Strona główna   Spis treści 

ZB nr 11(137)/99, 16-31.8.99
POSTACIE

W OBECNOŚCI MATKI TERESY

Matka Teresa zawsze wyglądała jak mała, krucha kobieta. Jednak za tym skromnym wyglądem krył się ogień, odwaga i boska misja. Urodziła się w 1910 r., w albańskiej rodzinie w Skopie w byłej Jugosławii (Macedonia). W 1928 r. wyjechała do Irlandii, do klasztoru Loretanek w Rothfarnham, blisko Dublina. Rok później sama zaczęła nauczać zakonnice w pięknym i znanym zakonie Loretanek w zachodnim Bengalu w Indiach. Tam szczęśliwie uczyła przez 17 lat.

Klasztor Loretanek znajduje się niedaleko Kalkuty. Podczas wielu wizyt w mieście spotykała najbiedniejszych spośród biednych mieszkańców kalkuckich slumsów. Wtedy odkryła swoje drugie powołanie - poświęcenie się najbardziej zaniedbanym i odrzuconym. Sama, bez jakichkolwiek środków, rozpoczęła swoją życiową wędrówkę, która rozsławiła jej imię, a nam wszystkim uświadomiła, czego może dokonać jeden człowiek, gdy inspirują go najwyższe idee, niepodważalne przekonanie o odpowiedzialności za biednych tego świata i uczucie wstydu, że nie służymy im pomocą.

Spotkałem ją w Kalkucie w kwietniu 1979 r., jakieś 15 lat po tym, jak założyła Zgromadzenie Misjonarek Miłości i gdy już otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla. Przyjęła mnie boso na małym dziedzińcu Zgromadzenia Misjonarek Miłości przy North Circular Road. Wiedziałem, że dzieciństwo spędziła w Jugosławii, dlatego rozpocząłem rozmowę po serbochorwacku. To wywołało przyjacielską i miłą atmosferę. Dalszą rozmowę przeprowadziliśmy już w języku angielskim.

Była w pełni zrelaksowana i jednocześnie skupiona. Jej sposób mówienia był prosty, zwięzły. Słowa wypowiadała powoli i z rozwagą, jakby je rzeźbiła. Na twarzy miała wymalowaną odporność, wytrzymałość i ślady jej oryginalnej, chłopskiej prostoty. Ale miała również promienny uśmiech, który potrafił nieoczekiwanie zmienić jej surową twarz nie do poznania i nadać jej blasku świętości.

Przyjechałem do Matki Teresy z misją, by zaprosić ją do wygłoszenia wykładu w Dartington Hall w Devon, w Wielkiej Brytanii. Miał to być specjalny wykład - to znaczy taki, jakby to miał być jej ostatni wykład, w którym pragnie dać świadectwo tego, co dla ludzkości jest najważniejsze. W tym czasie byłem rezydencyjnym filozofem (Philosopher in Residence) w wybitnej instytucji edukacyjnej w Dartington Hall. Wpadliśmy tam na pomysł stworzenia serii tzw. "ostatnich wykładów" sławnych ludzi, ostatnich słów, które wypowiedzą najwybitniejsze umysły i najwspanialsze dusze na Ziemi. Po tym jak usłyszała o założeniach naszego projektu, powiedziała: Bardzo interesujący pomysł. I natychmiast dodała: Niestety nie wygłaszam wykładów. Wszystko co mam do powiedzenia zwykle zajmuje mi 3-5 minut. Odpowiedziałem: Bardzo dobrze. Nie musi to być wykład, lecz cykl krótkich refleksji. Najpierw jedna na trzy lub pięć minut. Potem przerwa i kolejna na trzy lub pięć minut. Potem przerwa i kolejna na trzy lub pięć minut i następne po kilku minut. Zastanowiła się chwilę i powiedziała: W takim razie przyjadę. I dodała: Jeżeli Bóg chce bym przyjechała to przyjadę. Te sława powtarza przy każdym ważnym przedsięwzięciu: Jeżeli Bóg chce bym to zrobiła, to zrobię to.

Już po chwili czuło się, że Bóg przez cały czas jest z nią, pełni rolę doradcy i pomocnika. Miało się świadomość bardzo bliskiego związku jaki istnieje między nią a Bogiem. Nie tylko ona była w służbie Boga, ale intuicyjnie wyczuwało się, że Bóg był w jej służbie. Mój racjonalny umysł stawał się coraz bardziej sceptyczny. Matka Teresa czytała w moich myślach. To bystra i przenikliwa osoba, która może cię całego przejrzeć na wylot. Z charakterystycznym dla niej wdziękiem i lekko żartobliwym uśmiechem powiedziała: Nie wierzysz w to, co mówię. Pozwól, że dam ci przykład. Pewnego dnia do mojego przytułku, który jest za rogiem, przyniesiono bardzo chorego człowieka. Nie było żadnego wolnego łóżka, a on był zbyt chory by leżeć na podłodze. Pomyślałam, co ja zrobię? W desperacji postanowiłam rozpruć swój siennik, by w ten sposób zrobić posłanie dla niego. Już miałam tego dokonać, gdy zadzwonił dzwonek przy bramie. Podeszłam do niej, otworzyłam i co zobaczyłam? Mężczyznę z materacem. Powiedział: "Miałem wyrzucić ten materac, ale przyszło mi na myśl, że Matka Teresa go potrzebuje." Popatrzyła na mnie triumfalnie i powiedziała: Widzisz, jak Bóg się mną opiekuje?

Nie potrafiłem nic powiedzieć, bo cóż można mówić. Wyczuwałem, że ona żyje w innej rzeczywistości. Znajdowaliśmy się w tej samej przestrzeni. Jej rzeczywistość istniała również wokół mnie, ale to nie była moja rzeczywistość. Przypomniałem sobie powiedzenie z Upaniszadów: Ten, kto myśli o Bogu, staje się Bogiem. Nie twierdzę, by Matka Teresa stawała się, czy też była Bogiem (chociaż teraz myślę, że była emanacją Boga). Wtedy jednak pomyślałem, że przez swoje ogromne oddanie i pełne zaangażowania, współuczestniczyła w boskim dziele i dlatego dane jej było przebywać w innej rzeczywistości. Siła wiary? Nie, raczej głębokie zrozumienie, że Królestwo Niebieskie stoi dla nas otworem, jeśli tylko zechcemy, to znaczy, jeśli znajdziemy w sobie dość woli, wytrwałości i wyobraźni, aby doń wstąpić.

Jakież to dziwne - myślałem - że mamy w sobie tę magiczną siłę, by wznieść się w rejony boskie, a korzystamy z niej tak rzadko. Przez to, że nie wierzymy w boskość, pozbawiamy się jej mocy i jej bogactw. Później te rozważania sformułowałem w taką myśl: kto w miłości uczestniczy - staje się miłością; w czymkolwiek bierzemy udział, tym się stajemy. Matka Teresa i jej siostry wzniosły sztukę miłości na wyżyny. Ten udział w miłości same często nazywały identyfikacją ze świadomością Chrystusa.

Reguły Zgromadzenia Misjonarek Miłości są surowe. Matka Teresa nie założyła klubu charytatywnego, ale prawdziwy zakon z tradycyjnymi ślubami służby, posłuszeństwa i czystości, do których dodano jeszcze jeden (prawdziwie franciszkański) - ślub ubóstwa. Siostrom nie wolno posiadać żadnych dóbr materialnych, nie wolno przyjmować zapłaty za pracę, aby bowiem dobrze zrozumieć biednych, trzeba się do nich upodobnić, być takim jak oni. Poprzez przygotowanie i praktykę w ich świadomości jest głęboko wyryte przekonanie, że nie tylko służą Chrystusowi, ale są uosobieniem jego świadectwa i powinny tak jak On postępować w określonych sytuacjach. To przeświadczenie daje siostrom ogromną siłę i zdolność współodczuwania. Służenie biednym nie jest krzyżem, który są zmuszone nieść. Chęć służenia innym wzbogaca ich życie, jednoczy i sprawia, że są wyjątkowo pogodne, miałem to później zaobserwować w domu dla umierających.

We wszystkich domach, którymi opiekują się siostry, jest światło i pogoda. I oczywiście w Matce Teresie jest ogromny spokój i jasność. Kiedy pomyślę o jej głównej siedzibie w Kalkucie, o sierocińcu do którego mnie zabrała, a potem także do kaplicy, to oczyma wyobraźni widzę ją delikatnie unoszącą się, prawie tańczącą. Nie wiem dlaczego obraz tańca przyszedł mi do głowy, chyba dlatego, że z jej działania i z jej ruchów emanuje głęboka radość, która pozostała mi w pamięci od momentu gdy ją spotkałem.

Matka Teresa służy biednym w szczególny sposób. Pewnego razu prosiła Air India o bilety na samolot dla sześciu zakonnic (wraz z osobistym bagażem) , które miały w Indonezji otworzyć dom dla umierających. Wysłuchano jej prośby. W dzień odlotu zakonnice zjawiły się na lotnisku z 30 wielkimi skrzyniami zawierającymi koce i inne rzeczy potrzebne do otwarcia domu. Urzędnicy na lotnisku byli bardzo niezadowoleni i narzekali: Co to znaczy? Miało być sześć osób z osobistym bagażem! Siostry słodkim głosem odpowiedziały: To jest właśnie nasz osobisty bagaż. W końcu wpuszczono je do samolotu. Gdyby zapytać Matkę Teresę, czy wypada tak wprowadzać w błąd urzędników odpowiedziałaby z błyskiem w oku: Chrystus z pewnością by się na to zgodził. To wszystko było robione z myślą o biednych.

Główna działalność Matki Teresy w Kalkucie rozpoczęła się wraz z otwarciem hospicjum (Domu dla umierających). Nie mogła znieść widoku opuszczonych, umierających w strasznych warunkach. Nie była w stanie przywrócić im życia, ale wiedziała, że może stworzyć warunki, w których umrą w spokoju i z godnością. Uważała, że bycie odrzuconym i niechcianym jest jedną z największych ludzkich tragedii, więc w hospicjum ci nieszczęśnicy mogli umierać w spokoju i z pełną świadomością tego, że ktoś ich kocha w tych ostatnich godzinach życia.

Zanim Matka Teresa skierowała mnie do hospicjum, napisała dedykację w moim notesiku. Oto ten wierszyk:

Bóg jest miłością
i kocha Cię
kochaj innych tak
jak On cię kocha.
   Bóg z Tobą
     Matka Teresa

W trakcie rozmowy z Matką Teresą miało się wszechogarniające wrażenie, że miłość jest Bogiem i że poprzez nią można najpiękniej zrozumieć i chwalić Boga i niemożliwym jest znaleźć ścieżkę do Boga poza miłością. W tej swojej wizji była bliska Mahatmie Gandhiemu, który wierzył, że miłość jest Bogiem.

Matka Teresa jest świętą uniwersalną - podobnie jak Gandhi. Jest zadziwiające podobieństwo między nimi, mimo że pochodzą z różnych stron świata i pełnili różne funkcje w społeczeństwie. W czasie organizowania jej uroczystego pogrzebu, rząd Indii z pełną świadomością złożył hołd temu co najlepsze w ludzkości, uznając ją za świętą. Szczególnie wymowny jest fakt, że zdarzyło się to w Indiach, kraju o tradycji religijnej tak różnej od chrześcijaństwa, po którym wciąż wędruje tylu świętych.

Poszedłem do starej świątyni Kali - obecnie hospicjum, z pewnym drżeniem. Spodziewałem się tam trafić na atmosferę powagi i przygnębienia. W końcu był to dom dla umierających! Ale znalazłem tam coś zgoła innego. Przywitało mnie sześć sióstr opiekujących się 80 szkieletami, z których wiele w spokoju już odchodziło. Mimo to atmosfera tego miejsca była przepełniona "cichą radością". Uczucie pogody było wszechobecne. Ci ludzie nie wyglądali na zupełnie zbrukanych, gdy myły i opiekowały się nimi młode zakonnice, tak bez reszty oddane służbie miłości. Nie była to również atmosfera antyseptycznie czystego szpitala, całego w bieli. Zgromadzenie Misjonarek Miłości jest na to za biedne. Wszystko jest tu surowe, proste i stanowi niezbędne minimum. Jednak w miejscu tym czuje się promieniowanie bożej miłości.

Im dłużej przebywałem w tym niezwykłym domu, tym bardziej byłem pod jego wrażeniem i tym mniej rozumiałem jak siostry to robią, że są tak naturalnie spokojne i szczęśliwe w miejscu, które można by uważać za nie do zniesienia. Od nich promieniowała radość. Od wszystkich. To nie był uśmiech, który pojawia się na ustach na widok gościa. One emanowały energią miłości. Ta praca jest tak wyczerpująca psychicznie, że wydaje się, iż w zupełności wystarczyłoby pielęgnowanie chorych do czasu ich odejścia. Jednak Misjonarki Miłości robią więcej. One przesycają ich miłością. Wielu umierających nie chce dalej żyć. W swoim życiu byli przede wszystkim odrzuceni i w konsekwencji odrzucają miłość, jaką im siostry świadczą. Musimy podbić ich miłością - mówi siostra Lou z Singapuru. Powtórzyła kilka razy: z nimi trzeba walczyć, żeby przyjęli naszą miłość. Paradoksalne - ci nędznicy odrzucają miłość. Ta ofiara miłości to nie tylko podarowanie biednym tego, czego nie zaznali w życiu. To kompensowanie zła, które było im uczynione. Więcej, jest to podarunek boskiego światła, które spłynęło z innego świata. Powoli cały obraz ujawnił mi się z całą jasnością. Te siostry są ucieleśnieniem miłości, w najwyższym stopniu zinterioryzowały nauczanie Matki Teresy i Chrystusa. Starają się zachować wobec biednych tak, jakby zrobił to Chrystus. Działają ze świadomością Chrystusa i z jego nieskończoną miłością. Starają się widzieć Boga w osobach nędzarzy - bo tego wymaga od nich reguła. To właśnie sprawia, że hospicjum to takie promienne miejsce. Wyobraźmy sobie, że żyjemy poprzez świadomość Chrystusa albo Buddy. To właśnie sprawia, że siostry w tym specjalnym domu są tak kochane i szanowane. Wyobraźmy sobie również nędzarza, który w tym świecie niczego nie posiadał, znalazł się w hospicjum załamany, ale zostaje wyniesiony przez światło Chrystusa i jego nieskończoną miłość. To nie jest zwyczajna rzeczywistość, a jednak jeden wariant ludzkiej rzeczywistości, do której można dotrzeć nie tylko poprzez chrześcijaństwo, ale również poprzez inne religie.

U Misjonarek Miłości znajdujemy zadziwiającą mieszankę Wschodu i Zachodu, tradycyjnej energii kobiecej i męskiej. Zgromadzenie Misjonarek Miłości jest chrześcijańskie, jednakże zdecydowaną większość sióstr (przynajmniej w czasie mojego pobytu) stanowiły Azjatki. Każda z nich miała na sobie sari. Zgromadzenie zostało założone przez kobietę i jego siłą napędową są młode kobiety. Jednakże nie jest ono zdominowane typowym dla wielu zgromadzeń żeńskich dewocjonalizmem i pasywnością. Jest pełne energii męskiej. Te zakonnice podróżują, niosą pomoc i działają nieproporcjonalnie do ich wątłych ramion. Poprzez uosobianie obecności Chrystusa i skierowanie się na biednych i odrzuconych, Misjonarki Miłości są ruchem niosącym odkupienie, nie mającym sobie równych w XX wieku, prawdziwie franciszkańską - chrystusową pochodnią miłości. Jest to wielkie osiągnięcie w naszym świecie skurczonym, wyblakłym, zarazem świadectwo tego, jak wiele jesteśmy w stanie zrobić jeśli tylko pozwolimy zaistnieć miłości.

Podczas pobytu w hospicjum, siostry traktowały mnie jak członka zgromadzenia, brata, który przyjechał pomóc. Jedna z nich zapytała: Na jak długo przyjechał ojciec do nas? Na trzy miesiące, tak? Poczułem się niezręcznie, zawstydziłem się kiedy zadano mi to pytanie. W tym momencie zrozumiałem jak piękne jest to co czynią siostry. Poczułem impuls by do nich dołączyć i żal, że nie mogę tego uczynić. Od tej pory często zastanawiałem się nad kwestią: Jakie to struny są w nas ukryte, które są w stanie wywołać niezwykle piękne stany sięgające granic mistyki?

Przeżycia jakich zaznałem w Domu dla umierających, były jednymi z najgłębszych i najbardziej godnych zapamiętania w moim życiu. Wdzięczny jestem, że dane mi było doświadczyć sytuacji, w której największa nędza i absolutne piękno znalazły się pod jednym dachem. To przeżycie zmieniło mnie w sposób nie dający się opisać.

Patrząc na życie Matki Teresy ma się poczucie sensu własnego życia. Z pewnością głębszej refleksji wymaga spojrzenie na nasze życie w świetle jej przesłania: Jak służyć Chrystusowi poprzez służenie nędzarzom, biedakom, odrzuconym, nieszczęśliwym i poniżonym. W wieku niemal paranoicznego egoizmu, to wezwanie do altruizmu wydaje się pomylone. Czy egoistyczne dążenie do korzyści materialnych jest wszystkim, co ma dla nas znaczenie? Przekraczają to co jest "rozsądne", "uznane" i samolubne, składamy hołd naszemu wyższemu "ja". Kiedy dotrzemy do naszego najgłębszego "ja", będziemy podobni do Matki Teresy, do Mahatmy Gandhiego oraz do innych wielkich ludzi, którzy nauczali i praktykowali miłość i altruizm.

Zarzucano mi, że jestem marzycielem, idealistą, ponieważ wierzę iż altruizm jest uniwersalną cechą ludzkiej natury. Nie sądzę, że jestem niepoprawnym marzycielem. To prawda, nasze społeczeństwo jest obecnie w stanie dziwnego otępienia. Wydaje się, że ludzie nie chcą nic wiedzieć o biednych. To jest tylko powierzchowne wrażenie. Jesteśmy w pewnym sensie przytłamszeni, pozbawieni uczuć poprzez obojętność, która została nam narzucona. Głębiej, poza nią, pali się w nas wewnętrzne światło. Kiedy stajemy twarzą w twarz z ludźmi takimi jak Matka Teresa, nasza reakcja jest zawsze taka sama: "Mój Boże! Matka Teresa jest we mnie. Jest taka cząstka we mnie, która czuje tak samo jak ona." To jest triumf Matki Teresy, ale również naszego wewnętrznego światła.

Życie Matki Teresy było pięknem zapierającym dech w piersiach, chociaż było tak proste. Żadne z jej działań nie było spektakularne, a jednak suma Jej życia była triumfalna! Było to życie uporządkowane, ale i promieniujące niezwykłą intensywnością. Przypominało, czym możemy być i czym w rzeczywistości jesteśmy.

Prof. Henryk Skolimowski
tłum. dr Maria Manuela Poznańska




ZB nr 11(137)/99, 16-31.8.99

Początek strony