Solar-Fabrik powstała w 1996 r., we Freiburgu w Niemczech. Jest to przedsiębiorstwo prywatne, założone w celu produkcji modułów fotowoltaicznych i innych urządzeń do wykorzystania energii słonecznej. Fakt, iż zostało założone przez grupę prywatnych przedsiębiorców, niezależnych od międzynarodowych korporacji (stan ten utrzymuje się do dziś), pozwolił na stworzenie firmy, która jest konsekwentna w swym działaniu na każdym kroku. Architekci, którzy projektowali obiekt fabryki, dostali wytyczne, by był on w pełni przyjazny dla środowiska, oraz by całe jego zapotrzebowanie na energię było pokryte ze źródeł odnawialnych. Prace nad projektem trwały przez cały rok. Budowę rozpoczęto w styczniu 1998 r. i zakończono w marcu 1999 r. Wtedy świat ujrzał coś, co zdawało się dotychczas być niemożliwe - fabrykę nie zanieczyszczającą środowiska.
Wcześniejsze założenia udało się w pełni zrealizować. Dzięki zintegrowaniu modułów fotowoltaicznych z południową fasadą budynku udało się zapewnić, by ponad 40% zużywanej rocznie energii elektrycznej było produkowane ze słońca. Pozostałą energię elektryczną (głównie potrzebną do pracy na nocnych zmianach, oraz w miesiącach zimowych, kiedy produkcja prądu z modułów fotowoltaicznych jest niska) uzyskuje się w wyniku spalania oleju rzepakowego w specjalnym kotle o wysokiej sprawności. Nie zaniedbano również kwestii ogrzewania. Budynek ogrzewany jest za pomocą instalacji do pasywnego wykorzystania energii słonecznej (okna energooszczędne zintegrowane z południową fasadą budynku), wspomaganej przez kolektory słoneczne (do ogrzewania ciepłej wody użytkowej), oraz wspomniany już wcześniej kocioł na olej rzepakowy (jest on dodatkowym źródłem ciepła, głównie w zimie). Łączna produkcja energii (zarówno cieplnej jak i elektrycznej) w Solar-Fabrik wynosi 488 MWh rocznie. Całość jest produkowana z odnawialnych źródeł.
Wielu przemysłowców zastanawiało się, czy zakład którego budowa była tak kosztowna (koszt stanu surowego wyniósł 6 mln DEM) będzie w stanie konkurować na rynku zdominowanym przecież przez duże koncerny. W ciągu pierwszego roku działalności wszelkie obawy zostały rozwiane. Konsumenci docenili fakt, iż ich moduły fotowoltaiczne pochodzą z zakładu, który nie zanieczyszcza środowiska. Solar-Fabrik w 1999 r. zdobyła 25% niemieckiego rynku fotowoltaiki i produkowała moduły o łącznej mocy 5 MW rocznie. Obecnie zapotrzebowanie na moduły fotowoltaiczne rośnie tak szybko, iż zakład się rozbudowuje. Już w chwili obecnej produkuje moduły o mocy 7,5 MW rocznie a potencjał produkcyjny wynosi 6 MW na jednej zmianie roboczej.
Solar-Fabrik jest bardzo dobrym przykładem tego, że dla chcącego nic trudnego. Możliwe jest stworzenie zakładu produkcyjnego, który jest nieuciążliwy dla środowiska, a także poprowadzenie go w taki sposób, by był konkurencyjny na rynku, co obala tezę, że ekologia jest tylko dla idealistów, którzy żyją powietrzem (czego dobitnym dowodem są dywidendy o łącznej wysokości 500.000 DEM wypłacone udziałowcom za rok 2000). Możliwe jest w końcu przekonanie konsumentów do płacenia trochę wyższej ceny za kupowane produkty, w imię ochrony środowiska w skali lokalnej i globalnej, gdyż to jest po prostu najtańsze rozwiązanie.
Krzysztof Wietrzny
krzysztof@sunflowerfarm.com.pl
Oglądaliśmy ostatnio w telewizorni (korekta - nie poprawiać!) narzekania ludzi, którzy już nie mogą zapłacić rosnących kosztów gazu czy ropy dla osiedlowych kotłowni. Właściciele takich kotłowni teraz bankrutują. A same kotłownie dostali taniej, bo ktoś zainteresowany "wcisnął" niemądre i nieprawdziwe hasło, że to "ekologiczne". Za tym poszły kredyty, ulgi. Dużo szkół, szpitali czy gmin poszło na lep tych "ekologicznych dotacji". Przypomina to znane wśród handlarzy narkotyków hasło "pierwsza działka za darmo", szczególnie skuteczne wśród dzieci i młodzieży.
Istnieją w Polsce własne, sprawdzone przez lata prób, technologie produkcji biologicznych paliw dieslo-podobnych. Myślę głównie o grupie fachowców związanych z Instytutem Lotnictwa i Megadeksem. Dotyczy to paliw z takich surowców, jak olej rzepakowy, lniany i in.
Istnieją sprawdzone, tanie technologie wykorzystywania ciepła z biomasy (odpadki drewna, słoma itp.) tak w kotłach c.o. małej mocy (do 150 kW), jak i w kotłowniach ogrzewających kilka do kilkudziesięciu budynków (0,5 do 6 MW).
Są to technologie szczególnie warte upowszechnienia przy skokowym wzroście cen nośników kopalnych a importowanych (gaz, ropa).
Z krótkowzrocznej "polityki dotacyjnej" dotyczącej tych nośników musimy się wyrwać - wynaleźć i wyciągnąć pozytywy. Na razie widzę je tak:
Takie ogrzewanie jest kilka razy tańsze, niż ogrzewanie osiedla olejem opałowym, nawet po wliczeniu pensji palaczy i traktorzystów. Często jednak mieszkańcy osiedli (tam, gdzie o pracę trudniej) wymieniają się i kolejno obsługują swoją kotłownię.
Przegrać lecz nie ulec...
Mirosław Dakowski
Niezależna Grupa "Poszanowanie Energii"
tel./fax: 0-22/812-08-06
dakowy@elektron.pl
www.elektron.pl/~dakowy
Energetycy (ci od "wielkiej" energetyki) po latach protestów i lekceważenia tego źródła energii zgodzili się wreszcie, że w Polsce, szczególnie na wsi, można wykorzystać tę biomasę, szczególnie do ogrzewania pomieszczeń. I że jest tego dużo! Co roku produkujemy (szczególnie na wsi) energetyczny odpowiednik 20-30 milionów ton węgla! Chodzi głównie o wszelkie gatunki słomy. Włączyć też trzeba (poza czterema gatunkami zbóż) słomę rzepakową, grochowiny, łęty fasoli, trzcinę itp. Potrzebne jest trochę pomysłowości: znajomy producent kasz ogrzewa swą fabryczkę ... łuskami z gryki. Gdybyśmy rozsądnie zużyli tę ogromną ilość biomasy (bo taka jest nazwa ogólna tych "odpadów"), to całe rolnictwo uniezależniłoby się cieplnie od "państwowych": węgla, gazu i ropy (ich ceny stale rosną!).
Od 10 lat mamy już w Polsce wypróbowane technologie spalania biomasy w kotłach centralnego ogrzewania o wysokiej sprawności (ponad 90%!). Są to moderatory, ŻUBR4y, Ignisy. Tylko je wykorzystać na szeroką skalę.
Dzięki temu mogliby stać się konkurencyjnymi ci ogrodnicy czy kwiaciarze (posiadacze szklarni), którzy obecnie narzekają na wysokie ceny gazu czy ropy - a my, mieszczuchy, musimy kupować holenderskie róże tańsze od polskich (!!) czy "plastikowe" w smaku pomidory.
Od lat promuję sprawdzone polskie technologie kotłów na biomasę, ale... producentów ŻUBRów czy Ignisów nie stać na wynajęcie aktorów, którzy by w TV za ciężkie pieniądze takie kotły reklamowali. W "mediach" często reklamuje się rozwiązania trzy do pięciu razy droższe, ale gorsze, bo mniejszej sprawności i wygodzie użytkowania.
Kotły na paliwa odnawialne są też idealne (bo tanie kotły i tanie paliwo) dla szpitali, domów starców itp., tj. tam, gdzie przez cały rok potrzebna jest duża ilość ciepłej wody.
Wykorzystanie biomasy zmniejsza bezrobocie, bo zamiast płacić ogromne ceny za importowany gaz czy ropę - płacimy człowiekowi, który (z bliska, tj. z odległości najwyżej paru kilometrów!) przywozi paliwo i pilnuje kotła.
Jest to skuteczna "samoobrona energetyczna" wsi. Marzę, by o tym przekonać również "Samoobronę" (i próbuję to robić) i jej przywódcę - Andrzeja Leppera. A może też przekonamy inne związki czy partie chłopskie? I gminy oraz ich radnych?
Mirosław Dakowski
- Większość Polaków zna Indian z filmów o Bolku i Lolku oraz książek Karola Maya - zagaił entuzjastycznie pan stojący na scenie do licznej bielskiej widowni. Po takim wstępie miałam nadzieję, że Indianie nie znają polskiego (niestety znali) i słuchałam dalej miłego pana, jak opowiada o rzekomym odkryciu dzikich, zdolnych muzyków z Peru przez dzielnych i oddanych sprawie polskich misjonarzy. To dzięki ich zabiegom mieszkańcy dżungli mają możliwość koncertowania w cywilizowanych krajach. Na widowni sporo osobistości: prezydent miasta, biskup, hojni sponsorzy - wszyscy wydawali się zadowoleni z żartobliwego tonu konferansjera.
- Dodatkową atrakcją będzie to - rzucił z tajemniczym uśmiechem pan - że Indianie oprócz swoich tradycyjnych piosenek wykonają utwory sakralne a także zaśpiewają po polsku. Brawa! Chwila oczekiwania na dzikich przedstawicieli plemienia Keczua i oto na scenie pojawia się czteroosobowa grupa młodych, długowłosych mężczyzn odzianych w glany i czarne jeansy i gdyby nie ich barwne poncha i indiańskie rysy, dałabym głowę, że jestem na koncercie europejskiej grupy rockowej. Tym bardziej że muzycy podpięli do pieców gitary basowe, a honorowe miejsce na scenie zajął minikomputer. Solista dyskretnie wyjął z plecionego woreczka dyskietkę, wsunął do komputera i rozległy się dyskotekowe rytmy podkładu z akcentami brazylijskiej samby. Miejsce białych reflektorów zajęły kolorowe, wirujące światła a Indianie pogrywając na tradycyjnych fletach i gitarach odśpiewali po polsku pieśń religijną sławiącą boga białych ludzi.
Brawa! Zmiana dyskietki i z kolejnym półplaybackiem płynie w eter inna, zdaje się bardziej tradycyjna pieśń. Gitary basują, światła wirują. Mniej wyrobiona artystycznie część widowni dyskretnie sunie w kierunku drzwi. Głównie młodzież. Na szczęście większości się podoba, gibają się w rytm kolejnych utworów, klaszczą.
Indianie prawdopodobnie postanowili przybliżyć nam kulturę całego amerykańskiego kontynentu, gdyż mogliśmy usłyszeć w peruwiańskiej aranżacji tak wielkie przeboje jak Quantanamera czy Lambada. Kiedy zaś zagrali motyw przewodni z hollywoodzkiej superprodukcji "Titanic", byłam już pewna, że wszyscy idziemy na dno. Gdyby nie to, że wpadłam w iście "montypythonowski" nastrój, pewnie bym się ewakuowała w tym właśnie momencie. I byłby to błąd, bo może nigdy nie dane byłoby mi usłyszeć andyjskiej wersji "Ore ore" czy "Hej, sokoły". Dopiero wtedy dotarło do mnie, że koncert ten jest prawdopodobnie kontynuacją "Odwilży kabaretowej", której plakaty reklamowe wisiały jeszcze tu i ówdzie na murach. Znając Indian nie tylko z kreskówek i książek dla dzieci, nie zdawałam sobie sprawy, że w dżungli czają się tak dobre kabarety, które tylko czekają na to, by odkrył je jakiś misjonarz niosący naszą cywilizację między bananowce i liany.
Jeśli tak wygląda chrześcijańska wersja dzikości, należy się zastanowić nad sensem organizowania tego typu występów. Ja na scenie zobaczyłam czterech młodych ludzi, którzy najwidoczniej wstydzą się swojej tradycyjnej muzyki i dlatego ubrali ją w dyskotekowy playback z dyskietki z basowym brzmieniem gitar. Jakby obawiając się, czy widzowie zniosą półtorej godziny ich rdzennych pieśni, urozmaicili występ znanymi przebojami oraz religijnymi piosenkami o żenującym poziomie artystycznym.
Szerzone wśród tzw. dzikich płytkie wzorce zachodnie wykorzeniają i zubażają te narody o ciekawej i bogatej kulturze. Piękne, tradycyjne utwory, w których mieści się ludowa mądrość i religia, zostają zastąpione ich cepeliowską wersją, etno-folkiem. Mieszanki te, pozbawione uroku oraz dobrego smaku, są kolejnym symptomem wszędobylskiej globalizacji.
Joanna Matusiak