ZB 10(168), grudzień 2001
ISSN 1231-2126, [zb.eco.pl/zb]
Opowiadania
 

Nazywany był Głupim

Franek z Błędowa nazywany był Głupim. Nie przez złość czy dla jakichś wyjątkowych przywar, tylko dla naturalnego porządku świata, jaki musi istnieć w każdym jego miejscu. W każdej gromadzie ludzkiej jest ktoś najmądrzejszy i najgłupszy, najbogatszy i najbiedniejszy, największy i najmniejszy i tym na krajach skali różnorodności nadaje się nazwiska takie, jakie do nich pasują najbardziej.

A Frankowi nazbierało się dość zasług na ten jego zaszczytny tytuł w okolicy. No, bo jak inaczej nazwać człowieka, który jadąc na targ, pędzi konia aż do Krakowa, na Kleparz, zamiast do Olkusza czy gdzie jeszcze bliżej, a tę rozrzutność tłumaczy, że tam ładniej, w tym Krakowie? Franek zabawki drewniane strugał z deszczułek, woził je na jarmarki i z tego żył.

- Kup sobie żyletki i ogol się, Franiu - zrzędziła siostra Rozalia, gdyż chodził zarośnięty jak dziad z kruchty, a on szkodował sobie na urodę i siostrzynym dzieciom przywoził za to bajgle.

- Nie dziad, nie dziad, tylko braciszkowie ze Srebrnej Góry tak chodzą, ci, co świat poprawiają milcząc! - dodawał do tych bajgli jakiś tajemniczy argument na usprawiedliwienie swojego wyglądu - Chłop, wystarczy aby wody się nie bał, a już kremować sobie gęby czy nożem drapać nie musi!

Bo Franek codziennie, nawet w zimę, taplał się w prądniku, co w parowie za chałupą bił spod kamienia. Jak ten gąsior się pławił i syczał, często z zimna, że człowiek ma być ozdobą świata a nie siebie samego.

Jednego razu od tej długiej wycieczki na kraj świata, koń w powrotnej (na szczęście!) drodze okulał i odmówił dalej iść. Smagnął go Franek batem i nic, widać ból w nodze pokonał ten od bata. To tłumaczyć zaczął zwierzęciu, aby wytrzymało jeszcze tych parę kroków, bo do domu bliżej niż do jakiegoś speca od końskich bóli, ale koń głuchy był na Frankowy rozsądek. Więc rozzłościł się gospodarz jeszcze bardziej.

- Cóż ja tobie, siwa łajzo, poradzę, poza tym, że sam z wozu zejdę i razem z tobą będę kuśtykał taki szmat drogi? - i zgramolił się na dół, ale dopiero jak przodem ruszył, porzuciwszy swój pojazd, przekonał konia do tego pomysłu i zrezygnowane stworzenie ruszyło za panem, uciekając przed nadciągającą z tyłu, pełną łez chmurą samotności, co szła za nimi od Krakowa i batożyła niebo świetlistymi powrósłami. Aż dotarli do wsi, jedno za drugim.

- Głupi Franek - kręcili głowami chłopi, z nabożnym podziwem dla pomysłowości jeszcze głupszego stworzenia, jakim jest koń wobec człowieka - trza go było na ręce wziąć, jak Azę!

Sukę Azę rzeczywiście Franek na rękach do wsi, do domu przyniósł i to jeszcze paltem owiniętą. Znalazł ją w lesie, za cmentarzem, w głębokim śniegu leżącą, jak przydrożny kamień. Najpierw butem namacał, czy to żywe, a gdy resztka psiego życia pod tym dotykiem westchnęła z niezadowoleniem, wygrzebał ją Franek z zaspy, paltem własnym okrył i dźwignął z wielkim wysiłkiem, bo bydlę wielkie było i ciężkie od cierpienia, a Franek chuderlak. No, ale z czego miał masę mieć, jak niedojadał, tylko ptactwu dosypywał do koryta, nawet cudzemu, bo nie wszyscy sąsiedzi mieli głowę pamiętać o gadzinie? Bo służba u człowieka to najlichszy kawałek chleba, chyba że się trafi na Głupiego, któremu można w locie wyrwać z rąk kąsek, a on jeszcze drugi z kieszeni wyjmie i dorzuci. O to też go Głupim nazywali nawet sami winowajcy a swoje dalej robili, a raczej nie robili tego, co do nich należało, czyli swojego.

Karmił więc i tę sukę i kurował, a ona wnet doszła do siebie i z tej wdzięczności, parę dni po ocaleniu urodziła Frankowi sześcioro szczeniąt. Na przednówku! I tak co jakiś czas, nawet dwa razy do roku, narażając go na jeszcze większe kpiny w środowisku. Topił Franek te ślepięta, nikomu innemu nie pozwolił tego robić, bo to zegarmistrzowska robota musiała być, aby cierpienia nie było zbytniego. Ale co się głupiej suce naperswadował przy tym, aby rozumu wreszcie nabrała!

- Głupia suko, najpierw zbytkujesz, dupa cię swędzi a potem ja muszę za ciebie myśleć a ty tylko wyć potrafisz! - pouczał ją, gdy wlokła się za nim do studzienki przy źródle i liczyła zapłakanymi ślepiami wrzucany do wody drobiazg. A raczej wkładany, bo szczeniąt nie wrzuca się, tylko wkłada na chwilę do lodowatej wody, wtedy serduszka zatrzymują się z zimna i po kłopocie. Aż razu jednego, przed ostatnim szczeniakiem odwrócił się i spojrzał z wyrzutem na Azę, która z tymi samymi emocjami patrzyła na swojego niedawnego wybawcę. Oczy człowieka i psa spotkały się nad tą ogromną przepaścią, która otwierała się między nimi w dniach rodzenia i śmierci. Człowiek cofnął rękę ze szczenięciem pod pazuchę i tak razem, we trójkę wrócili do domu.

- Masz nazad tego swojego podciepa, niech cię cycki nie swędzą! I żeby mi to było ostatni raz! - przykazał suce i aby ułatwić jej poprawę w postępowaniu, ogrodził domostwo gęstym płotem a Azę zamykał w chałupie, gdy na to pora nadeszła. A ten szczeniak, to był Nietopek, którego zjedli za Niemca. Bo Niemcy taki podatek przyłożyli od psów, że ludziom jeszcze większy głód zajrzał do garnków. Nietopka konspirowali w piwnicy aż go żandarm, Polak, zastrzelił. Wtedy przyszedł do gospodarzy biedny Sitko, co miał sześcioro dzieci i zabrał Nietopka do garnka. Tak to Nietopek oddał po latach zaciągnięty u człowieka dług i Frankowi dobre imię przywrócił na tę odświętną chwilę przy stole.

Co myślały o Franku same zwierzęta? Trudno przewidzieć, jakie mu one gdzieś kiedyś, przed kimś świadectwo wystawią. Na przykład ten lis, co go Franek z pułapki przy płocie uwolnił i zirytowany lisią bezczelnością, kopniakiem do lasu nawrócił. O tym lisie nikt nie mógł się dowiedzieć, bo tego by już mu ludzie nie mogli wybaczyć, że z kryminałem trzyma. I o mleku dolewanym do wody, którą siostra poiła cielaka, boby śmiali się, że to tak, jakby drzewo do lasu nosił. To już były występki, jak ten z kościelnymi pieniędzmi, co je ksiądz kazał Frankowi pozbierać na ofiarę, gdy Franek jeszcze ministrantował. Tymi, które zaraz po zbiórce wsypał do kieszeni Marylce, takiej wsiowej sierocie poniewierającej się na służbie.

- "Kup sobie, Maryla, buty...!" - szepnął konspiracyjnie, a dźwięk monet i tak wszystko zdradził, chociaż zagłuszył ten szept, że chyba sama Marylka nie wiedziała o co chodzi. Ksiądz mu nigdy nie darował tej malwersacji. Nawet jak umarł, bo wtedy bardzo źle śnił się Frankowi.

I tak żył sobie Franek na przekór wszystkiemu: rozsądkowi, prawu, obyczajom. Były z tego stale jakieś straty. Przecież i nieboszczyk Nietopek cudze brzuchy napełnił, nie Frankowy. A Franek nawet królików jeść nie chciał, które hodował namiętnie. Lubił je platonicznie, nie konsumpcyjnie. Więc i one do cudzych garnków trafiały, ale zanim Niemcy przyszli, już ich nie było. Mało to razy Piotrek Książków po nocach się do nich zalecał? Aż go raz Franek za rękę chwycił:

- Pietrek, jakeś głodny, to ze mną gadaj, nie z królikami, może razem coś poradzimy, na to człowiek rozum ma, aby nie musiał polować, jak to zwierzę, tylko zbierać mógł, co sam posiał.

- Idze ty, Gupi, idze, idze! - obraził się Piotrek na Franka - sam lepi proś Boga o rozum! Ale już więcej nie robił wypraw we Frankowe obejście, tylko młodszego brata wysyłał. Może zląkł się tej Frankowej głupoty?

Raz gromada goniła Cyganów, co rabowali kury i jabłka po sadach. Jedna z kobiet schroniła się w szopie, bo ją chłopaki Książków gonili, a ich wszyscy bali się we wsi. I tam, w tej szopie natknęła się na Franka, jak sieczkę rżnął kurom. Zamknął szopę i siedział przed nią z nożem do sieczki, ukrytym w garści, aż obrońcy drobiu zniknęli z jego pola. Wtedy drzwi szopy uprzejmie otworzył i bezpieczną drogę kobiecie pokazał. Ta Cyganka, rozpowiadając o tym później naokoło, też się Frankowi do sławy Głupiego dołożyła.

* * *

Tuż po wojnie zastrzelili Franka za to, że jednego Niemca w tej szopie przed Rosjanami ukrył. Próżno tłumaczył, że jemu było wszystko jedno, kogo przed kim ratuje.

- Czy ja wiedział, czy to Niemiec, czy Ruski? Całkiem po naszemu się bał! Ja ich tam nie rozróżniam, po świecie za nimi nie ganiam i do chałupy nie spraszam, same przychodzą!

Zresztą tak naprawdę to on nikogo nie ukrywał, tylko poniechał wydania, a to co innego jest, być Judaszem, czy Samarytaninem. A że jeść nosił? To przecież temu najpodlejszemu zwierzęciu, co w klatce siedzi uwięzione, należy podać jeść, bo samo sobie nie weźmie, tak jak samo do klatki się nie pchało. A jak się naje to przecież kąsać nie będzie!

- No i sobie tym głupim gadaniem już całkiem zaszkodził - lamentowała Rozalia - próżno im tłumaczyłam, że on głupi jest, słuchać nie chcieli!

- Nie taki on głupi, nie! Już on dobrze wiedział, co robi. ! - objaśnił ten oficer, co przyszedł z wyrokiem na Franka. Aż ludzie oniemieli z tego nagłego wyróżnienia, jakie spotkało Głupiego w ostatniej chwili jego życia. A on pożegnał swoich z dumą i z podniesionym czołem szedł do czarnego samochodu.

Gabriela Szmielik-Mazur

rys. Jarosław Gach

Zdrowa żywność

Siedzieli przed telewizorem i nie rozmawiali. Żonka chciała wyłonczyć, nu nie pozwolił! Bo cob robili przez cały wieczór?! A?! W klipe grali? Abo w salonowca?!... Znuweś by się kłócili jak w tamte świenta, czy w sobote, jak światło wyłonczyli. A nu, ich!...

Najsamprzód popatrzyli na reklame, bo jej najwienc dawali. Już musić z tysionc razów jej widzieli. Aż hadko patrzeć!... Nu ale co zrobisz?! Znuweś te "dwa paluszki" i "Head and Shoulders"... A to i pieluszki "Pampers" na dodatek. A nu, ich!...

Nu żonkie znerwiło dopieru, jak kazali w "Arielu" prać: "Pranie czyste jak łza!"...

- Żeb was pokrenciło z to reklamo! - stała bluźnić - Tylko wyciongajo z ludziów pieniondzy. A renty starcza na pół miesionca... A nu, was!... A palcy po praniu i tak pokrencone...

- Nu, to co zrobisz? - Powiedział - zaodraz dobawił - Tak musi być!

- Nie musi! - stała gadać swoje - Najlepiej prać w szarym mydle! I jeszcze taniej wychodzi. Spraktykowała już przed wojno... A na włosy najlepsze mydło dziegciowe...

To powiedziawszy, żonka spójrzała na mnie i dawaj rozkazywać: - Weź jego i umyj głowe, bo łupież biała, aż hadko patrzeć!...

A to podejszła do telewizora i wyłonczyła jego. A nu, jej!... Nawet i nie protestował, bo nadojedli mnie te ichnie reklamy. A najwienc nie podobali sie jak zachwalali zagraniczne napoji bombelkowe... A nu, ich! Toż to woda perfumowana z cukrem o podobie cytryny... A jakie drogie chalery! Za jednego chco dziesieńć tysionców... A z czarnej porzeczki, czy jabków samemu możesz zrobić za groszy... Abo kwasu chlebnego na ten przykład... Kiedyści, jeszcze przed wojno, to kupowali buze. Była ona takoż buszujonca jak szampan... I lekarzy zalecali jej na wzdeńcia. Taka zdrowa była! Nu, to porozmawiali o zdrowej żywności.

- Sanepid - stała żonka zagajać - każe kupować zdrowe żywność.

- No to co z tego! - zaprotestował. - Toż ona nie wyglonda zachencajonco... Ludzi nauczyli sie łapać wszystko, co bliszczonce, w pozłotku, znaczy. A u nas nie wszystkie jeszcze zapakowane, jak należy...

- Masz racje! - pochwaliła mnie żonka, chociaż raz zadowolniona.

To postanowili kupować tylko zdrowe żywność. Zaodraz z samego rania pojszli do naszego sklepu i poprosili o buze.

- Czego państwo sobie życzycie?! - zdziwiła sie sklepowa.

- Chcieli buzy ze trzy butelek - powiedziała żonka.

- A co to jest ta "buza"?! - rozdziawiła sie na nas.

- Jak to co?! - wtroncił swoje trzy groszy. - Nie wie?!... Toż to taki napitek z jaglannej kaszy!...

- Z jakiej kaszy?! - jeszcze wienc zdziwiła sie sklepowa.

- O, wszystkie świente!... Nie wie?! - Teraz ja czuć nie zemglał: - Toż dawniej jej nazywali prosiano kaszo!...

- O, jagły! - stała śmiać sie jak nakrencona - Nie, takiej nie mamy. I dawaj zaodraz protestować i radzić: - Może państwo wezmą "pepsi". To napój dobry, orzeźwiajacy...

- A nu, jego z "pepsi"! - zawołał zły i dobawił: - W takim razie poproszę o szampana z serwatki...

- Jakiego?! - rozdziawiła sie znuweś.

- Nu, takiego biezalkoholowego, co jego robio z serwatki. Bo my same jest niepijonce...

- Szampan z serwatki! Dobre sobie!! - stała sie śmiać sklepowa - Czegoś takiego jeszcze nie widziałam!...

- Z czego tu zemby golić? A?! - zauważył - Toż lepszy on od "pepsi" i inszych zagranicznych napitków. A to jeszcze do tego i zdrówszy!... Niech sama pospróbuje, to bendzie wienc chciała! - zawołał.

Nu, to sklepowa pokiwała tylko głowo, nic nie rozumiawszy. A nu, jej!...

- Ot i masz tobie! - zawołała żonka, jak wyszli ze sklepa na podwórek - Weź tu i kup zdrowe żywność! - dobawiła na ostatek.

Takim sposobem wrócili do domu nic nie kupiwszy i żonka zaodraz stała rozczyniać zakwaskie chlebowe, żeb starczyło na trzydzieści butelki...

Teraz, jak zasiondniem do telewizora i pokazujo reklamy z zagranicznymi soczkami i inszymi bombolkowymi napitkami, to śmiejem sie z tych wszystkich, co ich kupujo. I popijawszy kwasu chlebnego mówim: "Szkoda, co buze przestali produkować." Żeb pamientali jej smak! Ho, ho, ho!...

A i kwas chlebny, dobra rzecz! Jak zjesz, nawet i co tłustego, to jak im popijesz, zaodraz zgaga puszcza!... To odpokond jego znuweś pijem, zaodraz zdrowe sie poczuli. A kto nie wierzy, niechaj przyjedzie do nas, na wieś! Wszystkie poczenstujem za darem. I jeszcze na drogie damy, żeb nie umarli z pragnienia!...

Mieczysław Czajkowski
Tekst nadesłany na konkurs literacki
"Ekologizm - przewartościowania w kulturze"
Copyright by Klub Środowisk Twórczych

Zielone aforyzmy

* * *

Deszcz siarki pada dziś jednakowo na sodomitów i na sprawiedliwych.

* * *

W starożytnej Grecji mawiano: "Nie wejdziesz drugi raz do tej samej rzeki". A u nas i raz wejść nie sposób.

Robert Gutowski
Aforyzmy nadesłane na konkurs literacki
"Ekologizm - przewartościowania w kulturze"
Copyright by Klub Środowisk Twórczych

"Kazania wiosenne"

Wiara polna

Kiedyś odeszłam od waszego świata, bo prawie zabiliście mnie, ale zawrócił mnie deszcz i jeśli żyję jeszcze, jestem w drodze ku wam. Dlatego mówię do was już teraz, abyście mnie poznali i z powrotem przyjęli.

Wiara jest tam, gdzie cicho mówi się o człowieku i z łagodnością o nim myśli. A wy wszyscy podnosicie na siebie głosy swoje, ciężkie i ostre, jak miecze, które potrafią nawet niebo okaleczyć. Gdybyście chcieli wierzyć prawdziwie, czyż nie powinniście raczej być jak ptaki? One nie krzyczą, ale doskonale pięknie modlą się wśród zielonych różańców liści i tańczą na chwałę ziemi z wiatrami. Nie filozofują i nie wątpią, i cieszą się każdym dniem tak, jak wy każdym dniem pogardzacie. Wierzą każdym wzlotem i ufają w pożytek każdego upadku.

Albo też drzewa. Nieustającym wznoszeniem ramion gałęzi ku słońcu, czyż nie bardziej na nie zasługują niż twarze wasze rzeźbione złością? Czyż trwałość ich nie jest dowodem na najszczęśliwszą wiarę czerpaną tylko z podziwiania latarenek gwiazd nocami, w których wy tylko zanurzacie swoje zło?

Mówię do was, choć jedyną pewnością, jaką mam, jest to, że mnie słuchacie. Mówię: stalibyście się lepszymi, gdybyście jasności istnienia uczyli się od wszystkiego, co właśnie zabijacie.

Uczę, choć zamiast uczniów wokół mam tylko sędziów. Nauczam: nie pożądajcie czasu ani przestrzeni, bo nic z tego nie jest dla was. Nie pragnijcie także niczego, co istnieje namacalnie, bo prowadzi to do wojen, a żadnej z nich nie można nazwać świętą. Otwierajcie się, by dawać, stańcie się jak bezbronni, bo tylko tacy się nie boją, więc wierzą. Pozdrawiajcie się uśmiechami i błogosławcie myślami wypełnionymi troską o innych tak, jak ja troską o was przepełniona błogosławię was z oddali: w imię człowieka i światła, i pokory świętej. Amen.

Nadzieja powszednia

Idę już wiele wieków. Wędruję długo i dokładnie, by przyjść do was prawdziwie. I tym, co martwi mnie najbardziej wśród tej wędrówki, jest to, że nadziei wam brak. Żywicie się chlebem powszednim, ale nadziei powszedniej w was nie ma. Nie bójcie się pospolitej, codziennej nadziei. Przyjmijcie ją choćby od źdźbła trawy i pomnażajcie w sobie na wszystkie godziny wasze.

Albowiem wiem już, co pozostaje człowiekowi, który pozbawia się tego ognia. Zamarza tak, że żadna wieczność nie jest w stanie uwolnić jego serca od chłodu. Mówię z wiarą, że mnie zrozumiecie. Mówię, bo sama byłam w stanie zamarzania, ale w porę nadszedł ratunek. Ogrzano mnie szarą nadzieją następnego dnia i tak zdołałam się wyrwać mroźnej mgle, choć dotąd jeszcze dłoni ogrzać nie potrafię. A widziałam już także tych, którzy szukali długo swojego życia, a okruchem nadziei pogardzili i dlatego dotąd go nie odnaleźli. Oczy im więdną, a potem gniją, a potem znikają bez śladu błysku.

Dlatego teraz przystaję na szlaku, przyklękam i proszę was: nie traćcie nadziei. Nadziei na piękna nieśmiertelność, gwiazd wstawanie i dobra zmartwychwstanie. Amen.

Miłość ludzka

Stoję na szczycie ostatniego wzgórza. Ostatni stok przede mną. Tam, w dole, zebrały się już tłumy. Czekacie na moje przyjście, aby móc zniszczyć mój głos, zabijając po kolei każde słowo. Zanim nauczycie mnie milczenia, opowiem wam, jak stąd widać dolinę, którą zamieszkujecie. Każdy z was jest sam. Wszyscy odeszli od wszystkich, w ten sposób nikt nie zna ludzkiej twarzy. Jedynie miłość mogłaby was uratować. Ta, której nie macie.

Kochałam jednego z was i chciałam, by zrozumiał, jak różna jest miłość moja od waszej, którą zastępujecie sobie brak innych rozrywek. Ale za każdym razem, gdy go widziałam, dawał mi tylko smutek i strach. Najpierw byłam przerażona, lecz potem zrozumiałam, że przecież nic innego nie macie, więc tylko to możecie mi ofiarować, albowiem waszym jest jedynie to królestwo. Martwe królestwo pyłu. I znów płaczę nad wami.

Gdybyście mieli miłość, którą znam, prawdziwą miłość ludzką, nie musielibyście się martwić śmiercią czy chorobą. Gdybyście nauczyli się kochać tak, jak mnie kochać nauczono - wszystko wokół byłoby bezpieczne. Temu bowiem, co byście kochali jak ludzie prawdziwi, nie pozwolilibyście umrzeć ani nawet zachwiać się w istnieniu.

Miłość człowieka, który pojmuje, że jest człowiekiem właśnie, byłaby w stanie ocalić was, którzy bez niej jesteście tylko pustką kosmosu miotającego się bez celu pośród nieograniczenia.

I schodząc teraz do was i słuchając coraz bardziej natarczywych słów waszego powitania, widzę, że ta agresja to tylko próba ukrycia potężnej tęsknoty do miłości. Wierzę, że ta właśnie potęga eksploduje kiedyś, jak pąk eksploduje kwiatem, i że będziecie wtedy rozdawać sobie życie, nie zaś wieczne umieranie. Niech każdy z was przyjmuje miłość z rąk każdego innego na cześć i chwałę jej imienia, a także na pożytek wasz i całej tej ziemskiej doliny. Amen.

Agnieszka Kołodziej
maj 1992
Tekst nadesłany na konkurs literacki
"Ekologizm - przewartościowania w kulturze"
Copyright by Klub Środowisk Twórczych

Konkurs

Człowiek, kultura, środowisko

Klub Środowisk Twórczych w Warszawie ogłasza otwarty konkurs

"Człowiek, kultura, środowisko"

Do konkursu mogą być przedstawione nie publikowane wcześniej reportaże, eseje, felietony, opowiadania, utwory poetyckie, fotografie i grafiki.

Zgłaszane prace powinny opisywać wzajemne relacje człowieka i środowiska; odnosić się do zjawisk kulturowych; przewartościowań postaw i stosunku do życia.

Prace należy opatrzyć godłem, a w zaklejonej kopercie (sygnowanej tym samym godłem) podać dane autora: imię i nazwisko, dokładny adres (dodatkowo nr tel. lub e-mail).

Prosimy o nadsyłanie prac do końca maja 2002 - teksty w trzech egz. (format A4 w postaci wydruku komputerowego lub maszynopisu, mile widziane będzie załączenie wersji elektronicznej na dyskietce); format pozostałych prac jest dowolny.

Wyniki Konkursu zostaną opublikowane w prasie, Biuletynie Klubu Środowisk Twórczych oraz na naszych stronach internetowych.

Najciekawsze prace zostaną opublikowane w wydawnictwie pokonkursowym.

Przesyłki z dopiskiem "Konkurs" należy przesyłać na adres:

Klub Środowisk Twórczych
ul. Zaruby 9/125
02-796 Warszawa
e-mail: klubsrodowisktworczych@wp.pl

Więcej o klubie oraz pierwszej edycji konkursu "Ekologizm - przewartosciowania w kulturze" znajdziesz na stronie:

www.humanista.pl/kst



 
Wydawnictwo "Zielone Brygady" [zb.eco.pl]
Fundacja Wspierania Inicjatyw Ekologicznych [fwie.eco.pl]