ZB 10(168), grudzień 2001
ISSN 1231-2126, [zb.eco.pl/zb]
Refleksje
 

"Das Kapital" XXI wieku

Nie jest jedynie zbiegiem okoliczności fakt, że najgłośniejszym rzecznikiem ruchu antyglobalizacyjnego jest trzydziestoletnia kobieta wywodząca się z serca władzy i dobrobytu (czyt. Ameryki Północnej), której politycznym zapleczem są lewicujący za młodu rodzice i mania zakupów wieku dojrzewania. Jako nastolatka, Naomi Klein - bo o niej mowa, całe dnie obsesyjnie przesiadywała w centrach handlowych poszukując ubrań z metkami markowych producentów. Kilkanaście lat później napisała swoją pierwszą książkę, "No Logo", przepełnioną antykorporacyjnymi ideami. Tytuł "No Logo" nie jest jedynie czystym sloganem mówiącym "Nigdy więcej żadnego logo (znaku firmowego, marki)". Wyraża raczej nastawienie wielu młodych ludzi, coraz częściej występujących przeciw wielkim korporacjom.

Protesty w Genui, a kilka tygodni wcześniej w Göteborgu i Quebecu, przykuły uwagę światowej opinii publicznej. Jednak większość relacji pomijała odniesienia do tego, skąd się wzięli demonstranci, przeciwko czemu i dlaczego protestowano, skupiając się głównie na rozbitych witrynach sklepowych i wywróconych samochodach. Po Seattle każdy kolejny szczyt możnych tego świata pociąga za sobą wielotysięczne protesty. W Quebecu protestowano przeciwko podpisaniu układu FTAA, w Göteborgu pretekstem dla protestów był szczyt UE, a w Genui spotkanie G8. Warto zatem prześledzić zaplecze intelektualne oraz ideologiczne źródła, które stoją za tymi protestami. Dobrym punktem wyjścia jest książka No Logo. Taking Aim At The Brand Bullies (Bez logo. Biorąc na celownik markowych potentatów) kanadyjskiej dziennikarki Naomi Klein, na co dzień mieszkającej w Toronto i pisującej w tamtejszym dzienniku "Globe And Mail".

No Logo ukazała się w USA w 1999 r. tuż przed protestami w Seattle i z miejsca stała się sensacją, bo jako jedyna tłumaczyła skąd wzięły się protesty przeciwko globalizacji. Londyński "Observer" określił książkę "Kapitałem" tworzącego się antykorporacyjnego ruchu". "New York Times" nadał jej miano "Biblii nowego ruchu", a konserwatywny "The Economist" przyznał, że "[No Logo] powinno być przeczytane przez każdego kto uważa, że protesty w Seattle w listopadzie 1999 roku, były jedynie niegroźną aberracją". Klein dała poważne intelektualne zaplecze dla kształtującego się największego ruchu protestu przełomu wieków.

Równocześnie książka ta poświęcona jest kulturze masowej, która otacza nas każdego dnia. Mówi o powszechnie znanych markach, znakach firmowych i metkach. Co więcej, Klein dała głos generacji przed trzydziestką, która aż do teraz, nigdy wcześniej nie miała wpływu na politykę.

Cel - ometkować cały świat

W połowie lat 80. jedne z największych światowych firm zaczęły podupadać. Zgodnie stwierdzono, że korporacje były przerośnięte, posiadały zbyt dużo własnych fabryk, zatrudniających na pełne etaty własnych pracowników, za których trzeba było płacić wszystkie świadczenia socjalne. Ze swoją rozległą biurokracją te wielkie korporacje były mniej mobilne i konkurencyjne wobec takich młodych firm, jak Nike, Microsoft czy Tommy Hilfiger.

Te ostatnie reprezentowały zupełnie nowe podejście. Odważnie założyły, że produkowanie towarów jest tylko skutkiem ubocznym ich działalności, a dzięki zapoczątkowanej przez Reagana neoliberalnej rewolucji, której jednym z efektów była liberalizacja rynku wymiany towarów i reforma prawa pracowniczego, były w stanie taniej produkować swoje produkty poza granicami USA, obniżać koszty i płacić niższe podatki w USA.

Już w połowie XX w. zrozumiano, że marka jest czymś znacznie większym niż tylko maskotką, czy znaczkiem naszytym lub naklejonym na produkt korporacji. Cała firma mogła identyfikować się ze swoją marką. Klein sugeruje, że logo, czyli znak firmowy, jest najbliższy temu co zwykliśmy nazywać językiem globalnym, wspólnym językiem Ziemi. Większość ludzi, niezależnie w jakim zakątku świata, potrafi rozpoznać znak McDonald'sa czy Coca Coli. Jednoczy nas to, co jest nam sprzedawane. Jednym z efektów takiego stanu rzeczy jest kurcząca się przez ostatnie kilkanaście lat w zastraszającym tempie przestrzeń publiczna. Nikogo nie dziwi postępująca komercjalizacja codziennego życia, pod chociażby mile brzmiącym terminem - sponsoring (wzrost o 700% od 1985 do 1998 r.).

Jeden z szefów firmy reklamowej stwierdził nawet, że "konsumenci są jak karaluchy, spryskujesz ich i spryskujesz, a po chwili są już uodpornieni". No i spryskuje się, reklamy są wszędzie: na ulicy, w ubikacjach, środkach komunikacji, na opakowaniach produktów. W 1998 r. PepsiCo proponowało NASA umieszczenie swojej reklamy w kosmosie, a w wielu krajach skandynawskich można uzyskać tańsze połączenie telefoniczne w zamian za wysłuchiwanie co kilkadziesiąt sekund w słuchawce spotu reklamowego. Samo logo stało się czymś oczywistym i pożądanym. Ideałem ucieleśniającym to szaleństwo jest stacja MTV, która nie tylko jest marketingową maszynką dla produktów (czytaj teledysków), które reklamuje 24 godziny na dobę, ale przede wszystkim reklamą samej siebie. Ludzie nie oglądają MTV by zobaczyć jakiś program, oni po prostu oglądają MTV. McDonald's przez 26 lat potrafił procesować się z niejakim Ronaldem McDonaldem, prowadzącym od 1956 r. "Rodzinną Restaurację McDonald'sa". No bo jak to możliwe, by ktoś mógł urodzić się z nazwiskiem identycznym jak logo wielkiej korporacji?

Dzisiejsze reklamy nie mówią tylko o sprzedawaniu produktów, lecz przede wszystkim o sprzedawaniu marki, wyobrażeń i przesłań na jej temat. Zatem celem Nike'a nie jest sprzedawanie sportowych butów, lecz "wzmacnianie ludzkiego życia poprzez sport i fitness". IBM nie sprzedaje komputerów - sprzedaje "rozwiązania". Jak mówi jeden z dyrektorów zarządzających: "markę buduje się nie wokół produktów, lecz wokół reputacji." Ale ta polityka ma również swoje słabe strony. Kiedy firmy zaczynają obiecywać nie tylko buty ale cały styl życia muszą się liczyć z tym, że ryzykują znacznie więcej i znacznie więcej mogą stracić. Przekonał się o tym Nike, który we wczesnych latach dziewięćdziesiątych sprzedawał prawdziwego "ducha sportu", by po kampanii przeciwko wykorzystywaniu przez firmę taniej siły roboczej w krajach rozwijających się, jej szef - Phil Knight, musiał w 1998 r. z bólem przyznać, że buty Nike'a "stały się synonimem niewolniczego wynagrodzenia, zmuszania do pracy w nadgodzinach i do arbitralnych nadużyć".

Co to jest sweatshop?

Zmniejszająca się ilość pracowników przemysłowych jest fenomenem widocznym jedynie na Zachodzie. Jeśli w USA jest cztery razy więcej sprzedawców ubrań, niż osób je szyjących, nie świadczy to jedynie o szalonym postępie technologicznym. Ktoś te ubrania przecież musi szyć, tylko niezmiernie ciężko jest sprawdzić kto i gdzie. Jeszcze nie tak dawno firmy były dumne z tego gdzie i jak jej towary są produkowane. Logo firmy na fabryce było czymś oczywistym. Dzisiaj, większość firm miejsca produkcji opatruje znaczkiem ściśle tajne i zasłania się "tajemnicą handlową". Najczęściej oznacza to tyle, że produkcja odbywa się w strasznych warunkach, często pod lufą karabinu, w "uprzywilejowanych strefach handlowych" w Indonezji, Chinach, Meksyku, Wietnamie, na Filipinach czy na Tajwanie.

Korporacje mogą zatrudniać w krajach rozwijających się tyle samo ludzi, co w USA czy Europie Zachodniej, ale nigdy ludzie ci nie będą pracownikami tej firmy, a co za tym idzie nie mają co liczyć choćby na świadczenia socjalne, które normalnie przysługiwały by ich zachodnim kolegom. Gdy autorka pisze, że sportowa firma odzieżowa Nike zapłaciła Michelowi Jordanowi 20 milionów dolarów za reklamę swoich butów, co było kwotą o wiele wyższą niż łączne pensje dla 30 tys. indonezyjskich pracowników, którzy je robili, to zwykli ludzie mogą czuć złość. Dlatego będą raczej protestować przed siedzibą Nike'a, niż rządowymi budynkami czy ambasadami. I nie chodzi tutaj jedynie o to, że jedna osoba zarabia fortunę, wszak bogacze istnieli zawsze. Ważniejsze jest to, że globalizacja i wolny handel umożliwia wytwarzanie butów gdzieś w Indonezji, a później sprzedawanie ich w USA. Produkują je, w tzw. Sweatshopach, zazwyczaj młode kobiety, często dzieci, pracując po kilkanaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu, za dniową stawkę wynoszącą średnio 0,16 dolara. Koszt produkcji takich butów wynosi kilka dolarów, ale na amerykańskim rynku sprzedawane są za 150 dolarów. Głównym odbiorcą tego typu obuwia sportowego są kolorowe nastolatki z centrów wielkich miast (inter cities), czytaj czarnoskóra i latynoska biedota.

Myli się także ten, kto myśli, że kraje rozwijające się są jedynym miejscem, które nie skorzystało z dobrodziejstw globalizacji i wolnego handlu. Ostatnia dekada przyniosła na Zachodzie niespotykany rozwój pracy czasowej, czy jak kto woli McPracy: nisko płatnej, bez żadnych świadczeń socjalnych, bez możliwości zakładania związków zawodowych i co najgorsze, bez gwarancji, że twoja praca będzie jutro jeszcze na ciebie czekać. Kiedy kilku pracowników McDonald'sa wygrało w procesie ze swoją firmą możliwość założenia w niej związków zawodowych, ta ostatnia po prostu zamknęła całą gałąź swoich barów.

Rewolucja technologiczna, która miała miejsce w ostatnich latach w USA nie stworzyła tak naprawdę milionów nowych miejsc pracy. Stworzyła za to miliony nisko płatnej, tymczasowej pracy, także w sektorze informatycznym, gdzie niechlubny prymat pierwszeństwa niesie Microsoft, zatrudniający nawet przez kilkanaście lat swoich pracowników na umowy tymczasowe. Nie jest także tajemnicą, że od połowy lat siedemdziesiątych dochody Amerykanów są coraz niższe, mimo, że pracują oni dłużej i ciężej niż ich starsi koledzy.

Narastające niezadowolenie

Obszarem, który w ciągu ostatniego dziesięciolecia uległ niesamowitemu skolonizowaniu jest środowisko dzieci i młodzieży. Od połowy lat siedemdziesiątych nastolatki stanowią coraz większą i bardziej wpływową grupę społeczną. Całe kampanie kierowane są do dzieci i młodzieży, od koncertów, programów telewizyjnych, stron grup dyskusyjnych w Internecie, po boiska sportowe.

Jeszcze do niedawna jedynym wolnym od reklam miejscem była szkoła. Teraz także i to się zmieniło. W ciągu jednej dekady korporacje zlikwidowały barierę, która dzieliła reklamę i edukację. Najwyraźniejszym tego przykładem są amerykańskie szkoły i docierający do części z nich (około 8 milionów dzieci) Channel One, dwunastominutowy program informacyjny plus dwie minuty reklam. Wychowawca może wyciszyć fonię w czasie newsów, ale nie podczas reklam.

Udział brandów w życiu szkoły nie kończy się jedynie na oklejeniu jej kilkoma reklamami. Korporacje robią tam to samo, co wcześniej czyniły z muzyką, sportem czy prasą. Chcą zagarnąć jak najwięcej. Nie chcą być dodatkiem do nauki, lecz jej treścią, samym centrum. Uczniowie powinni się uczyć, przyznają, ale czemu nie czytają o naszej korporacji, nie piszą o naszej marce, nie robią badań nt swoich preferencji konsumenckich tak, by można je było później wykorzystać w jakiejś nowej kampanii.

Kluczowe znaczenie dla młodego pokolenia stanowi różnorodność i to niezależnie od formy: kulturowej, politycznej, seksualnej lub społecznej. Reklamy i korporacje mogą nam o niej mówić, ale jedyny efekt jaki otrzymujemy to armia klonów ubierających się w identycznych centrach handlowych. Jak mówił jeden z bohaterów "Generacji X" Couplanda, "Co za różnica skąd pochodzisz. I tak wszędzie są te same sklepy." Globalizacja nie chce różnorodności, a jej głównymi przeciwnikami są narodowe przyzwyczajenia, lokalne marki i regionalne gusta.

Coraz częściej ludzie zaczynają dostrzegać, jak kolonizuje się ich własne życie, jak przestrzeń, która ich otacza, powoli i stanowczo zostaje zagrabiana. Coraz więcej osób zaczyna się temu przeciwstawiać. Wg Klein młodzi aktywiści dostrzegają i czują jak ich otoczenie polityczne, społeczne i kulturowe zostaje zabrane, a później ponownie sprzedane, ale w nowym, przyjemnym opakowaniu: "alternatywnym", "antyseksistowskim", czy "antyrasistowskim". To dlatego kosmetyczna firma Body Shop wywiesza plakaty sprzeciwiające się przemocy wobec kobiet w rodzinie, Nike wypuszcza reklamy, w których kobieta mówi: "Wierzę, że buty na obcasach to spisek przeciwko kobietom" lub "Wierzę, że lala to tylko czteroliterowy wyraz". Ten sam Nike podpisuje kontrakty z czarnymi gwiazdami sportu jak Michael Jordan czy Tiger Woods i później oblepia swoje sklepy cytatami Woodsa mówiącego, że "Ciągle są miejsca w USA, gdzie nie mogę występować ze względu na swój kolor skóry". Wystarczy kilka wolnościowych haseł i już się jest postrzeganym nie jak produkt, lecz jako sprzymierzeniec w krucjacie. Jednak jest to antyrasizm i antyseksizm bez polityki. Kilkadziesiąt lat historii walki o prawa człowieka zredukowanych do niczego więcej niż reklamowego sloganu. Główną wadą tej płytkiej politycznej poprawności jest to, że zastępuje autentyczną walkę polityczną i kreuje pokolenia politycznych działaczy zajmujących się politycznym wizerunkiem, a nie polityczną aktywnością. Może być o wiele więcej wielokulturowych sitcomów, więcej szefów może być Afroamerykanami, ale problemy biednych i bezdomnych czarnych pozostają nadal nierozwiązane. Kobiety mogą rządzić w Europie Zachodniej, ale dalej w Azji czy Ameryce Południowej standardem są sweatshopy, gdzie za głodowe stawki młode kobiety robią T-shirty dla swoich zachodnich rówieśniczek z napisem "Dziewczyny górą". Nie jest to zwykła porażka feminizmu, lecz zdrada podstaw na jakich ruch feministyczny, czy szerzej, ruch praw człowieka się ukształtował.

Nowa generacja - dzieciaki odporne na gaz

Książka Klein opisuje szereg kampanii i protestów, które przyczyniły się do powstania tego, co przyjęło określać się terminem ogólnoświatowego ruchu antykorporacyjnego. Śledzimy protesty przeciwko sieci handlowej Wal-Mart, kampanie przeciwko sweatshopom (Nike, GAP), kampanie na rzecz praw człowieka (Shell w Nigerii), czy walkę o nie skomercjalizowaną przestrzeń w miastach.

W ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy, te pojedyncze protesty przekształciły się w to, co znamy z ekranów telewizorów. Ogromna potęga jaką dysponują wielkie korporacje wzbudza coraz większą złość. Jeden z głównych argumentów przeciwko układom o wolnym handlu, jest założenie, że z jednej strony wzmagają one przemoc w biednych społecznościach, a z drugiej - przemoc policji wobec biednych. W tym systemie, ofiary są nie tylko wykorzystywane, one są wykluczane. Jednostka może nie być potrzebna do wytworzenia wspólnego majątku. Fenomen wykluczenia jest o wiele bardziej radykalny, niż fenomen wyzysku.

Społeczeństwa takie nie są bezpieczne. Ludzie mają mało wiary w system, tym bardziej, że z nadchodzącego dobrobytu mogą nic nie otrzymać. Wówczas policja jawi się jedynie jako siła represji.

Podczas ostatnich protestów można było odnieść wrażenie, że część protestujących czuła się sztucznie pobudzona przez represyjność policji, inni obawiają się, że przemoc generowana przez małe zbrojne grupki, których działania są szeroko komentowane w mediach, daje policji argument do demonizowania całego ruchu, zacierając jego prodemokratyczne cele. W Szwecji czy we Włoszech bardziej skupiano się na rozrzuconych krzesłach z ulicznych ogródków i przewróconych samochodach, niż na tracących nad sobą kontrolę policjantach.

Atmosferę protestów siły porządkowe skutecznie podgrzewają jeszcze przed ich rozpoczęciem. Rozprowadza się informacje o ilości sił policyjnych, specjalnym sprzęcie, 3-4 metrowych murach oddzielających protestujących od obradujących, wyłapywaniu ludzi na granicach, braku miejsc hotelowych, z wyjątkiem więzień (jak w Quebecu), które profilaktycznie wcześniej się opróżnia, by zrobić miejsce dla antyglobalistów. Tego typu zabiegi skutecznie zniechęcają do przyjazdu przeciętnego człowieka.

Protestowanie, bardziej niż bycie zdrowszym elementem demokracji, staje się ekstremalnym i niebezpiecznym sportem, na który mogą sobie pozwolić jedynie twardzi i gotowi na wszystko aktywiści wyposażeni w dziwaczny sprzęt i doktoraty z górskiej wspinaczki czy survivalu.

Protestujący wierzą, że policja będzie działać z użyciem przemocy niezależnie od tego, co oni zrobią. Np. w Quebecu, większość z grup organizujących protesty nie zakładała użycia przemocy. Protesty podzielono na trzy strefy: zieloną, gdzie miano protestować pokojowo, żółtą, z "defensywnym" protestem bez użycia przemocy i czerwoną, z akcjami o "wysokim ryzyku". Jednak policja z jednakową brutalnością potraktowała zarówno pokojowo protestujących związkowców, jak i anarchistów z "Czarnego Bloku". Przy okazji topiąc całe miasto w gazie łzawiącym (użyto łącznie ponad 15 000 kanistrów) i gumowych kulach. Quebec był lekcją, dzięki której bezsensowne użycie siły może być przyczyną zradykalizowania się ruchu. A jedyny widoczny efekt policyjnych akcji to ogólnoświatowa generacja uodpornionych na gaz dzieciaków.

Wobec tego typu zabiegów ruch zostaje zmuszony (z czynną pomocą mediów) do określenia się jako "dobry lub zły", co w efekcie prowadzi do jeszcze większej radykalizacji. I to po obu stronach. Policja zostawia coraz mniej miejsca dla pokojowych manifestacji przekazujących swoje przesłanie poprzez tradycyjne formy obywatelskiego nieposłuszeństwa. Mimo to, coś jednak pcha tysiące ludzi na ulice, czy jest to intuicja, chęć przeżycia dreszczyku emocji, czy może głębokie pragnienie jakie posiada każdy człowiek, by być częścią czegoś większego niż on sam?

Jednak bardziej niż debatowanie nad tym, czy wyrządzanie strat materialnych jest "przemocą" czy nie, antyglobalizacyjni działacze powinni skupić się na tym, czy tego typu działania pomagają osiągnąć szersze cele. Jest to spory problem, no bo jak sformułować przejrzyste cele w tak szerokim i rozczłonkowanym ruchu, gdzie jedni chcą zniszczyć Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a inni jedynie go zreformować.

Wyrazy poparcia są coraz częstsze, w amerykańskim Kongresie coraz bardziej narasta przeświadczenie, głównie wśród Demokratów, że nowe umowy na temat wymiany handlowej muszą zawierać ostrzejsze przepisy dotyczące pracy i ochrony środowiska, niż te zawarte w NAFTA. Bank Światowy przyparty przez ekologów, rozważa zaprzestanie finansowania projektów obejmujących ropę, gaz i węgiel.

Co więcej, z polityką demonstrantów zaczyna zgadzać się opinia publiczna. Badania Uniwersytetu Maryland z lata 2001 r., pokazują, że większość Amerykanów uważa, że rząd USA faworyzuje ponadnarodowe korporacje kosztem amerykańskich pracowników, a 74% twierdzi, że USA ma moralny obowiązek do dbania o to, by pracujący za granicą dla amerykańskich korporacji robotnicy, nie musieli wykonywać swojej pracy w niezdrowych i niebezpiecznych warunkach.

Dlaczego protestują tylko biali?

Często antyglobalistów oskarża się o to, że przeciwko globalizacji występują jedynie biali, dobrze usytuowani, zaczytani w Marksie. Jednak masowe protesty w krajach rozwijających się nie figurują w naszych dyskusjach nt wolnego handlu. Nie ma znaczenia ile osób będzie protestować na ulicach Buenos Aires, Mexico City czy Sao Paulo, piewcy globalizacji nadal będą utrzymywać, że dla wszystkich (a szczególnie dla krajów rozwijających się) globalizacja jest wybawieniem. W czerwcu 1999 r. w kilkudziesięciu krajach miał miejsce Ogólnoświatowy Dzień Oporu Wobec Kapitalizmu. Nie informowały o tym media, być może dlatego, że protestowano w tak mało medialnych miejscach jak Pakistan, Bangladesz czy Urugwaj.

Kiedy jest mowa o wolnym handlu, często skupiamy się na tym, kto staje się bogatszy i kto staje się biedniejszy. Ale w tej grze istnieje jeszcze inny podział na kraje, które prezentowane są jako różnorodny, politycznie skomplikowany krajobraz, gdzie obywatele reprezentują całe spektrum rozbieżnych opinii oraz kraje, które na arenie politycznej prezentują się z ideologiczną monotonią.

W czasie protestów przeciwko FTAA miało miejsce ponad 80 mniejszych akcji, od Argentyny, przez Meksyk aż po blokady amerykańsko-kanadyjskiej granicy w północnym Waszyngtonie. Te demonstracje nie przyciągały uwagi międzynarodowych środków przekazu, ich znaczenie polegało na czymś zupełnie innym, pokazywały jak globalizacja wpływa na lokalny rynek pracy, społeczność, czy środowisko. Widać to szczególnie dobitnie w Meksyku. W siedem lat po wejściu w życie Nafty 3/4 populacji żyje w ubóstwie, realne płace są niższe niż przed 1994 r., za to wzrasta bezrobocie i zanieczyszczenie środowiska.

Póki co jedynym z najbardziej widocznych skutków protestów jest ucieczka elit. W czerwcu Bank Światowy wolał spotkać się via Internet, niż ryzykować utopienie Barcelony w gazie łzawiącym. Listopadowe spotkanie WTO odbyło się w Katarze, jednym z niewielu miejsc, które jeszcze mogą pozwolić sobie na powtórkę "Bitwy z Seattle". Jest to bowiem represyjna monarchia, gdzie uliczne protesty (zgromadzenie powyżej pięciu osób) są surowo zakazane.

Globalizację traktuje się jako coś nieuniknionego, coś, czego nie da się zawrócić lub powstrzymać. Warto pamiętać, że w zasadzie wszystkie wielkie historyczne przemiany społeczno-polityczne zmieniały coś stałego i niepodważalnego. Walkę o prawa człowieka, zniesienie niewolnictwa, ośmiogodzinny dzień pracy, prawa wyborcze dla kobiet również przestawiano jako zagrożenie dla istniejącego status quo. Obecnie na naszych oczach rodzi się największy postępowy ruch społeczno-polityczny naszych czasów. Nie ma on jednej osoby lub grupy ludzi, która mogłaby skrzyknąć 'swoich', a dziesiątki tysięcy, którzy przybywają protestować, są częścią ogólnoświatowego ruchu, który nie ma lidera, centrum, lub nawet jednej nazwy. A mimo to istnieje - ciągle i niezaprzeczalnie. Demonstracje zaś są jedynie przebłyskiem siły codziennych kampanii, umiejscowionych w szkołach, miejscach pracy, czy lokalnej społeczności. No a przynajmniej powinny takimi być.

Bartosz Głowacki
e-mail: baglow77@poczta.onet.pl

O subkulturze proekologicznej

Subkultura proekologiczna nie koncentruje się na samej przyrodzie. Traktuje ją także jako szansę dla uzdrowienia relacji międzyludzkich. Pojawia się założenie: jeśli będziemy odpowiednio zachowywać się wobec natury, to i odpowiednio wobec siebie. Jeśli nie będziemy niszczyć natury, to i nie będziemy tego robić z sobą. Te założenia są w dużym stopniu poprawne. Aczkolwiek nie w całości. Społeczność ludzka potrzebuje dodatkowych zasad, reguł wykraczających poza zależności naturalne. Potrzebuje etyki, aranżacji życia rodzinnego, małżeńskiego i pozamałżeńskiego itd. Na razie za mało się o tym mówi. Jednak kierunek jest poprawny - w największym stopniu zależymy od poprawnych relacji z przyrodą. Wychowanie ekologiczne rzutuje silnie na wychowanie społeczne i jednostkowe ludzi.

Wielu ma nadzieję, że żyjąc w bliskości przyrody, uwolni się od neurotyczności własnej osobowości. I słusznie, jest to rzeczywiście najlepsza droga "od-neurotyczniania" się.

1. Struktura ruchu proekologicznego

Minimum działania ruchu proekologicznego dziś, to walka o tworzenie ciągle nowych rezerwatów i Parków Narodowych oraz poszerzanie zakresu starych. Wyrywanie skrawka po skrawku ziemi z rąk posiadaczy, którzy nie respektują jej praw.

Sytuacja nie jest łatwa. Ludzie aktywnie protestujący przeciwko niszczeniu środowiska na dużą skalę, a szczególnie przeciwko przemysłowi - są "rozpracowywani" przez jednostki specjalne policji zajmujące się terrorystami. Zdarza się nawet, że są nasyłani na nich płatni mordercy.1) W aspekcie światopoglądowym są wciągani w rejestry "sekt", które to rejestry są prowadzone przez organizacje kościelne i prokościelne, które atakują tyleż bezwzględnie, co patologicznie zamieszczone na nich instytucje. To, że niektórzy ortodoksi religijni i służący im politycy traktowali wiele organizacji i kół proekologicznych jako "sekty" jest trochę śmieszne, a trochę prawdziwe. Jeśli sektę pojmie się poprawnie jako odłam czegoś macierzystego, ale co w więcej niż połowie cech dalej pokrywa się z tym, co macierzyste, to trafnie zostaje użyta nazwa "sekta". W tym sensie wiele kół i zrzeszeń można uznać za sekty - i to w najlepszym tego słowa sensie.2) Jednak ortodoksi chcieli użyć słowa w negatywnym sensie. A przecież są sekty korzystne, niekorzystne i obojętne, jak wszystko, co związane z aktywnością człowieka. "Sekty" proekologiczne uważam za na tyle pozytywne, że nie widzę nic co mogłoby się z nimi równać w pozytywności.

Ruchowi proekologicznemu towarzyszy kategoria ludzi, których można nazwać "rozmiękczaczami od środka". Usiłują oni stępić ostrze radykalności, krytyczności i względnej spójności. Działają tak, że wprowadzają do ruchu te tradycyjne wartości, których realizowanie prowadziło i prowadzi do niszczenia życia na planecie, a co najmniej jego lekceważenia; namawiają do tzw. zgniłych kompromisów, czyli takich, przez które ruch zatraca zdrowy, ożywczy impet. A impet jest bardzo potrzebny.3)

Jeśli np. wykazuje się, że gospodarka wolnorynkowa traktuje las jako materiał do przetwarzania dla zysku posiadacza tartaku, fabryki papieru lub mebli i handlarzy przetworami drewna, to rozmiękczacz napisze artykuł, że wolny rynek jest zbawczy dla życia ludzi lub co najmniej najlepszy z tego, co mamy do dyspozycji. Jeśli wykaże się, że ideologia chrześcijańska uczy od dziecka traktowania przyrody jako obiektu "stworzonego" przez superinżyniera i manipulatora, stworzonego dla ludzi, którzy mają prawo nim manipulować, to rozmiekczacz będzie wyszukiwał cytaty z pism tej religii mające nieść przesłanie, że religia ta bywa pozytywnie nastawiona do przyrody i życia. Jeśli wykazano, że przeludnienie wpływa na degradację środowiska naturalnego, to oświadczy, że problem leży gdzie indziej i że ten, kto na to wskazuje jest "totalitarystą", "ekofaszystą" itp.

Nazywam ich rozmiękczaczami, gdyż nie są oni - werbalnie - przeciwko ochronie przyrody, oświadczają nawet, że są za jej ochroną, ale przyjmują założenia przy pomocy których od dawna niszczy się przyrodę; można ich nazwać kryptoantropocentrystami, antynaturalistami lub kryptoantynaturalistami. Przez zawodowych rozmiękczaczy rozumiem tych, którzy prawdopodobnie są oddelegowani przez polityczne i religijne organizacje dotychczasowego establishmentu do tego rodzaju pracy. (Jeśli odpowiedzą znanym sloganem, iż przedstawiam tutaj spiskową teorię dziejów, to pozostaje mi tylko odesłać czytelnika do studiów dotyczących historii ruchów politycznych, religijnych i gospodarczych, by zobaczył, że metody zawodowego rozkładania od wewnątrz są czymś nagminnym w sprawach o mniejszej wadze niż ruch proekologiczny, który istotnie zagraża establishmentowi.)

Nie mówią o zlikwidowaniu przemysłu samochodowego (wolny rynek), ale tylko o zlikwidowaniu autostrad; nie mówią o zmniejszeniu przyrostu naturalnego, ale o tym, by wszyscy jeździli rowerami, by nikt nie dokonywał aborcji itd.

By odpowiedzieć na możliwy zarzut, że autor chciałby pewnie, by ruch proekologiczny wyglądał tak, jak on sam sobie go wyobraża, dodam, że w jakiejś części tak, ale w większej nie. Sądzę, że można przyjąć profil ruchu proekologicznego wg opracowania jego niektórych klasyków, szczególnie A.Neassa.

Analiza ruchów społecznych ukazuje, że pierwszą ich fazą jest walka, czas bojowników. Nierzadko faza ta jest pierwszą i ostatnią, ruch zamiera. Gdy ruch się rozszerza, wtedy przechodzi w fazę negocjacji, kompromisów i budowania. Nie jest dobrze, gdy bojownicy nie chcą ustąpić choć trochę negocjatorom i budowniczym. Ale też nie jest dobrze, gdy negocjatorzy i budowniczy wkraczają, gdy bojownicy nie zdążyli nic nowego wywalczyć. Wtedy mamy tzw. zgniły kompromis. Otóż ruch proekologiczny nie zdążył w ogóle jeszcze rozwinąć pierwszej fazy. A poza tym zbuntowani proekolodzy, "bojownicy" będą zawsze potrzebni, by negocjatorzy nie zanegocjowali, a budowniczy nie zabudowali przyrody.

Ruch proekologiczny zawiera elementy neopogańskie; są one ciągle zbyt słabe, a przecież tak potrzebne jako przeciwwaga tradycyjnego antynaturalizmu, szczególnie w aspekcie rytualności i mitu.

Ruch proekologiczny powoli rozszerza swój zasięg społeczny, pociąga. Oznacza on wychodzenie ze sztywnych i spatologizowanych form społecznych, a także rodzinnych, erotycznych; ogólnie: nadzieję na lepsze kształtowanie życia ludzi. Zawiera oczywiście, jak każdy, elementy utopijne i ideologiczne. Jednak bez nich nie byłby w ogóle ruchem społecznym, lecz np. tylko teorią naukową. Zresztą są tacy, którzy chcą odrzeć ruch proekologiczny z jego werwy, przyciąć przy pomocy nożyc tradycjonalistycznego moralizowania, chcieliby by zamienił się w martwą dyscyplinę naukową lub pozostawał pod kontrolą struktur państwa czy religii.

Subtelnie myślący w ramach ruchu proekologicznego odróżniają ludzi i działania proekologiczne, czyli świadomie i metodycznie dbających o przyrodę od bezpośrednio, otwarcie proekologicznych, czyli nie będących w ruchu proekologicznym, nie zdających sobie sprawy z zależności, nie czytających opracowań na temat ekologii, ale wrażliwych na przyrodę, przynajmniej pośrednio wspierających jej ochronę. Warto by zmotywować tych drugich, by stali się pierwszymi.

Ruch proekologiczny nie może być kostyczny, czy ascetyczny. Na pewno wtedy byłby bardzo daleki od inspirowania się naturą. Istnieje potrzeba rytuałów, świętowania, ludyczności (zabawy), subtelnej przyjemności (hedonizm), także i wolnego od purytanizmu życia erotycznego. Jeśli z takimi znamionami nie powiąże się konkretnego i rzetelnego rozumienia zależności w przyrodzie i między przyrodą a człowiekiem, to ruch nie odniesie sukcesu.

Do samodefiniowania się Homo proecologicusa należy naturocentryzm. Ale warto odróżniać naturocentryzm radykalny i umiarkowany. Umiarkowany to inaczej metodyczny: odsuwa się człowieka na bok, by usunąć go z piedestału, na którym się sam usadowił, ale czyni się to czasowo - do czasu restytuowania równowagi między człowiekiem a przyrodą. Gdy nastaje równowaga, można przyjąć, że człowiek ma coś wyjątkowego w sobie. Skrajny naturocentryzm przyjmuje równość człowieka z innymi istotami żywymi, nie dopuszcza jego wyjątkowości. Oczywiście skrajny naturocentryzm idzie w parze ze skrajnym odrzucaniem antropocentryzmu, zaś umiarkowany naturocentryzm może zbliżać się do umiarkowanego antropocentryzmu. Skrajny jest przydatny do restytuowania równowagi, gdy zaś równowaga nastaje, sensowniejszy jest umiarkowany. Tak mogą się wymieniać w toku dziejów człowieka.

Współcześnie mamy trzy potężne ruchy społeczne: proekologiczny, równości kobiet i mężczyzn (feministyczny) i obrony praw człowieka. Bez nich nie ma godnego życia, a może, jak w przypadku pierwszego, nie ma w ogóle życia na Ziemi (przynajmniej człowieka i złożonych organizmów). Ruchy te nie tylko budują coś pozytywnego, ale i muszą przeciwstawiać się temu, co stare, nowe czy nowostare a niekorzystne (choć bywają rzeczy stare a korzystne). Najlepiej byłoby, gdyby te trzy ruchy społeczne współpracowały ze sobą ściśle.

W ruchu proekologicznym nie może być sprzeczności. Przywołajmy przykład gospodarki. Gospodarka wolnorynkowa polega na bezwzględnej eksploatacji i zużywaniu zasobów kopalnych (nieodnawialnych), produkowaniu olbrzymiej ilości odpadów, polega na konieczności ciągłego eksploatowania, powiększania produkcji, przetwarzania i konsumpcji. Jeśli tak, to zgoda na gospodarkę wolnorynkową bez jej modyfikacji proekologicznej stoi w sprzeczności z ochroną przyrody. Wiemy też, że w sprzeczności stoją zgoda na nieskrępowany przyrost naturalny ludzkości, czy monoteizm (przyroda nie zna żadnego "mono-", przyroda jest wieloraka, wielomożliwościowa).

Byłoby dobrze, gdyby subkultura proekologiczna stała się w większej części kulturą oficjalną, nasycając swoimi wartościami i postawami całą kulturę. Taka jest kolej rzeczy. Ale póki co niech przynajmniej stanie się mocną subkulturą.

Im więcej, dosłownie więcej, ludzi mówi o czymś jako o akceptowanym i ważnym, tym lepiej z tym czują się oni i pozostali, tym szybciej traktują to jako mające znaczenie. Jest to prosta prawidłowość kulturowa (dokładniej: kulturowo-społeczno-psychologiczna).

Ruch proekologiczny to nie tylko ekologia naukowa, lecz ruch społeczny i kulturowy. Jeśli tak, to jakie formy działania mamy do dyspozycji? Wiadomo, od czasów zbieraczy-łowców, że najlepszą formą aktywności społeczno-politycznej jest demokracja bezpośrednia (kontakty face-to-face, wszyscy mają równoważny głos podczas spotkań, w których wszyscy uczestniczą; grupy takie nie mogą przekraczać 30-50 osób). Ale widzimy jego ograniczenia w społeczeństwie liczącym miliony (a nawet miliardy, jak w Chinach, czy od roku 2000 w Indiach). Trzeba więc odwołać się do demokracji pośredniej. Wtedy potrzebna jest jakaś organizacja. W polityce nazywana jest partią. Partia musi być względnie jednolita, w przeciwnym razie nie spełnia funkcji politycznej. A więc ruchowi proekologicznemu potrzebna jest względnie jednolita partia. Potrzebna, ale nie najważniejsza. Poza demokracją bezpośrednią (a jeszcze przed nią: poza konkretną jednostką ludzką) najważniejsze wydaje mi się coś, co nazwałbym Komitetem Zaufania Proekologicznego. Spróbuję go opisać.

2. Komitet zaufania proekologicznego

Kto miałby być jego członkiem? Po pierwsze ktoś, kto brał czynny udział w, przyjmijmy, co najmniej dziesięciu akcjach na rzecz ochrony przyrody. To kryterium działania jest najważniejsze. Jeśli ktoś nie ma ochoty "pracować w terenie", tj. na styku przyrody z problemami ją nękającymi, to nie można mieć do niego zaufania jako do jej obrońcy. Mówić, pisać o ochronie przyrody trzeba, jednak wartość człowieka przejawia się całościowo, w myśleniu, mówieniu i działaniu. A trzeba nam w takim gremium ludzi wartościowych. Drugim kryterium powinno być to, że opublikowali coś w czasopismach proekologicznych (nie idzie o rozbudowane elaboraty, mogą być relacje, doniesienia itd.), idzie o to, by i zapisane słowo świadczyło o nich, by ktoś mógł do ich słów odwołać się. Jako trzecie kryterium proponowałbym oświadczenie kandydata do Komitetu, że nie będzie narzucał innym którejś z dotychczasowych ideologii poza demokratyczną w polityce i proekologiczną. Czyli Komitet opierałby się na zaufaniu ludzi zainteresowanych ekologią, na świadectwach działań i słów (czyli nie opierałby się na prostej wierze; zaufanie to nie ślepa wiara). Myślę, że ludzie nastawieni proekologicznie mogą stawiać na zaufanie. Liczy się nie tylko przemyślenie, ale i uczucie - ja czuję, że mogę zaufać tej a tej konkretniej osobie i obdarzam ją tym zaufaniem; nie interesuje mnie co sądzą o niej inni, co inni mówią o niej; raczej trzeba unikać myślenia, co inni myślą o kimś (gdyż wtedy zwykle napotykamy na stereotypy, uprzedzenia). Nie powinno być regionalizacji w pochodzeniu członka gremium (jeśli nawet wszyscy członkowie pochodziliby z tego samego regionu, czy miasta, to byłoby to akceptowalne). Liczba członków powinna być nieparzysta (niezbyt wielka, a więc np. 5, 7, maksymalnie 15, bo do piętnastu osób liczy tzw. mała grupa społeczna). Nie ma prawa veta, decyzje podejmowane są zwykłą większością głosów, przy decyzjach określanych jako drażliwe, kwalifikowaną większością głosów np. trzy czwarte. Można ustalić ranking zaufania (wobec członków Komitetu), który co jakiś czas byłby publikowany w czasopiśmie. Rotacja w Komitecie mogłaby obowiązywać po dwóch latach bycia członkiem, z możliwością powtórnego wybierania. Wyborców można by różnicować wg kryteriów: kto brał udział w kilku akcjach proekologicznych ma pełny głos, kto jest w ruchu proekologicznym, płaci składki itd., ma pół głosu, inni, sympatycy, po ćwierć głosu. Głosowanie wśród ludzi zainteresowanych proekologią odbywałoby się wprost, a także za pośrednictwem czasopisma, poczty, internetu.

Sądzę, że Komitet Zaufania Proekologicznego dawałby szansę uniknięcia tego, co obserwuje się w dotychczasowym ruchu "ekologicznym": rozgadanych "działaczy" siedzących na ciepłych posadkach, szefów "eko-funduszy", "eko-fundacji", snujących abstrakcyjne dywagacje intelektualistów, opiewających różne ideały wymądrzaczy, w tym oficjalnie proekologicznych i jednocześnie kryptoantyekologicznych. (Nie krytykuję tutaj rzetelnych interpretacji i badania nowych możliwości.) Zajmowałby się on koordynowaniem akcji na rzecz przyrody, mediowaniem, wysuwaniem pomysłów i ich zbieraniem od wszystkich innych; gromadzeniem funduszy i ich dystrybucją, stroną perswazyjną i popularyzatorską (opiniotwórczą). Na pewno też członkowie musieli by mieć drobne, ale stałe uposażenie finansowe, "etatowe" (jeśli mieliby przez dwa lata poświęcić się działalności, to musieliby mieć "pieniądze na życie"). Członkowie Komitetu mogą każdego z ruchu proekologicznego prosić o radę, wsparcie, pomoc. Można pomyśleć o dodatkowym gremium - Radzie Wspierającej, w skład której wchodziliby ludzie zajmujący się nauką, mający znaczenie społeczne, czy polityczne, jak posłowie (ale owa Rada Wspierająca nie miałaby funkcji decyzyjnych).

Komitet Zaufania Proekologicznego byłby ponadpartyjny. To znaczy, że nie mógłby np. zostać zluzowany przez powstałą z niego partię proekologiczną. Partia Zielonych jest bardzo potrzebna, ale nie można czekać aż ona się wykształci, a gdy zaistnieje to i tak powinna być wtórna wobec Komitetu.

Oczywiście Komitet miałby swoje czasopismo, jak i powinien mieć swoją rubrykę w pozostałych czasopismach proekologicznych.

Ktoś, kto byłby członkiem Komitetu i straciłby zaufanie środowiska proekologicznego, ten przestawałby być członkiem - jego miejsce zająłby ktoś, komu ufa się. A więc wykluczanie z Komitetu dokonywałoby się drogą tracenia zaufania (co wyrażałoby się w rankingu i co dwurocznym głosowaniu). Inni nastawieni proekologicznie oczywiście spontanicznie obserwowaliby poczynania członów Komitetu. Uważam, że członkowie Komitetu nie muszą pisać sprawozdań itd. Szkoda czasu i energii. Tylko przy najważniejszych decyzjach potrzebne byłyby krótkie protokoły, a przy wydatkach finansowych oczywiście ewidencjonowanie.

Lech Ostasz



1. Patrz na ten temat np. J.Korbel, Czy można mówić o zielonym terroryzmie i radykalizacji ruchu w obronie przyrody?, ZB, nr 13 (1998), s.12-16.
2. Definicję i na temat sekt patrz L.Ostasz, "Elementy kulturoznawstwa", Olsztyn 2000, rozdz.IV.
3. Np., szacuję, że w czołowym niezależnym czasopiśmie proekologicznym ZB około 1 piszących to zawodowi i amatorscy rozmiękczacze.


 
Wydawnictwo "Zielone Brygady" [zb.eco.pl]
Fundacja Wspierania Inicjatyw Ekologicznych [fwie.eco.pl]