart 1000 DM, czyli ok. 25 mln starych zł (tak się liczy na wsi). Ale grunty niskich klas rolnych, nieużytki, lecz często ekologicznie bardzo wartościowe, można kupić o wiele taniej. Dlaczego więc tereny te przechodzą - jak to na wstępie sygnalizowałem - w ręce spekulantów i groszorobów? Polski sympatyk ekologii czy nawet fachowy ekolog jest - wydawało by się - zbyt ubogi, by myśleć o kupnie nieruchomości. Poza tym - z czego żyć na terenach ogarniętych strukturalnym bezrobociem? Sądzę jednak, że najważniejsze to mieć odwagę spróbować. Koszt zakupu gospodarstwa nie przekracza wartości garsoniery w dużym mieście, a często jest jeszcze niższy. Osiedlenie się w bliskim sąsiedztwie grupy ekologów może dać wszystkim szansę na zdobycie źródeł dochodu przez działalność edukacyjną, gospodarczą (rewelacyjna, nieznana u nas w praktyce idea słoneczno-wodnych oczyszczalni ścieków4)) czy nawet naukową (bardzo szeroki zakres - od badań nad suplementacją środowiska jako metody profilaktyczno-zdrowotnej aż do badań nad adaptacją gatunków roślinnych jako surowca dla energetyki ekologicznej).

Dlatego też gorąco zachęcam wszystkich sympatyków życia zgodnego z naturą do praktycznej realizacji swoich poglądów i umiejętności. Polska ziemia czeka.

Mirosław Madej
* Lisów - Wygwizdów 7, 26-026 Morawica k. Kielc ) 0-90/36-86-42

PS

Chętnym do nabycia gospodarstw w sąsiedztwie mojego (jest to osada złożona z 6 gospodarstw, 3 są do kupienia) służę pomocą w nawiązaniu kontaktów z właścicielami.

1) Mirosław Madej, Gospodarstwa do sprzedania [w:] ZB nr 13(115)/98, s.69.

2) Krzysztof Piaskowski, UE - sprzedać Polskę za miarkę [w:] ZB nr 16(118)/98, ss.58-61.

3) Por.: Ryszard Socha, Złodzieje krajobrazu [w:] "Polityka" nr 46 (2167), 14.11.98.

4) Por.: Piotr Bein, Słoneczno-wodne oczyszczalnie ścieków miejskich, rolniczych i przemysłowych w cieplarniach! [w:] ZB nr 17(119)/98, ss.12-33.

głos patetyczny dziada narodowego

Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem tekst: Ekoturystyka? Na hałdach!1) - o nowych formach turystyki proponowanych na szerokim świecie przez agencje turystyczne.

Tekst ten przypomniał mi fragment mojej prywatnej gazetki, jaką wydałem w kwietniu '90 własnym nakładem (1000 egz.), pt. "Głos Patetyczny Dziada Narodowego". Na s.6 opisałem propozycję turystyczną, która może być szansą dla Polski. Oto ten tekst:

Burzliwy romans w podróży
na Syberię

Jeden z najwybitniejszych i najbardziej zasłużonych działaczy Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej podpisał umowę o współpracy z amerykańską firmą turystyczną. Firma ta organizowała do tej pory wycieczki dla najbogatszych snobów i milionerów europejskich i amerykańskich, którzy byli już wszędzie i wszystko widzieli, i trudno ich zadziwić. Wspólnym przedsięwzięciem ze stroną polską ma być organizacja pieszych wycieczek na Syberię, szlakiem pierwszych zesłańców. Za specjalną dopłatą firma gwarantuje Kozaków dońskich (w strojach z epoki), kibitki, kajdany, chłostę nahajką itd. Podczas rekonesansowego wyjazdu doszło do burzliwego romansu pomiędzy córką właściciela amerykańskiej firmy a przybranym synem słynnego rosyjskiego barda - Władimira Wysockiego. Młoda para stanęła na ślubnym kobiercu w nowo odbudowanej cerkwi, co jest dobrą wróżbą dla stosunków Wschód-Zachód.2)

Inną szansą turystyczną dla Polski mogłyby być wczasy w Polsce dla pracoholików z Japonii i Ameryki, o czym pisałem w ZB przed laty.3) W Japonii co roku umiera z przepracowania ok. 200 tys. osób (tzn. syndrom karoshi). Ocalić im życie - to byłby bardzo chrześcijański uczynek, a w Polsce instruktorów pomagających pracoholikom wyjść z nałogu - sądzę, że łatwo byłoby znaleźć.

Więc proszę tą szczyptą optymizmu uzupełnić może nazbyt pesymistyczny tekst, jaki Redaktor Naczelny "Dzikiego Życia" popełnił w przypływie depresji jesienno-zimowej. (istnieje taka, jej przyczyną jest brak światła słonecznego).

A skoro już sięgnąłem do własnej gazetki, to znalazłem tam jeszcze jeden tekst, który mógłby być propozycją - jak wzorce demokracji europejskiej przeszczepiać na innym terenie. Pisałem w nim, że władca Monako - książę Rainer zaproponował władzom jednej z republik zakaukaskich, że kupi od nich trochę ziemi z przeznaczeniem na filię Księstwa Monako (pierwszą za Uralem). Byłoby to dziedzictwo księżniczki Karoliny, którą bardzo zaintrygował pomysł poślubienia potomka sławnych atamanów kozackich i stworzenia nowej dynastii i nowego księstwa, które dobroczynnie promieniowałoby wzorami demokracji europejskiej na ościenne republiki. Projekt ten spotkał się z ogromnym entuzjazmem młodzieży, znudzonej dotychczasową działalnością Komsomołu.

Swoją drogą, gdyby powyższy pomysł został zrealizowany - może za Uralem nie byłoby wojen w Afganistanie, Czeczenii, Karabachu? Co jest zwykłym dowodem na wyższość rozwiązań pacyfistycznych, w duchu miłości i pokoju. Co jakby trudno pojąć wyznawcom boga wojny - Marsa.

Paweł Zawadzki

1) Janusz Korbel, Ekoturystyka? Na hałdach! [w:] ZB nr 18(120)/98, s.41.

2) Pomysł pochodzi od Zbyszka Makarewicza, współautora gazetki.

3) Paweł Zawadzki, Błogosławiony błogostan [w:] ZB nr 4(82)/96, s.33.

Nie wódźmy się po bezdrożach
przebrzmiałych paradygmatów

Janusz Korbel opublikował w ZB artykuł pt: Pieski, kotki, wilki, jelenie....1) Janusz należy do ludzi, z którymi dobrze się rozumiem, ponieważ myślimy równolegle: podobnie wartościujemy informacje, wnioskujemy, reagujemy na bodźce. Ten artykuł odczułem więc jak sygnał alarmowy, tak, jakby mój przyjaciel wpadł do jakiegoś wykrotu i wołał stamtąd o pomoc. Mimo więc panującej u nas obłudnej "politycznej poprawności" nie mogę przejść wobec tego artykułu w milczeniu.

Artykuł składa się z dwóch logicznie niespójnych części: w pierwszej autor atakuje istniejącą symbiozę zwierząt i ludzi, w drugiej wypowiada się o istniejących organizacjach ekologicznych w sposób, który mogę zrozumieć tylko jako wyraz jakiejś głębokiej frustracji. Tak np. mówi, że ludzie kochają raczej drapieżniki, które zabijają inne zwierzęta, a nie padlinożerców, którzy miłują pokój. Z kontekstu wynika, że chodzi tu o psy i koty. Gdy po akcji "Wisła" wysiedlono Ukraińców z Bieszczad, pozostały po nich psy i koty. Koty zadomowiły się w lasach i żyją do dziś, krzyżując się nieraz ze żbikami, psy natomiast wyginęły, bo pies jest potomkiem wilków i szakali, którego genetykę przekształcił człowiek w ramach symbiozy. Janusz Korbel nie może nie wiedzieć, że pies jest typowym padlinożercą. Dowodem biologicznym jest jego fizjologia przystosowana do trawienia prostych białek, jakie zawiera padlina i kał, dowód historyczny obejmuje mnóstwo źródeł, poczynając od biblijnej królowej Jezabel, której trupa zjadały psy zgodnie z przepowiednią proroka, aż po nasze śląskie Psie Pole. Na podstawie doświadczenia mego życia widzę w psach i kotach nie tyle "pieszczoszków" człowieka, ile jego ofiary, traktowane z zimnokrwistym okrucieństwem. Jeśli porównać to, co napisał Janusz z tym, jak wypowiada się o psie Konrad Lorenz w książce Rozmawiał z bydlętami, ptakami, rybami,2) można zwątpić, że napisał to przyjaciel zwierząt czy chociażby człowiek nieuprzedzony. Ja nie mam wątpliwości, że Janusz kocha wszystkie żyjące istoty, jak każdy normalny człowiek. Zadziałał tu jednak ideologiczny paradygmat, nakazujący - jak przed wiekami - uwielbiać jedno, demonizować drugie: to, co "dzikie" jest jedynie słuszne, reszta nie ma racji bytu. Oto przykład, do czego prowadzi myślenie ideologiczne, budowanie wyimaginowanych podziałów wewnątrz biosfery.

Dalej już jednak nie wszystko rozumiem. Dlaczego np. po wprowadzeniu na rynek Viagry ma wzrosnąć wydatnie liczba ludzi, a także liczba organizacji ekologicznych? O ile mi wiadomo, przeludnienie grozi krajom najuboższym, gdzie problemem jest chleb, a nie Viagra, a jaki to może mieć związek z rozmnożeniem się organizacji ekologicznych, tego nie pojmuję zupełnie.

Janusz: Niedawno znajomy mówił o potrzebie połączenia ruchu ekologicznego i smucił się faktem wzajemnego krytykowania i oskarżeń wśród kolegów. Chciałby, żeby była harmonia i wzajemna zgoda. Ja z takim ignorantem w ogóle bym nie rozmawiał. Cała przyroda, wszystkie gatunki, w tym również gatunek ludzki rozwijają się w kierunku większej różnorodności, za przykład może służyć historia chrześcijaństwa, socjalizmu i komunizmu. Ja apelowałem m.in. do Janusza o jedność działania przy zachowaniu całej istniejącej różnorodności ruchu. Dowody na to można znaleźć na łamach ZB. Jeśli zachowana jest różnorodność, różnice nie przeszkadzają, lecz pomagają - kilkakrotnie popularyzowałem już wypowiedź Fritjofa Capry na ten temat.3) Jeżeli jednak ja byłem tym znajomym Janusza, oznacza to, że zupełnie mnie nie zrozumiał, przeszkodził mu w tym przestarzały paradygmat.

Nieco dalej Janusz potwierdza niemożliwość sprowadzenia ruchu do jakiejś embrionalnej jednolitości, a jednocześnie tęskni za stworzeniem politycznej partii Zielonych. Ale to nie wszystko: kto spełni rolę drapieżnika wobec organizacji ekologicznych, by ograniczyć ich nadmiar i usunąć te, które są nośnikami "złych genów" dla całej populacji?. Jak to dobrze, że Czytelnicy ZB nie znają Mitu XX wieku Alfreda Rosenberga - teoretyka hitleryzmu ani pism Lenina i Stalina, nie będą mieć złych skojarzeń. Powiem tylko, że byli tacy panowie, zwani darwinistami społecznymi, którzy modele łańcuchów pokarmowych świata zwierzęcego próbowali stosować do ludzi, a efektem ostatecznym tego były obozy koncentracyjne i "Archipelag Gułag". Dziś wiemy wszyscy, że zasada konkurencji i selekcji inaczej wygląda na każdym szczeblu samoorganizacji przyrody, w świecie ludzkim jest to bardziej skomplikowane niż wśród czworonogów. Jeśli ktoś chce jednak koniecznie zastosować metaforę drapieżnika, proszę bardzo: są to wszyscy lub prawie wszyscy ludzie władzy i pieniądza, którzy sterują tym światem. Uważają oni zielonych za dewiantów i nieudaczników, których się toleruje, ale nie traktuje poważnie, ponieważ wszystkich uważa się za nośniki "złych genów". Nierozważne publikacje umacniają tylko takie przekonania, a z drugiej strony młodym ludziom niepotrzebnie wytwarzają zamęt myślowy.

Omawiany artykuł umacnia mnie jeszcze bardziej w przekonaniu, które dzielę z wieloma czytelnikami i publicystami ZB, że ruch zielonych w naszym kraju doszedł do jakiejś ściany, znalazł się w ślepej uliczce. Przed 30 laty zaczęto na świecie mówić o środowisku naturalnym człowieka jako o czymś, co istnieje obok człowieka, poza nim. Można powiedzieć, że to był biblijny paradygmat. Od tego czasu zrozumieliśmy, że życie jest zjawiskiem kosmicznym, że my, ludzie, jesteśmy tylko jednym z wielu jego nośników, wyróżniając się od innych ssaków jedynie regulacją logiczno-językową. Przed 30 laty na kontynencie amerykańskim rzucono hasło ochrony dzikiej przyrody, dziś ta dzika przyroda prawie już nie istnieje. Zagrożone jest natomiast coraz bardziej samo istnienie życia na planecie.

Zamiast więc gubić się w sprzecznościach wynikających z przestarzałych dogmatów, trzeba znaleźć odwagę do rozwinięcia nowego paradygmatu, definiując biosferę, jako wspólny świat wszystkich istot żyjących, czyli struktur dyssypatywnych, będących replikatorami kodu genetycznego, a więc roślin, zwierząt i ludzi. Hasłem byłaby więc ochrona wszelkiego życia na planecie i nikt nie odważy się powiedzieć, że to jest sprawa jakichś dewiantów, bo to stanowi żywotny interes wszystkich ludzi. W tym kontekście ochrona "dzikiego życia" nie może być pojmowana dogmatycznie. To, co robi Janusz ze swoją drużyną, jest dobre, ale to za mało, bo to są działania defensywne jedynie. Defensywa prowadzi do ofensywy lub do klęski. Jeśli chcemy uratować życie na planecie, musimy przejść do ofensywy: taką ofensywą byłoby zakładanie minirezerwatów przyrody w całym kraju. Pisano już o tym w ZB i "Dzikim Życiu", ale tu nie wystarczy gadanie, trzeba opracować zasady, regulamin, kierowanie, zorganizować promocję itp., samo się nic nie zrobi. To byłby dopiero początek, jest jeszcze wiele więcej do zrobienia. Warunkiem jest współdziałanie istniejących asocjacji ekologicznych przy zachowaniu całej ich różnorodności.

W 1980 i 1981 r., gdy jako doradca "Solidarności" jeździłem po kraju z zebrania na zebranie, komuniści strasznie się dziwili, że my się tak kłócimy. Bo jeśli oni się kłócili, to był czyjś koniec, u nas to był sposób życia (modus vivendi). Jeśli nie pozwolimy sobie na agresywność wobec samych siebie w starym stylu, jeśli potrafimy traktować z szacunkiem cudze poglądy, nawet jeśli wydają się nam niedorzeczne - podobnie jak ja traktuję z szacunkiem poglądy Janusza wyrażone w omawianym artykule - możemy się bezpiecznie sprzeczać w najróżniejszych sprawach. To prowadzi do nowych idei i nowych strategii działania.

Na tym świecie nic nie trwa długo: podobnie jak w całej przyrodzie stabilny okres życia każdej struktury dyssypatywnej ma swój kres, nadchodzi kryzys, czyli bifurkacja, z której po pewnym czasie wyłoni się nowa stabilność. Tak toczy się ewolucja. Ale w tę ewolucję wpisana jest nasza odwaga aktywnego myślenia i działania. Dotyczy to wszystkich, także najmłodszych i najmniej doświadczonych naszych kolegów, którzy często okazują zbyt wiele nieśmiałości. Skończmy wreszcie z nieśmiałością i obłudnym ugrzecznieniem.

Jan M. Szymański
* Fundacja HSR / skr. 104, 90-955 Łódź 8
: szyman@krysia.uni.lodz.pl

1) Janusz Korbel, Pieski, kotki, wilki, jelenie... [w:] ZB nr 16(118)98, ss.1-3.

2) Konrad Lorenz, Rozmawiał z bydlętami, ptakami, rybami, tłum. Bożena Kowalska, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA S.A., 1997. Patrz: Jan M. Szymański, Poznać zwierzę - zrozumieć człowieka [w:] bieżące ZB.

3) Fritjof Capra, Ecology and Community [w:] "Elmwood Quarterly" nr 1 vol. 10, wiosna '94.

A potem powodzie
(przyczynek siedemnasty)

W wydanej trzynaście lat temu książce Andrzeja Michalewskiego Cywilizacja - sukces czy klęska? przeczytać możemy - rolnik w północnym Pakistanie karczuje drzewa na górskim zboczu, sieje tam pszenicę, ale wkrótce potem powodzie niszczą zasiewy na zboczu i w dolinach, bo gleba pozbawiona jest naturalnej ochrony.*)

I tak minął kolejny odcinek serialu Przeciw powodzi dobry las.

Ciąg dalszy nastąpi.

Stanisław Zubek
kampania "Aby rzeka była rzeką"

*) Andrzej Michalewski, Cywilizacja - sukces czy klęska?, Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1985, ss.165. Cytat ze strony 67.