Rozmowy o biosferze

Gra o życie

W przyrodzie toczy się nieustannie gra typu "orzeł czy reszka" - jest to gra życia ze śmiercią. Grę prowadzi przyroda - rozdaje zarówno życie, jak i śmierć, utrzymuje ich równowagę, bo na planecie będącej skończonym zbiorem zasobów życie może trwać tylko dzięki śmierci, życie i śmierć są partnerami gry, którą nazywamy ewolucją: przyrody, człowieka, cywilizacji. Gdyby niegdyś nie wyginęły dinozaury, nie byłoby ssaków, nie byłoby nas wraz z naszymi dokonaniami intelektualnymi i artefaktami.

Przyroda nie tylko się odradza po klęskach takich, jak zmiany klimatyczne, pożary wielkich połaci roślinności i powodzie. Te zmiany powodują, że istoty żyjące muszą się przystosować lub zginąć; przystosowanie - czyli adaptacja oznacza zmianę zachowania się. Gdy takie zmiany utrwalają się, mówimy, że przyroda ewoluuje albo że się rozwija ku nowym formom samoorganizacji.

W świecie ludzkim zmiany ewolucyjne zachodzą wielokrotnie szybciej niż w świecie roślin i zwierząt. Dlatego każda jednostka ludzka, która chce przetrwać, musi inwestować w samozachowanie (czyli ponosić koszty bieżącej egzystencji) oraz w rozwój, w przyszłą egzystencję. Niektórzy ekonomiści amerykańscy - jak wiadomo myślą oni szybciej niż ich europejscy koledzy (bo tego wymaga od nich przystosowanie!) - twierdzą, że podział przychodów na koszty i zyski jest iluzyjny, zysków nie ma, bo zyski to są przyszłe koszty, koszty rozwoju. Nikt tam nie ma wątpliwości, że jednostka ludzka czy organizacja, która nie inwestuje w rozwój, schodzi ze sceny, umiera.

Intelektualny model biosfery jako spójnego, dynamicznego systemu, do którego należy człowiek wraz z cywilizacją oraz wyrosłym z tej cywilizacji systemem niszczenia życia na planecie, możemy spotkać w dziełach wybitnych uczonych naszych czasów, ale nie wśród zielonych.

Nasi zieloni nadal hołdują starej, biblijnej zasadzie przeciwstawiania człowieka i jego dorobku "środowisku naturalnemu", do którego my jakoby nie należymy. Prowadzi to do idealizowania albo demonizowania człowieka, ale nie pomaga w unieszkodliwieniu systemu niszczenia życia. Wśród naszych zielonych przeważa uboga, statyczna wizja przyrody, brak zrozumienia, że zachować przyrodę to zachować całe ekosystemy, w których trwa nieustanna wymiana osobników i znacznie wolniejsza wymiana bądź transformacja gatunków. Niewielkie grupy entuzjastów samoidentyfikują się jako "ośrodki Dobra w świecie Zła", a ponieważ nie szukają drogi do przekształcenia tego świata jako niepodzielnej całości, nierzadko przyjmują postawę dziecka obrażonego na tatusia lub żyją i dobrze się bawią w swojej ekskluzywnej, małej enklawie.

A zapowiadało się tak ładnie. Był czas, że ekologia była obłożona cenzurą, podobnie jak polityka, nie pozwalano na powstawanie organizacji pozarządowych, ta kategoria pojęciowa w ogóle nie funkcjonowała - i wreszcie to się skończyło, jak zły sen. Powstało ok. 2 000 struktur organizacyjnych, które są niczym jednokomórkowce pływające w głębinach oceanu. Czy ten ruch musi pozostać na poziomie samoorganizacji bakterii do czasu, aż zmiotą go pierwsze podmuchy kryzysów, jakie niesie ze sobą globalne ocieplenie wraz z innymi zmianami globalnymi? Z rozmów i z lektury ZB wiem, że wielu ludziom chodzi po głowach to samo pytanie. Co będzie dalej? Mam wrażenie, że ruch ekologiczny w Polsce wchodzi w stadium bifurkacji, zbliża się do momentu swej strukturalnej zmiany. Albo będzie to cofnięcie, rozpad, albo krok naprzód, czyli jakaś forma integracji jednokomórkowców w organizm wielokomórkowy lub wspólny system działania.

Od kilku lat zabiegałem o poziomą, środowiskową integrację istniejących asocjacji zielonych, myślałem, że tylko w regionie łódzkim te asocjacje są tak niekompatybilne, tak mało wspólnego mają ze sobą. Obecnie przypuszczam, że podobnie jest w całym kraju. Jeśli więc nie udaje się integracja całych środowisk, trzeba pomyśleć o integracji tych spośród nas, którzy w sferze myślenia reprezentują wyższy poziom samoorganizacji, wyższy poziom synergii. Widzę możliwość integracji osób zainteresowanych wspólną działalnością gospodarczą oraz integracji elity intelektualnej, pragnącej wypracować dla ruchu podstawy nowoczesnego światopoglądu i strategii działania. A może ktoś ma lepszy pomysł? Mam nadzieję, że mój głos nie pozostanie odosobniony.

Jan M. Szymański
Fundacja
HSR
/ skr. 104, 90-955 Łódź 8
: szyman@krysia.uni.lodz.pl

Czytając "Zielone Brygady"

Zupełnie niedawno znalazła się w moich rękach część wydawnictw ZB, które czasem z pożytkiem, a czasem ku własnej irytacji dość skrupulatnie studiuję. Nie chcę tu już wspominać, że dla pokolenia w średnim wieku, wychowanego na "klasycznej" literaturze przedmiotu, "ekologia" to tylko i wyłącznie nauka zajmująca się badaniem zależności między organizmami oraz między organizmami a środowiskiem ich życia, bo dzisiaj pojęcie to urosło do rangi sloganu, hasła wywoławczego - w odbiorze społecznym wywołuje inne skojarzenia i żadne zaklęcia purystów językowych nic tu nie poradzą. Choć dla ścisłości wolałbym mówić o ekologizmie ruchów społecznych odwołujących się do biocentryzmu niż o "ekologii" tych ruchów. Ale skoro wszyscy i tak wiedzą o co chodzi - nie warto się spierać o słowa.

Lektura ZB wywołuje niewątpliwie pozytywne odczucia, przede wszystkim dzięki swej różnorodności tematów, dalekich od schematów ujęć problemów, szczerości dyskusji i pasji poszukiwania prawdy. W dzisiejszych czasach, wcale nie mniej zakłamanych niż niegdysiejsze czasy reglamentacji słowa, papieru toaletowego i chleba - jest to wartość, przed którą warto skłonić głowę. Ekologizm jest nowym ruchem, będącym - być może - szansą dla schorowanego świata i być może jest szansą samorealizacji dla niespokojnych "młodych gniewnych" przełomu tysiącleci. Jakże inaczej wyobrażali sobie przyszłość świata i przyszłość młodych ludzi piewcy "społeczeństwa rozwiniętego socjalizmu" (kto dziś może bezbłędnie odpowiedzieć, co to miało znaczyć?) czy liberalni doktrynerzy społeczeństwa "konsumpcji bez granic", "końca historii" itp. Miało nie być żadnych problemów, a te mnożą się w astronomicznym tempie. Nie można wszak przyznać, że jest w tym jakiś błąd w założeniach - stąd wszechobecna pasja poszukiwania wrogów, obcych agentur, biadania nad upadkiem obyczajów, rosnącej ksenofobii... Jak się zdaje - ruchy ekologiczne są jakby o niebo mądrzejsze; dzięki sporemu ładunkowi ideologii widzą więcej i dalej, często są "ponad", często dotykając rzeczywistości bezpośrednio, mają większe poczucie realizmu niż politycy i technokraci.

Gdy ruch okrzepnie - to się kiedyś skończy. Miejmy nadzieję, że nieprędko... Bowiem w ekologizmie, jak w żadnym znanym z historii prądzie intelektualnym zorientowanym ideologicznie - policentryzm i alternatywność mogą stanowić skuteczną zaporę przed centralizacją i schematyzmem. Mogą, ale nie muszą; wszystko zależy od skutecznej diagnozy stanu biosfery, cywilizacji i natury gatunku Homo sapiens.

Moim zdaniem lektura ZB nie daje podstaw, że taka diagnoza jest już blisko.

Korzystając z faktu, że formuła ZB jest otwarta dla wszystkich, chciałbym w cyklu Czytając ZB dorzucić garść własnych refleksji. Na początek - uwagę moją zwrócił cykl Jana M. Szymańskiego pt. Rozmowy o biosferze.1)

Spójność Noosfery

Tytuł artykułu J. M. Szymańskiego Spójność biosfery (ZB nr 6(108)/98) jest w oczywisty sposób niesłuszny. Spójność biosfery bowiem dla żadnego przyrodnika nie stanowi kontrowersji. Trudność pojawia się w momencie wprowadzenia do rozważań pojęcia cywilizacji, która dla większości przyrodników i filozofów od czasów Arystotelesa jest czymś absolutnie nowym i przeciwstawnym Naturze ("Natura kontra Kultura", "uczłowieczenie Natury", "powrót do Natury" itp.).

Rozumiem, że myślą przewodnią artykułów Spójność biosfery i Cywilizacja i biosfera2) jest przekonanie Czytelnika, iż skoro cywilizacja genetycznie wywodzi się z biosfery, to są one niejako tożsame, jako że rządzą nimi podobne prawa rozwoju. Jednak od czasów Teilharda de Chardin przyjęło się syntezę biosfery, technosfery i socjosfery nazywać Noosferą. Nieszczęście polega na tym, że Noosfera jest wymarzonym słowem-wytrychem dla zielonych wszelkich odcieni i z nimi zawsze będzie utożsamiane. W końcu nieprzypadkowo Teilharda uważa się za duchowego ojca New Age, a ekologizm za podstawowy wyróżnik tego ruchu. Zieloni koncentrujący się tylko na zagrożeniach biosfery, nie zrozumieli istoty swego ruchu!

Ekologia (jako nauka akademicka) już od dawna bada ów związek cywilizacji i biosfery bądź to jako rosnącą lub malejącą różnorodność ekosystemów użytkowanych przez człowieka, bądź do porównań stosuje wskaźnik energetyczny, gdzie efektywność strumieni energii przepływającej przez ekosystemy (od naturalnych po całkowicie sztuczne) jest niezłym kryterium porównawczym ich sprawności.

Z drugiej strony - istnieje pilna potrzeba uogólniającej refleksji filozoficznej. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że takie warunki spełni jakaś hipotetyczna Ogólna Teoria Organizacji, pojmowana jako teoria poziomów organizacji - od struktur mikrokosmosu po (przynajmniej) makrostruktury społeczne.

Przyroda i cywilizacja charakteryzują się więc samoorganizacją. Odczytanie reguł samoorganizacji to właśnie zadanie dla owej teorii organizacji (ogólnej). Za całkowicie niesłuszny uważam pogląd p. Szymańskiego, że wszystko się zmienia, pozostają tylko siły wiążące i samoorganizujące. Otóż moim skromnym zdaniem, samoorganizacja nie występuje jako "partner" sił wiążących; ona się realizuje właśnie dzięki siłom wiążącym. Ale nie tylko - obok sił wiążących w przyrodzie (cywilizacji też) występują prawie równe im siły odpychające, destrukcyjne. Pojawia się złożona dialektyka przeciwieństw (Marks miał jednak rację). A skoro przyroda jest dialektyczna, to nie wystarczy powiedzieć, że "wszystko się zmienia" - zmieniają się również reguły rządzące ową zmiennością. Konstatacja zmienności przyrody nie jest jeszcze dialektyką!

Pan Szymański pisze, że postawił swego czasu "zwariowaną hipotezę" o końcu gatunku ludzkiego, który ucieknie kiedyś w czystą energię, rezygnując z cielesności i jej ograniczeń. Jako swego czasu zagorzały czytelnik Stanisława Lema - nie widzę tu nic nadzwyczajnego. Pytanie tylko - po co człowiek miałby to robić? Podobno suma dobra, jaką są w stanie wytworzyć automaty, ma się nijak do sumy dobra wytworzonego przez ułomnych, ale obdarzonych wolną wolą ludzi. Pan Bóg ma podobno poczucie humoru - automaty wytwarzające samo dobro byłyby strasznie nudne. Stąd nie ma obawy, że cała myśl ludzka ucieknie w krystaliczne sieci. Trochę powinno jej zostać w głowach nosicieli tychże głów.

Coś takiego wydarzyło się na etapie tkanki nerwowej u zwierząt. Proste reguły wrażliwości i pobudliwości spotykane u najprostszych organizmów jednokomórkowych zaowocowały istotną specjalizacją w postaci tkanki nerwowej. Ale czy to oznacza, że znamy choć jeden organizm będący samym mózgiem? Widać "odbieranie wrażeń" nie było w ewolucji aż tak istotne, skoro znamy wiele gatunków będących w istocie "Wielkim Żołądkiem" czy "Wielką Komorą Rozrodczą", pozbawionych prawie zupełnie jeśli nie tkanki nerwowej, to przynajmniej wyższych stopni organizacji tej tkanki.

Przykłady, jakie przytacza p. J. M. Szymański w artykule Spójność biosfery są - że tak powiem... o niczym nie świadczące. Jeśli dobrze zrozumiałem intencje tego tekstu, to chodzi w nim przede wszystkim o to, że jakieś nadzwyczajne wydarzenia w świecie zwierzęcym mają zapowiadać doniosłe zmiany geopolityczne (vide: powstanie "Solidarności", upadek Związku Radzieckiego). Otóż nic bardziej błędnego. Różne gatunki gryzoni gromadzą zapasy "nieprawdopodobnych" nasion. Czym wytłumaczyć pasję "moich" myszy do gromadzenia i śrutowania nasion niezbyt smacznej peluszki, gdy obok leży stos ziarna pszenicy, którą się odżywiają? Albo gromadzenie twardych jak kamień pestek śliwy ałyczy (śliwy wiśniowej)? Jako szkółkarz mam do czynienia przynajmniej z setką gatunków nasion drzew i krzewów. Jedyną regułą, jaką udało mi się zaobserwować, jest natychmiastowa konsumpcja tych nasion, które gryzoniom smakują (np. nasiona jabłoni, gruszy, berberysów, jarzębiny) i gromadzenie nasion, które skonsumują w wolnych chwilach. Poza tym - nie mając wystarczającej ilości atrakcyjnych nasion, myszy będą gromadzić nasiona mało atrakcyjne. Liczy się sam fakt gromadzenia zapasów - to, co się gromadzi, zależy od tego, co znajduje się w zasięgu możliwości.

Łosie i dziki na ulicach Moskwy nie są jeszcze dowodem na nędzną kondycję byłego ZSRR. Upadł dlatego, że znalazł się w beznadziejnym położeniu, ale dzika zwierzyna nie ma tu nic do rzeczy. Jej coraz częstsza obecność w miastach, odnotowywana w przyrodniczej i lokalnej prasie, jest tylko dowodem postępującej synantropizacji tejże zwierzyny. To prawda, że dzik jest nadzwyczaj czujny i płochliwy w lesie lub polu i ten sam dzik staje się absolutnie pewny siebie - wręcz "bezczelny" w watasze penetrującej miejskie parki czy przewracającej kubły na śmieci.

Kaczka krzyżówka - zimująca na miejskim skwerze - spokojnie czyści pióra o kilka kroków od tłumu przechodniów i ta sama kaczka w dzikim biotopie zrywa się do lotu z głośnym kwakaniem na sto metrów przed samotnym przechodniem.

Jesteśmy wychowani na tego typu literaturze przyrodniczej, w której dominuje "łopatologiczna" wykładnia współzależności między rozwojem cywilizacji i stanem dzikiej przyrody. Ponieważ w wielu poszczególnych i wyizolowanych przypadkach naocznie daje się stwierdzić negatywny wpływ cywilizacji na przyrodę - wpływ ten się generalizuje, dochodząc często do wniosków całkowicie sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem i stanem faktycznym. W rzeczywistości bowiem zależności te są bardzo złożone, a wnioski niejednoznaczne.

Synantropizacja bowiem jest wielką szansą Noosfery ("uczłowieczonej" biosfery). Trzydzieści kilka lat temu, gdy uczono mnie nowoczesnej (jak na tamte czasy) ochrony przyrody, wyraźnie mówiło się, że pewne gatunki chronimy tylko jako relikty krajobrazu pierwotnego, a inne - ot tak sobie, np. ze względu na ich gospodarcze znaczenie (ptaki owadożerne). Od tego czasu wiele się zmieniło. Pewne gatunki krajobrazu pierwotnego zmieniły swoją strategię życiową i odniosły niebywały sukces, zwiększając w istotny sposób swoją liczebność po raz pierwszy od kilkuset lat - właściwie bez jakiejś istotnej przyczyny. W każdym razie ochrona gatunkowa niczego nam jeszcze nie tłumaczy, jako że inne gatunki mimo ochrony ciągle z krajobrazu ustępują.

Do gatunków, które osiągnęły sukces bez jakiejś zdecydowanej pomocy człowieka, zaliczyć należy m.in.: łosie, bobry (w początkowym okresie stosowane celowo reintrodukcje), łabędzie nieme, kruki, żurawie. Dziś bobry, kruki (nawet łabędzie) osiągnęły lokalnie takie zagęszczenie, że stają się problemem gospodarczym. To samo można powiedzieć np. o kormoranach czy wydrach. Kruk 30 lat temu był taką rzadkością na zachód od Wisły, że członkowie szkolnych kół LOP-u odnotowywali każdy jego przelot, traktując to jako niezwykłe wydarzenie. Dzisiaj myśliwi i leśnicy chętnie by z połowę kruków odstrzelili; tak bardzo kruki przerzedziły populacje zajęcy, kuropatw i bażantów, że wiele kół łowieckich, gospodarujących na polnych łowiskach stoi w obliczu bankructwa (jeśli ktoś uważa, że to dobrze, to bardzo się myli).

Mieszkam w wylesionej stolicy województwa toruńskiego o bardzo intensywnym rolnictwie (największe zużycie nawozów sztucznych w kraju). Mimo to w mojej wsi jest więcej żurawi niż np. bocianów białych. Żurawie, dla których zabrakło miejsca w lasach, zajmują na lęgowiska całkiem niepozorne bagienka śródpolne. Żerują, spacerują, odbywają toki o kilkadziesiąt kroków od zabudowań, na oczach pracujących ludzi - rzecz nie do pomyślenia nawet 15 lat temu.

Inne gatunki uznawane za relikty krajobrazu pierwotnego mimo ochrony ustępują. Z ssaków będzie to: norka europejska i inne łasicowate, klasyczny przykład - żbik, pilchowate, susły; z ptaków przykładowo: kuraki leśne, dudki, dropie, sowy drapieżne, kraski, remizy itd. W grę wchodzą oczywiście różne czynniki: zanik naturalnych biotopów, skażenie środowiska czy jakaś specyficzna dla gatunku presja. Za prof. Graczykiem z Poznania (pracującym m.in. nad reintrodukcją dropia i kuraków leśnych) skłonny jestem przyjąć, że najważniejszym czynnikiem nie pozwalającym tym gatunkom uzyskać liczbowego wzrostu jest antropofobia. Gatunki, które przełamały lęk przed człowiekiem i dostosowały się do zmienionych warunków środowiska, mają wszelkie szanse żyć ma ziemi wespół z człowiekiem w XXI w. Pozostałymi musimy się troskliwie zająć - same sobie nie poradzą. Np. prof. Graczyk poszukuje takiej populacji głuszców, która miałaby zdecydowanie mniejszy dystans ucieczki niż osobniki "prawdziwie dzikie", a więc typowe dla krajobrazu pierwotnego właśnie. Dopiero populacja o mniejszym dystansie ucieczki ma szansę na zamieszkanie na powrót w naszych lasach, penetrowanych na niespotykaną skalę przez ludzi. Dzika przyroda w Noosferze to coraz częściej: łosie i dziki w miastach, żuraw za stodołą, bobry na łące u chłopa, sokoły na kominach fabrycznych, wydry w stawach rybnych, niedźwiedzie "polujące" na plecaki turystów, miast zbierające jagody, łabędzie na przyzagrodowych sadzawkach, dzikie kaczki wylęgające się w sztucznych gniazdach, podobnie sowy, pustułki, kobuzy i dziesiątki innych gatunków.

Jeśli ktoś z obrońców "dzikiego życia" powie, że taki świat mu nie odpowiada, powiem mu, że równie dobrze może tęsknić do średniowiecza lub starożytności. Historia się nie powtarza, a jeśli... to tylko jako farsa. Dokonująca się na naszych oczach synantropizacja flory i fauny jest jakąś być może daleką analogią udomowienia zwierząt gdzieś między mezo- a neolitem. Proszę zwrócić uwagę, jak doniosłe miało to skutki i dla człowieka i dla przyrody. Udomowienie zwierząt (i roślin) udomowiło przede wszystkim... samego człowieka. Z dzikości i barbarzyństwa popchnęło go na tory cywilizacji i kultury. A przyroda? Zdaje się, że wraz z cywilizacją ustało wymieranie megafauny (Overkill), będące dziełem paleolitycznych łowców.

Dziś sytuacja jest jakby nieco inna: do naszych drzwi pchają się różne gatunki zwierząt, które chcą żyć obok nas. Musimy się zgodzić na ich obecność, bo z różnych względów są nam jakoś potrzebne. Nie będzie to ich klasyczne udomowienie, a właśnie synantropizacja. Ale czy taka sytuacja nie zmieni samego człowieka? Tu już nie chodzi o kilka gatunków, jak w udomowieniu klasycznym; tych gatunków są setki, jeśli nie tysiące. Ich stała (nie okazjonalna, jak w przypadku przyrody "dzikiej") obecność w życiu człowieka musi wywrzeć decydujący wpływ na losy człowieka i tworzonej przez niego cywilizacji. Dokona się swoista renaturalizacja człowieka, co wcale nie musi oznaczać "powrotu do Natury", powrotu do dzikości i barbarzyństwa. Renaturalizacja człowieka może się odbyć tylko i wyłącznie przy wsparciu technosfery w oparciu o posiadaną kulturę. Każda populacja ludzka - współczesna, skazana na bytowanie w tzw. naturalnym środowisku - prowadzi do jego totalnej zagłady (np. w sytuacjach klęsk żywiołowych, uchodźcy w licznych wojnach lokalnych).

W przeszłości otarłem się o tzw. "toruńską szkołę ekologii", która dużą wagę przywiązuje m.in. do poszukiwania związków między różnorodnością biologiczną ekosystemów i jednostek krajobrazowych a ich stabilnością (diversity - stability). Jest regułą (choć nie zawsze), że układy różnorodne przyrodniczo są bardziej stabilne niż jednorodne. Pamiętam duże nasze zdziwienie, gdy okazało się, że np. zgrupowania owadów pszczołowatych (co najmniej 450 gatunków w krajowej faunie) najliczniejsze były w jednogatunkowych borach sosnowych Puszczy Bydgoskiej między Toruniem a Bydgoszczą, a najuboższe w prawie naturalnych zbiorowiskach lasu grądowego w rezerwacie Las Piwnicki k. Torunia (badania dr. T. Pawlikowskiego z UMK w Toruniu). Ba, okazało się dalej, że o wiele bogatsze w dzikie pszczoły były przedmieścia Torunia niż lasy rezerwatu.

Otóż tajemnica tkwi w sezonowości pojawu kwiatów w lasach rezerwatu grądowego. O wiele korzystniejsze warunki posiadają świetliste sośniny poprzerywane liniami, drogami, zrębami niż cieniste lasy grądu. Pszczołowate preferują stanowiska słoneczne, z różnorodną roślinnością, kwitnącą przez cały sezon, a nie tylko wiosną - jak dzieje się to w grądach. Poza tym - człowiek swoją działalnością gospodarczą polepsza siedliska dzikich pszczół. Stąd o wiele bogatsze zbiorowisko tych owadów w ogródkach przedmieścia niż w prawie naturalnym lesie.

Od kilku dziesięcioleci ornitolodzy obserwują inwazję wielu gatunków ptaków na tereny miast. Mówi się o rozdziale gatunków na populacje "leśne" i "miejskie". Dotyczy to drozdów, kosów, słowików, szpaków itd. Populacje miejskie np. niechętnie osiedlają się w lasach, mają mniejszy dystans ucieczki, rzadziej odlatują na zimę itp. Tłumaczy się to brakiem drapieżników (a koty?), większą dostępnością pokarmu, łagodniejszym klimatem miasta w zimie. Jako zadrzewieniowcowi, wydaje mi się, że przyczyna tkwi w... zieleni miejskiej. W ciągu kilkudziesięciu lat nagromadzona w miastach nieprawdopodobne ilości, nieprawdopodobnych gatunków drzew i krzewów, rodzimych i obcych. Takiej dżungli nie spotyka się w naszych lasach. Powtórzyłem ten eksperyment w terenie całkowicie otwartym, wśród pól - w szkółce zadrzewieniowej - i o dziwo efekt jest ten sam - tzn. ilości ptaków przekraczają 3-4-krotnie liczebności z naturalnego Lasu Piwnickiego i olbrzymie stada tych ptaków zimują. Przyczyna tkwi w obcych gatunkach krzewów owocodajnych, zapewniających schronienie i żer w zimie, miejsca lęgowe w lecie. Las naturalny takich walorów nie ma w nadmiarze.

Poszukując związków między światem techniki i światem przyrody (postulat p. Szymańskiego), można dojść do jeszcze ciekawszych wniosków. Np. jednotorowa linia kolejowa z Bydgoszczy do Brodnicy została oddana do użytku w roku bodajże 1899, ma więc równo 99 lat. Ponieważ jest to linia słabo wykorzystana, oczywiste jest, że nie prowadzi się na niej zbyt intensywnych prac "porządkowych"; walka z chwastami odbywa się tylko na pasie torowym, reszta jest w zasadzie pozostawiona sama sobie. Pas zajęty przez tę linię jest dość szeroki - po obu stronach nasypu są skarpy wykopów, dodatkowe nasypy przeciwśnieżne, niegdyś uprawiane przez kolejarzy poletka rolne. Całość miejscami sięga szerokości 30 m (gdzie na "ścisłe" torowisko przypada może 4-5 m). Okazuje się, że na tych nasypach, wykopach, pasach mamy najczystszej wody "rezerwat" roślinności (i fauny) miedz i dróg polowych... sprzed 100 lat. W krajobrazie rolniczym okolic Golubia-Dobrzynia, skąd pochodzą moje obserwacje, nie znajdziemy nawet 1/4 gatunków roślin, które na tym torowisku występują w obfitości, dostarczając pożytku pożytecznej faunie owadziej.

We współczesnym krajobrazie rolniczym każdy, kto będzie chciał poszukiwać reliktów starego krajobrazu rolniczego na miedzach i przydrożach dozna srogiego rozczarowania. Oprócz kilku gatunków chwastów najbardziej odpornych na herbicydy - nie znajdzie tam nic interesującego. Ta w istocie reliktowa dziś roślinność występuje tylko na obszarze dawnych budowli inżynierskich: wykopów rowów odwadniających, na rowach przy szerokich drogach bitych, na siedliskach po opuszczonych gospodarstwach.

Te wyrywkowe przykłady jeszcze niczego specjalnie nie potwierdzają; można nawet uznać je wręcz za artefakty. W każdym razie tą metodą nie da się udowodnić integralnego związku między cywilizacją i biosferą w rodzącej się Noosferze. Zawsze jednym faktom - potwierdzającym daną tezę można przeciwstawić fakty ją obalające.

W piśmiennictwie ekologicznym o pewnym zacięciu filozoficznym - mało jest dzieł pozytywnie odnoszących się do kryterium rozwoju cywilizacji, jako pewnej wartości korzystnej dla biosfery. Ja znalazłem przynajmniej jedno: René Dubos - Tyle człowieka co zwierzęcia (PZWL, Warszawa 1973). Jak na mój gust, jest to dzieło "ostrożne", choć na pewno pionierskie.

Ja z kolei staram się rozwijać myśl, że ekologia ma nie tylko kolosalną przyszłość. Twierdzę, że ekologia to przede wszystkim chwalebna przeszłość, że nie byłoby nas, nie byłoby cywilizacji, gdyby ekologiczna przeszłość gatunku ludzkiego nie była sprzęgnięta integralnie z rozwojem cywilizacji.

W rozwoju cywilizacji europejskiej widzimy, jak rabunkowe metody eksploatacji ekosystemów są zastępowane przez takie, które w coraz doskonalszy sposób pozwalają odtwarzać zasoby przyrodnicze, zachowujące przyrodnicze podstawy produkcji biologicznej eksploatowanej przyrody.

Oleg Budzyński
* Wielkie Pułkowo
87-207 Dębowa Łąka

1) Cykl Rozmowy o biosferze Jana M. Szymańskiego obejmuje:

2) Jan M. Szymański, Cywilizacja i biosfera [w:] Silva rerum - ekologiczne miscellanea, Biblioteka "Zielonych Brygad" nr 27, Kraków 1998, ss.5-21.