PARTIA ZIELONYCH W USA

Historia Partii Zielonych w Stanach Zjednoczonych zaczęła się dość zwyczajnie - powołano lokalne grupy zajmujące się ochroną środowiska.

Później pojawiły się problemy dominacji, upolitycznienia i pieniędzy. Lokalne grupy wysyłały swoich przedstawicieli na ogólnoamerykańskie spotkania, na których pojawiały się duże rozbieżności poglądów oraz nieskoordynowane projekty. Zaszła potrzeba wybrania stanowych przedstawicieli na wiec organizacji. Amerykańska Partia Zielonych "Zieloni" zaczęła tracić pozycję, przeciwstawiając się powstawaniu odrębnych partii w poszczególnych stanach. Inny problem wynikł w związku z kandydaturą Ralpha Nadera na prezydenta. Partia Zielonych nie udzieliła mu oficjalnego poparcia, podczas kiedy wielu lokalnych działaczy w poparciu dla Nadera widziało możliwość zdobycia rozgłosu. Wreszcie okazało się, że Partia Zielonych popadła w długi (30 tys. dolarów), których nie mogła spłacić. W rezultacie w listopadzie '96 założono odrębne Stowarzyszenie Stanowych Partii Zielonych. Uniknięto w ten sposób odpowiedzialności lokalnych organizacji (poniekąd słusznie) od spłacania pożyczek i paru innych problemów.

Obecnie Stowarzyszenie Stanowych Partii Zielonych zajmuje się głównie polityką, tzn. wyborami, programem wyborczym i biurokracją. Niegdyś oskarżana o biurokrację Amerykańska Partia Zielonych "Zieloni" zajmuje się teraz bardziej sprawą ochrony środowiska, przy tym dalej próbuje kontrolować ruch zielonych. Wszystko to wydaje się dość ciekawe i prowadzi do jednego - jakże znanego - wniosku: nie ma świętych. Partie kłóciły się miedzy sobą, zabierając ile się da z funduszy tych, który myśleli, że dają na ekologię. A głosujących na ekologów przybywa. W ostatnich wyborach w Kalifornii na zielonych głosowało 100 tys. osób.

Stowarzyszenie Stanowych Partii Zielonych działa w 21 stanach, w paru z nich udało im się zdobyć kilka miejsc we władzach lokalnych i stanowych. Przeciętny obywatel głosujący na Partię Zielonych nie zdaje sobie sprawy, że niemal wszystkie znane ekokampanie są prowadzone przez działaczy tej partii. Partia Zielonych zbiera głosy za sukcesy i kampanie setek ekoorganizacji, które przywiązują większą wagę do spraw ochrony środowiska niż do politykowania, i tych, którzy są zbyt mali, żeby zdobyć wielki rozgłos. Niestety, w oczach wyborców Partia Zielonych oznacza ekologów, czyli takich, którzy pracują dla ochrony środowiska. Nie twierdzę tutaj, że koordynowanie akcjami lub płacenie komuś za pracę nad ochroną środowiska jest złe. Niemniej zbieranie pieniędzy i nierobienie prawie niczego nie jest uczciwe. Stowarzyszenie Stanowych Partii Zielonych ma w narodowej skali kilka osób, które po tym jak gdzieś dotarły zrobiły niewiele dla ochrony przyrody. Nawet jeśli wszyscy Zieloni wybrani w wyborach samorządowych zrobiliby tyle samo, to stan środowiska byłby nieco lepszy, a wyborca nie zostałby aż tak bardzo oszukany.

Pytałem kilku przedstawicieli Partii Zielonych, co zrobili dla środowiska. Dostawałem odpowiedzi o programach wyborczych i stanowiskach obsadzonych przez PZ. Odpowiadali, że jest wiele lokalnych zadań i nie może być ogólnonarodowego programu. Na pytanie, jakie to zadania i co zrobili w związku z nimi, dostawałem odpowiedzi tylko na pierwszą część pytania. Dowiedziałem się, że w marcu br. powołano nawet ogólnoamerykańską Partię Zielonych z USA, Kanady, Meksyku, Brazylii, Urugwaju i Wenezueli. I że gdzieś w San Sebastiano (Brazylia) Partia Zielonych doprowadziła do recyklingu 18% dziennych odpadów. Po dalsze informacje odsyłano mnie do kiepsko zaprogramowanych webpages i niejasnych artykułów w ich prasie.

Partia Zielonych w USA przypomina mi trochę partie zielonych, które bliżej poznałem w dwóch europejskich krajach, z tym, że europejskie nie zmieniały nazw. Nic dziwnego, bo nie miały tak dużego obszaru działania. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że wyborca będzie bardziej zorientowany w działaniach partii, na którą głosuje i że Amerykańska Partia Zielonych oraz Stowarzyszenie Stanowych Partii Zielonych wezmą się za prawdziwą działalność ekologiczną.

z Kalifornii Przemysław Sobański

RĘCE PRECZ OD IRAKU!

17.12.98 USA zbombardowały Irak. Cały atak trwał tym razem 70 godzin, ale bomby z samolotów i okrętów spadały na Irak tylko w nocy. W ataku wzięli udział również Brytyjczycy. Atak został poparty przez amerykańskich kongresmanów, z których tylko 5 głosowało przeciw (nie wszyscy byli obecni). Francja, Rosja (odwołanie ambasadora rosyjskiego z Waszyngtonu) i Chiny stanowczo potępiły atak. Podobnie Indonezja, Indie oraz wiele krajów rozwijających się. Uliczne protesty miały miejsce w kilkudziesięciu państwach. Oficjalny powód ataku: stanowiąca zagrożenie dla świata iracka broń biologiczno-chemiczna i nuklearna (potencjalnie).

Protestowano głównie przeciwko zabijaniu cywili, w tym irackich dzieci. To właśnie cywile byli największymi poszkodowanymi podczas tego ataku. Według rozmaitych danych, zginęło od stu kilkudziesięciu do paru tysięcy osób, wiele z tych osób to cywile. Zniszczone zostały też cywilne obiekty, głównie domy mieszkalne. Innym powodem protestów była sama idea rozwiązywania konfliktów przy użyciu przemocy. Wielu ludzi twierdziło, że wyłącznie Irakijczycy mają prawo do decydowania o tym, co się dzieje w ich kraju. Znaczącym argumentem był fakt, że Saddamowi i tak się nic nie stało i został on "unieszkodliwiony" tylko chwilowo. W Waszyngtonie antywojenne demo rozpoczęły się pod Białym Domem niemal natychmiast po ataku. W Los Angeles i innych miastach manify odbywały się każdego dnia bombardowania Iraku. 7.12. w manifie w Los Angeles wzięło udział 300 osób. Wśród organizatorów w L. A. byli socjaliści (nie komuniści - co wyraźnie podkreślono), którzy wydają magazyn także w Polsce:

"Platforma Spartakusów"
/ skr. 148
02-588 Warszawa 48

Amerykański atak na Irak kosztował 500 mln dolarów! Bomby wystrzeliwano z okrętów i bombowców B-72. Utrata takiego bombowca (nie było żadnych strat ze strony amerykańsko-brytyjskiej) kosztuje 30 mln, a godzina jego używania - ponad 4 tys. dolarów. Zniszczono główne budynki wojsk irackich, stacje nadawcze, wiele fabryk, a nawet rafinerie. Zniszczono razem 60 planowanych obiektów poprzez zrzucenie ponad 400 bomb. Przypomnę, że po wojnie w Zatoce Perskiej (1990) USA bombardowało Irak dwukrotnie - w 1993 i 1996 r.

Motywy ostatniego bombardowania są inne niż oficjalnie się podaje. Oficjalnie mówi się, że chodziło o zniszczenie irackiego arsenału broni masowej destrukcji. Ciekawe, że rządowi amerykańskiemu nie przeszkadzał iracki arsenał podczas wojny z Iranem, która spowodowała wysokie śmiertelne straty po obu stronach. Wówczas USA zbroiły Irak. W 1988 r. USA poparły atak gazowy Husajna na Kurdów. Teraz okazało się, że ceny ropy naftowej spadły przez 18 miesięcy z 13 dolarów za baryłkę do 11 (!), a więc szykował się niezły krach dla władających naftowym biznesem. A są to zarówno korporacje amerykańskie, jak i działające na amerykańskim rynku oraz wiele w świecie arabskim (co spowodowało, że rządy niektórych krajów arabskich właściwie poparły bombardowanie Iraku). Potentaci naftowi interesują się obecnie rejonem Azerbejdżanu, Tadżykistanu, Turkiestanu i Iraku. Najnowszy projekt, który ma zakończyć się dostarczaniem ropy ze stolicy Azerbejdżanu na Zachód, prowadzony jest przez wiele korporacji. Są to m.in. amerykańskie kolosy: Amoco, Unocal, Exxon i Pennziol. Nie chcą oni żadnej konkurencji (takiej jak Irak) w regionie, zwłaszcza że ów projekt odegra kluczową rolę w kontroli naftowego rynku XXI w. Włączenie się Wielkiej Brytanii do bombardowania Iraku też ma swoje przyczyny: rosyjskie, francuskie i niemieckie firmy współrywalizujące o ropę z Morza Kaspijskiego. Trzeba zatem pokazać, na co stać Amerykanów i Brytyjczyków. Wszystkie te fakty jasno wskazują motywację bombardowania i niszczenia Iraku, tą motywacją jest ropa naftowa. Przy okazji można nadmienić, że jedynym krajem, który kiedykolwiek zrzucił bombę nuklearną są USA.

z Kalifornii Przemysław Sobański

Zasada jawności dokumentów publicznych

W Szwecji obowiązuje zasada jawności dokumentów publicznych (poza ściśle zdefiniowanymi przypadkami tajemnicy państwowej, głównie w zakresie obronności i stosunków z innymi państwami). Na dobrą sprawę mógłbym się ustawić z rana na schodach urzędu gminnego i poprosić nadchodzącego listonosza, aby dał mi przynoszoną korespondencję do przejrzenia. Kiedyś doprowadziłem do zdjęcia przez rząd szwedzki pieczęci tajemnicy z dokumentu, który przedstawiał sprawę byłego ministra sprawiedliwości z lat 70. oskarżanego (niesłusznie) o stosunki z prostytutkami polskiego pochodzenia. Na moje żądanie dostarczono mi pełen protokół z posiedzenia szwedzkiego gabinetu omawiającego ten skandal. Gazety w Polsce musiały niemal wykradać protokoły z obrad rządu zajmującego się aferą żelatynową.

2 Tomasz Walat, Płacę, więc jestem. Szwecja: Co może obywatel
[w:] "
Polityka" nr 48/1998
nadesłał Piotr Szkudlarek

rys. Jarek Gach