ZB 7(175), lipiec 2002
ISSN 1231-2126, [zb.eco.pl/zb]
Energetyka jądrowa
 

Nazajutrz po technologii

Że technologia to przyszłość, wszyscy wiedzą lub WIEDZIELI. Oczywiście mam na myśli tych, którzy doprowadzili Związek Radziecki do upadku. Szkoła, przywódcy partyjni czy też transparenty porozwieszane na każdym rogu ulicy głosiły zapowiedź elektryfikacji i uprzemysłowienia, żarówka miała być w każdym mieszkaniu a traktory w kołchozach, szczególnie zaś gloryfikowano energię jądrową - tą pokojową bombę atomową. 26.4.1986 wszystko to legło w gruzach. Jeden z wielofunkcyjnych reaktorów radzieckiej elektrowni atomowej uległ awarii, która stała się przyczyną największej w dziejach ludzkości katastrofy jądrowej. Od tego dnia Europa mierzyła szanse przeżycia jako funkcję odległości od Czarnobyla. "Po całym kraju rozeszło się widmo Czarnobyla" - w cztery miesiące po katastrofie pisał jeden z prominentnych dziennikarzy radzieckich. "Rozprzestrzeniają się niekontrolowane ilości substancji toksycznych, które długo nie ulegną degradacji." Miał on na myśli, że nie można zapobiec rozprzestrzenianiu się zarówno materiałów radioaktywnych jak też informacji o degradacji środowiska, która pochłaniała coraz to nowe połacie kraju.

Człowiek, który przywiózł mnie na teren nawiedzony katastrofą; młody major milicji, odpowiadający za "ochronę" tych ziem, złości się, jak ktoś, którego wiara legła w gruzach - "Ta >pokojowa bomba< zmiotła z ziemi zbyt wiele miejscowości". Zatrzymując samochód warknął tylko - "Myślę, że napiszesz prawdę".

Znalazłam się na terenach bezpośrednio sąsiadujących z reaktorem. To "STREFA ZAKAZANA" - domniemany obszar opanowany wyłącznie przez śmierć, całkowicie opustoszały, rozległy pomnik eksplozji. Lecz ta ziemia nie chce być wyłącznie milczącym świadectwem. Utworzyła się oaza, której Czarnobyl odebrał przyszłość, jak wojna, starość, czy stworzone przez nią demony.

Ludzie wracają do "STREFY" już od momentu, kiedy została utworzona a oni ewakuowani. Jedna ze starych kobiet mieszka ze znajomymi na samej granicy, lecz codziennie idzie opiekować się sadem w "ZONIE". Żołnierze strzegący obszaru zabronionego nie przeszkadzają jej w tym. Powoli budzi się tam życie - inne niż poprzednio, życie ludzi świadomych swej inności, życie banitów, osób nie mających nic do stracenia. Prócz wieśniaków wracających do swych dawnych domów pojawiają się tam nowi ludzie lekceważący śmierć, okrucieństwo codziennego życia czy niepewność jutra. Uciekają od "dobrodziejstw" cywilizacji w miejsca, którymi się ta "cywilizacja" tak okrutnie obeszła. Większość z nich powie, iż wiodą życie bez przyszłości. Nazajutrz po napromieniowaniu to tysiące lat, czyli według norm ogólnoludzkich - NIGDY. Ale są to ludzie nie potrzebujący żadnej innej przyszłości. Wystarcza im ta, obecna i tak lepsza niż przeszłość. Zawieszeni w czasoprzestrzeni żyją na nowo bez wiary i konwenansów, które mogły by ich podeprzeć duchowo. Jedyną nagrodą jest jałowa wolność towarzysząca zniszczeniu i niesamowity spokój nie zakłócony przez wybuch "pokojowej bomby atomowej".

Czarnobylska Elektrownia Atomowa leży niemal na granicy Ukrainy i Białorusi. Miriady cząsteczek promieniotwórczych pokryły sąsiednie tereny. Wiatr rozniósł je także na znacznie oddalone obszary Ukrainy, Białorusi, Rosji, republik nadbałtyckich i jeszcze dalej. Większość jednak spadła na Białoruś, i tak biedną i zapomnianą przez Boga byłą republikę byłego Związku Radzieckiego. Skażeniu uległo 13% jej powierzchni. Większość obwodu homelskiego (ok. 2000 km2) zostało oficjalnie włączone do "STREFY".

W ciągu roku, po katastrofie, przemieszczono mieszkańców 212 wsi w "czyste" rejony Białorusi. W r. 1990, kiedy "wykryto" plamę o podwyższonej promieniotwórczości w odległości 160 km na północ od reaktora, ewakuowano dalszych 46 wsi. Łącznie, jak podaje białoruskie MSW, 15 804 rodziny (37 231 ludzi) straciło dach nad głową.

Porzucono wówczas 14.923 domy. Większość stanowiły budowle drewniane, pochodzące często sprzed stuleci. Nikt nie zwracał uwagi na zagrożenia inne niż eksplozja. Nie zabezpieczano umieszczonych tuż nad ziemią okien, fantazyjnych płotów czy, typowych dla tych terenów, bram wjazdowych zwieńczonych daszkami. Nikt nie zamykał okiennic, nie myślał o dodatkowych zamkach w drzwiach czy ogaceniu drzew na zimę.

W opuszczonych miejscowościach rozgrywały się dantejskie sceny. Początkowo oddziały milicji i "ekipy ratunkowe" przysłane ze wszystkich zakątków ZSRR próbowały za wszelka cenę zniszczyć wszelkie przejawy życia - palono, często żywcem, tysiące sztuk bydła, pociągi pełne mięsa, pojazdy, wyposażenie całych wsi. Sam reaktor pokryto gruba warstwą betonu - zwaną później "sarkofagiem". Plądrowano pozostawiony dobytek wielu pokoleń wypędzonych mieszkańców a pozyskane materiały budowlane powszechnie używano w innych miejscach. Zaznaczano też drogowskazami lub cmentarnymi krzyżami miejsca po zniszczonych domach czy całych wsiach. Wkrótce zaniechano i tego. Teraz tylko samotne sady rosnące wokół pustych placów świadczą o tym, że kiedyś kwitło tu życie.

Z czasem zaprzestano niszczyć wszystko, co popadnie. Wyczerpały się pieniądze, energia ludzka. Granica pomiędzy życiem i śmiercią jest bardzo płynna. Zaczęli umierać członkowie "ekip". Chowano ich łącznie z narzędziami i całym ekwipunkiem. Na koniec całość otoczono drutem kolczastym, wzniesiono 13 strażnic a samą ziemię pozostawiono własnemu losowi.

* * *

Małżeństwo pięćdziesięciolatków, ich syn, jego żona i roczna córeczka mieszkają w wiosce Bartłomiejewka w domu, który zamieszkiwali od zawsze - ciemnym, drewnianym, obłożonym szczapami drewna opałowego i suszonymi jabłkami. Krowy przebywają w osobnej zagrodzie po drugiej stronie ulicy. Wielka ciemnoczerwona brama i wspaniałe, choć mocno zniszczone podwórze. Jedna z krów, chcąc poleżeć, udrapowała ogromnym czarno-białym łbem próg obory. Rdzawo ubarwione kurczaki aby dostać się do karmy przefruwały ponad krowimi uszami. Czerwonawo-brązowy koń właśnie co wyszedł na przechadzkę, gdy przybyłam tu razem z moim przyjacielem - fotografem. Nagradzając naszą obecność (lub raczej oganiając się od much) machał wspaniałym ogonem włócząc się po ulicy. Pies - mały, krzywonogi, bezimienny przedstawiciel niewiadomej rasy wygrzewa się na jezdni w promieniach słońca. Dzięki milicjantom na rogatkach samochody nie przejeżdżają tą wiejską drogą częściej niż raz w tygodniu. W 1990 r., gdy "wykryto" OGNISKO, wojska MSW przybyły na "inwentaryzację" do Bartłomiejewki i okolicznych miejscowości. Na każdym domu czy szopie namalowano specjalne numery pozbawiając ich cywilizowanych adresów z nazwami ulic. Wykopano wszystkie latarnie uliczne a kable elektryczne, telefoniczne i radiowe pozrywano. 6 200 ludzi przeniesiono do nowych mieszkań w mieście. Zostali tylko bardzo starzy - z tej wsi nikt - a z sąsiednich kilkoro. Starsi z tego domu (przedstawili się wyłącznie jako babcia Ania i dziadek Iwan), swego syna, Saszę - traktorzystę, przesiedlonego z żoną do małego miasteczka - Swietłogorska, zobaczyli gdy wrócił po roku, bo młodych wyrzucono z pracy.

Teraz życie jest nawet bardziej proste niż poprzednio, lecz nie można powiedzieć, że jest łatwe. Babcia i Dziadek uprawiają okoliczną ziemię - sadzą ziemniaki, sieją żyto i pszenicę, zbierają jabłka a nawet winogrona. Od czasu do czasu wybierają się odwiedzić odległe o 15 km miasteczko, by kupić chleb. Przed katastrofą chleb był wypiekany w mechanicznych piekarniach a sprzedawany w sklepach, lecz przed laty, zanim wybudowano mechaniczne młyny i wprowadzono maszyny rolnicze, chłopi używali cepów do młócenia a żarn do jego mielenia. Młocka to żmudna praca polegająca na umiejętnym uderzaniu zboża, rozłożonego na klepisku, w celu wyłuskania ziarna z kłosów. Dziś Babcia i Dziadek używają do tego celu jezdni, która ma twardszą i bardziej równą powierzchnię. Sasza i jego przyjaciele, którzy wrócili z "czystych" miejscowości rozrzuconych po całej Białorusi, chodzą nad pobliską rzekę łowić ryby. Właśnie ryby, na równi z grzybami i czarnymi jagodami zawierają najwięcej substancji promieniotwórczych. Na parkanie, otaczającym oborę, suszą się ich buty - różnobarwna kolekcja około 20 wykoślawionych par.

W mieście życie jest niemożliwe. Dobrze o tym wiedzą Babcia i Dziadek. Poinformował ich o tym syn a jego przyjaciele, którzy teraz razem klepią biedę, potwierdzili to. Lecz życie tu jakby bardziej twarde. Domniemane zagrożenie - promieniowanie, którego nie widać, nie ma smaku ani zapachu, jest zaś wszechobecne. Myślę, że warzywa i owoce, które oglądamy są większe i bardziej kolorowe niż normalnie. Nie wiem, ile w tym czystej iluzji.

"Weźcie jabłek" - zapraszają Babcia i Dziadek aby zadośćuczynić miejscowemu zwyczajowi nagradzania gości. Mój przyjaciel i ja staramy się wykręcić, lecz Babcia wypełnia dno fartucha jabłkami i winogronami. "To sprawdzone - owoce są czyste" mówi Babcia. W panice wypadamy z domu. "Dziękujemy, ale my się boimy" mój przyjaciel z niepokojem obserwuje, jak Babcia wypełnia owocami jego torbę na kamerę. Już po pozbyciu się podarunku powiedziano mi, iż w wielu przypadkach jabłka ze "Strefy" nie są radioaktywne. Nikt nie wie dlaczego.

"Patrz" - mówi Babcia, stojąc na kawałku pniaka i wskazując na wspaniały, pełen kolorów sad, rozciągający się na przestrzeni przynajmniej 100 metrów od domu. "Wszystko to rośnie w promieniowaniu" - krzyczy, jej kanciasta twarz nieoczekiwanie ożywia się. "I dynie i buraki, i ziemniaki, i pszenica, i jabłka, i winogrona. Wszystko rośnie i kwitnie pomimo radiacji."

Masza Gessen (1996) mgessen@glas.apc.org
tłum. Marek "Duże Człowieki" Kłuciński 2002
oryginał publikowany w "Wired", March 1996, druk za zgodą tłumacza

Co zrobiono, by nie zrobić niczego

26.4.1986 nastąpiła awaria w Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej. Skutków katastrofy do końca nie poznamy nigdy. Po latach części z nich - nikt (poza specjalistami) nie będzie w ogóle kojarzył z Czarnobylem.

Polakom udało się uniknąć budowy Żarnowca, zwanego Żarnobylem (to dzięki zdecydowanej postawie mieszkańców Kaszub i Trójmiasta) i jego następcy, obiektu w Chotczy (w pół drogi między Nałęczowem a Kazimierzem Dolnym). Mamy swój oddział w zamknięciu enerdowskich jeszcze gigantów: elektrowni NORD opodal Passewalku i STENDAL w pobliżu Magdeburga.

Nie udało się niestety zapobiec powstaniu Temelina w dzisiejszych Czechach (jak twierdzą polscy inżynierowie, pracujący tam we wstępnej fazie budowy, ustawionego wprost na uskoku tektonicznym) ani wpłynąć na dalszą pracę elektrowni, stanowiących milczące przesłanie byłego ZSRR.

Spis awarii w litewskim Ignalinie to już gruba księga, sygnały o ciągłych zagrożeniach dochodzą i z Ukrainy - z Równego i Chmielnickiego. Pierwszy z brzegu przykład. 14.9.1996, "Wszechukraińskie Wieści" w dziale "Zdarzenia i fakty. Energetyka" doniosły: "W ChEA OMYŁKOWO ZNISZCZONO OSŁONĘ TURBINY. W czwartek wieczorem I blok energetyczny Chmielnickiej Elektrowni Atomowej odłączono od sieci przesyłowej, informuje "Interfaks-Ukraina". W rezultacie błędnej komendy zniszczeniu uległa osłona turbiny. Już o godz. 2 w nocy 13.9 blok ponownie włączono do sieci. Według Centrum ds. Wypadków Nadzwyczajnych Ministerstwa Gospodarki Ukrainy I blok energetyczny i tak osiągał ostatnio zaledwie 80% swojej mocy."

W maju br. w Poznaniu wybuchła panika. Polska Agencja Prasowa dementowała: "31.5 Poznań, Warszawa, Kijów. W poznańskich aptekach zabrakło płynu Lugola - masowo używanego po wybuchu w Czarnobylu. Powodem są plotki o awarii zagranicznej elektrowni atomowej, które dementują wszystkie służby, zajmujące się ta problematyką. (...) W będącej na etapie prób technologicznych czeskiej elektrowni atomowej w Temelinie przeprowadzono w piątek w II bloku kontrolowaną reakcję jądrową. Przebiegała ona - wg. kierownictwa siłowni - zgodnie z planem. (...) Nie ma też żadnych doniesień o jakiejkolwiek awarii w elektrowni atomowej na Ukrainie (...)." Ta ostatnia wieść na odpowiedzialność Natalii Suszko z Ministerstwa ds. Spraw Nadzwyczajnych Ukrainy.

Zaalarmowani przez znajomych w ciągu dwu czerwcowych dni staraliśmy się dociec prawdy. Plonem są przetłumaczone przez Halinę Rarot ukraińskie teksty i garść całkiem już nie oficjalnych wiadomości, które na razie pozostawiamy dla siebie. Nasze dociekania trwają, uruchomiony został swoisty łańcuszek ludzi ciekawych wszystkiego. Wiemy też, że maile z Ukrainy do Polski, dotyczące sytuacji w Chmielnickim, były od ostatnich dni maja blokowane, płyn Lugola wydawany a ulice kilku miast polewane wodą. Może to niejawne ćwiczenia ukraińskiej OC w związku z rzekomymi manewrami na Białorusi a może plotka dla skompromitowaia zielonych. W Warszawie promieniowania nie stwierdzono. Wieść najnowsza - lokalna TV Lublin pokazała podobno w przesuwającym się pasku informacyjnym na tle innej wiadomości tekst o trzykrotnym wzroście radiacji na granicy z... Białorusią. Widziano go tylko raz.

Prosimy o uważne przeczytanie artykułów, dotyczących sytuacji w Charkowie i Chmielnickim i wspólne zastanowienie się nad kilku pytaniami:

  1. Charków - polecenie zawieszenia zajęć szkolnych, pozostania w domach i szczelnego zamknięcia okien mogły wydać jedynie władze Charkowa (lub zwierzchnie). Skoro nic się nie stało, po kiego grzyba władze miałyby same wywoływać panikę? Dalej - Czy tajność ośrodka przy ul. Gudanowa (co potwierdza konieczność uzyskania zgody Kijowa na wjazd ekip ratunkowych) wystarczy, by na terenie Instytutu Fizyczno-Technicznego musieli się pojawiać wojskowi wysokiej rangi? Dlaczego mer Charkowa mówi o pożarze - a mieszkańcy okolicznych domów pożaru nie widzieli? Wszyscy jednocześnie pomylić się raczej nie mogli... Skąd telefonogramy do szpitali, przedszkoli i instytucji administracji miejskiej, alarmujące o skażeniu? Takie połączenia kosztują i nie wykonuje się ich niepotrzebnie, nawet na Ukrainie. Osamy ibn Ladena nikt przecież do sprawy (jeszcze!) nie miesza. A zielone światło (miast płomieni) w NII i dziennikarski dozymetr...
  2. Chmielnicki - czy istnieje choć 10% pewności, że na nieszczęsnym TOK nie składowano również odpadów z ChEA? Przy stwierdzonym przez obie komisje totalnym bałaganie i "absolutnym ignorowaniu przepisów p. poż. " taki stan rzeczy zdaje się być wysoce prawdopodobnym. Blisko, tanio, wygodnie... Czy dwie eksplozje metanu, poza wysokim skażeniem toksycznym Chmielnickiego i okolic (co wydaje się być przez tamtejsze władze absolutnie bagatelizowane) nie dały więc dodatkowego efektu radiacyjnego?

Jak duży jest zasięg pewnego zatrucia toksycznego po 6. i 13.5? Czy można mówić wyłącznie o tragedii lokalnej?

Czy ktokolwiek w Polsce (PAP donosił o 71 miejscach, gdzie po poznańskiej panice dokonywano pomiarów radiacji) pokusił się o sprawdzenie, czy nie zaszła migracja transgraniczna skażenia toksycznego? Wiatr mieliśmy fatalnie południowo-wschodni...

Czy w końcu eksplozje na TOK nie mogły spowodować drgań, mogących uszkodzić budynki ChEA?

To NAJDELIKATNIEJSZE z możliwych pytań. Zbieranie na nie odpowiedzi trwa po obu stronach Bugu, jest tedy szansa na kolejne wspólne działanie społeczności ukraińskiej i polskiej. Bo rządy, jak widać, współpracę traktują po macoszemu.

Lech "Lele" Przychodzki

rys. Jarek Gach

Na pogorzelisku

Świąteczne dni maja już kolejny raz " postawiły na głowie" całe miasto Chmielnicki. Poza tym dotyczyło to nie tylko Chmielnickiego. Jeszcze dwa tygodnie po Świętach Wielkanocnych dzwoniono z Równego, Żytomierza, Kijowa, Winnicy z jednym (niestety tradycyjnym już) pytaniem: czy to prawda, że w Chmielnickiej Elektrowni Atomowej znowu doszło do awarii i poziom radiacji niebezpiecznie się podniósł? Centrum Informacyjne ChEA udzielało także tradycyjnej odpowiedzi: "Nieprawda, elektrownia przechodzi zaplanowany wcześniej remont i o żadnych skażeniach nie ma nawet mowy."

Lecz znajomi z Równego ze strachem zapewniali przez słuchawkę telefonu, że wszystkie wozy strażackie pilnie pomknęły do ratowania Chmielnickiego...

Dzięki Bogu, że w ChEA rzeczywiście wszystko było w porządku. Stanęło natomiast w ogniu wysypisko śmieci. Pożar zaczął się 6.5.2002 w południe i trwał 3 doby. Wojewódzki Zarząd Kontroli Przeciwpożarowej użył własnych zasobów - ośmiu wozów strażackich. Zresztą liczyć musiał na własne siły. W każdym bądź razie, naczelnik Urzędu Miejskiego ds. sytuacji nadzwyczajnych i obywatelskiej obrony mieszkańców - Ałeksandr Kot twierdzi, że nie zwracano się do sąsiednich województw o pomoc, a dokąd pędziły wozy równieńskiej straży pożarnej, nie ma pojęcia. Ważne, że pożar, mimo wszystko, został ugaszony, a 10.5, dosłownie na pogorzelisku zebrała się ważna miejska komisja w celu zbadania możliwości zagospodarowania pozostałości i stanu dokumentacji wysypiska śmieci, a w ścisłym języku oficjalnych dokumentów - miejskiego wysypiska twardych odpadów komunalnych (TOK). Komisja doszła do ustaleń, że przyczyną pożaru było naruszenie technologii składowania TOK, wskutek czego doszło do samozapalenia się metanu - gazu, zbierającego się między warstwami odpadów. I, oczywiście, sporządziła akt, którego dziesiątki punktów stwierdzały poważne naruszenie technologicznych procesów składowania śmieci, jeszcze inne - absolutne ignorowanie przepisów przeciwpożarowych na wysypisku, a w dziesięciu zaleceniach objaśniała, co należy uczynić jak najszybciej, by naprawić zaistniały stan rzeczy.

Jeszcze na akcie nie zdążyła wyschnąć pieczątka, gdy 13.5, znowu w południe, na wysypisku śmieci coś zagrzmiało i góra odpadów - o objętości 2,5 tys. metrów sześciennych - obsunęła się na pobliskie, oleszyńskie ziemie. Wypielęgnowane ogrody, pole jęczmienia - niemal dwa hektary użytków rolnych - stały się przedłużeniem wysypiska, przekształcając się w hałdę, o wysokości od jednego do trzech metrów. Po trzech dniach kolejna komisja, jeszcze bardziej liczna i reprezentatywna, sporządziła jeszcze jeden akt z kontroli sytuacji nadzwyczajnej, zaistniałej na chmielnickim poligonie twardych odpadów komunalnych, w którym znowu konstatowała przyczyny nieszczęścia. A niedługo potem poprzednia komisja miejska znowu spotkała się, by przeanalizować ten sam problem - wysypiska. Został wyznaczony nowy naczelnik (nie komisji, a wysypiska). Jego poprzednika surowo ukarano: przeniesiono go na stanowisko głównego inżyniera tego właśnie poligonu TOK. I tak będzie kontynuował dobrze sobie znaną robotę, nie patrząc na te wszystkie punkty z zaleceniami: komisjami był straszony już nie jeden raz. Niczego przecież nie zmieniły w sytuacji wysypiska te wszystkie uprzednie akty - polecenia organów kontrolnych, które z zadziwiającą regularnością, raz na pół roku, nawiedzały poligon TOK, sumiennie ukrywały niedostatki i płodziły kolejny oficjalny dokument z cennymi i jeszcze cenniejszymi wytycznymi w celu ich usunięcia. Dokument został skrupulatnie dołączony do sprawy, a śmieci nadal były składowane, jak popadnie.

220 tysięcy hrywien - to suma, jaka wg słów podpułkownika A. Kota, jest potrzebna, aby zlikwidować następstwa katastrofy ekologicznej w Chmielnickim i zapobiec podobnym, nadzwyczajnym sytuacjom w najbliższej przyszłości. Przy czym miary, które trzeba przyjąć, niczego kardynalnie nowego nie wnoszą w funkcjonowanie poligonu. Budowa zakładu utylizacji śmieci, o którym władze Chmielnickiego mówiły przekonująco jako o potrzebie nie cierpiącej zwłoki już 15 lat temu, do tej pory nie weszła na porządek dzienny.

Cenne doświadczenie utylizacji i przeróbki śmieci, będących dosłownie obok, w jednym z rejonów Chmielnicczyzny, także nie zajmuje uwagi "ojców" stolicy województwa.

- Odpady komunalne - to poważne zagadnienie ekologicznego bezpieczeństwa mieszkańców, którego rozwiązanie wymaga systematycznego podejścia i znacznego wysiłku - sądzi znany na Chmielnicczyźnie obrońca przyrody, wykładowca Chmielnickiego Instytutu Regionalnego Zarządzania i Prawa, kandydat nauk biologicznych Tatiana Wygowska. - Z punktu widzenia ekologii, najbardziej racjonalną metodą rozwiązania tego problemu jest przejście do nowych, bezodpadowych lub małoodpadowych technologii we wszystkich sferach przemysłu. Lecz, niestety, gospodarze województw o to na razie się nie troszczą, mimo, że dla Chmielnicczyzny, jak i dla całej Ukrainy, problem odpadów komunalnych jest nadzwyczaj aktualny. W województwie nagromadzono ich 3,5 mln ton, ok. 57% wszystkich toksycznych odpadów przemysłowych województwa dają przedsięwzięcia jego stolicy.

Biorąc pod uwagę obecność znacznej objętości substancji toksycznych w gęsto zaludnionym Chmielnickim, ekologowie i służby sanitarne ciągle wykazywały zaniepokojenie stanem większości miejsc składowania śmieci (zarejestrowano ich w mieście cztery). Tylko w jednym z nich istniał ekologiczny monitoring stanu gruntów i wody, pozostałe w ogóle nie odpowiadają istniejącym normom. Niebezpieczna sytuacja z roku na rok się zaostrza. Aby ją przezwyciężyć, należałoby zaktywizować pracę miejskich organów władzy. Oczywiście, od strony formalnej, w oficjalnych dokumentach, taka aktywizacja miała miejsce. Lecz na dziewięciohektarowym chmielnickim wysypisku śmieci, przyjmującym rocznie 320 tysięcy metrów sześciennych odpadów komunalnych, zaktywizowały się, niestety, zupełnie przeciwne procesy, praktycznie nie do uniknięcia przy niekontrolowanym i nieuporządkowanym składowaniu odpadów.

Uczeni i specjaliści-praktycy jeszcze długo przed pożarem uprzedzali o zagrożeniu, płynącym dla mieszkańców miasta ze strony wysypiska w obecnym jego stanie, zagrożeniu dla ujęć wodnych. Miejska stacja sanitarno-epidemologiczna postawiła problem przydziału ziemi pod nowy poligon TOK. Ale, niestety, jak to często u nas bywa, problem nabrał wagi i właściwego znaczenia dopiero wtedy, kiedy doszło do tragicznych następstw. Choć także dzisiaj nie ma gwarancji, że coś się rzeczywiście zmieni w stosunku miasta do jego wysypiska; ono przecież spłonęło.

Swietłana Kabaczyńska (Chmielnicki)
tłum. Halina Rarot

Charków: koniec paniki - zapomnijcie!?

W Charkowie panika. Dzisiaj (czyli 28.5.) w niektórych szkołach Charkowa zostały zawieszone zajęcia, a uczący się otrzymali polecenie, by udać się do domów. Chodziło przy tym o to, aby iść prosto do swoich mieszkań, nigdzie z nich nie wychodzić i szczelnie pozamykać okna. Ponadto przez miasto przetoczyła się fala plotek o pożarze, do którego doszło dzisiaj w jednym z zamkniętych NII (tajnych ośrodków badawczych), wskutek czego doszło do radiacji. Po południu słuchy zaczęły się częściowo potwierdzać.

Agencja Telewizyjna Nowosti 28.5.2002 o 1528 oświadczyła, że dzisiaj do miejsca zdarzenia, to znaczy pożaru w budynku Instytutu Fizyczno-Technicznego przybyli charkowscy ekologowie. Nie zostali jednak wpuszczeni na teren Instytutu i swoje pomiary musieli wykonywać przy murze, ogradzającym kompleks jego budynków. Świadkowie zdarzenia twierdzą, że strażacy, którzy przybyli w nocy na wezwanie, także musieli przez pewien czas stać przed zamkniętymi drzwiami. Sąsiedzi pobliskiego domu przebudzili się o trzeciej w nocy z powodu silnego szumu i łoskotu. Według słów mieszkańców, przed wejściem do Instytutu Fizyczno-Technicznego znalazł się cały sznur samochodów strażackich. Mimo to - ludzie ci nie widzieli dymu czy płomieni, nie czuli żadnych zapachów. Samochody strażackie ponad godzinę stały przed wejściem, zanim wydano pozwolenie wjazdu na terytorium NII. Według nieoficjalnej informacji, aby strażacy mogli otrzymać rozkaz gaszenia pożaru, trzeba było dzwonić aż do Kijowa. Dopiero po tym, jak stołeczne władze zadecydowały o konieczności przystąpienia do likwidacji zagrożenia, samochody wjechały na teren ośrodka. Na miejsce pożaru, wg słów świadków zdarzenia, przybyli też wojskowi wyższej rangi. O godz. szóstej samochody zaczęły się rozjeżdżać do jednostek. Ogólnie rzecz biorąc, w likwidacji ognia brało udział 10 samochodów strażackich i ok. 50-ciu ludzi... O nocnym pożarze charkowianie dowiedzieli się dopiero rano. Przez cały dzień w redakcji ATN rozbrzmiewały telefony z prośbą o wyjaśnienie sytuacji. Podobne telefony miały miejsce i w Informacji 09 (to system info telefonicznego na zasadzie: co? gdzie? kiedy?), której pracownicy dzwonili do ATN, aby dowiedzieć się o szczegółach zdarzenia. Według relacji naszych telewidzów do wielu miejskich instytucji, zwłaszcza do przedszkoli i szpitali poszły telefonogramy zawiadamiające, że w Charkowie doszło do wycieku substancji szkodliwych. Mimo to władze stoją na oficjalnym stanowisku, że w mieście nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego.

Agencja Telewizyjna Nowosti, 28.5.2002, godz. 1755:

We wtorek nie doszło do żadnych nietypowych sytuacji na terenie Instytutu Fizyczno-Technicznego i nic nie zagraża miastu. Mówili o tym dzisiaj, na ogólnej konferencji, przedstawiciele praktycznie wszystkich służb kontrolujących sytuację ekologiczną w Charkowie. Odpowiedzialne gremia doszły do wspólnego wniosku, że panika w mieście wybuchła z powodu niedoinformowania mieszkańców. Proszono zwłaszcza prasę o wypełnienie tej luki informacyjnej. Zatem oficjalna wersja tego, co zdarzyło się wczoraj wygląda następująco: pożar wybuchł w budynku Instytutu Fizyczno-Technicznego przy ul. Gudanowa, gdzie nie ma żadnych radioaktywnych źródeł. Wczoraj i dzisiaj we wszystkich rejonach miasta różne służby przeprowadziły kontrolę radiologiczną. Instytucje dokonujące pomiarów - tak oddział higieny radiologicznej Miejskiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej jak Urząd ds. Nadzwyczajnych, i służba bezpieczeństwa radiologicznego kombinatu "Radion" - twierdzą, że dane wykazywane przez profesjonalne, a nie przypadkowe dozymetry, nie przekraczają normy. Wahają się one od siedmiu do osiemnastu mikrorentgenów na godzinę. Taki poziom jest uważany jeszcze za bezpieczny.

Anna Siłajewa, Media-grupa "Obiektyw" 29.5.2002

W TRK "Ukraina", docierającej na wschodnią Ukrainę, pokazano oszołomionych miejscowych mieszkańców, którzy twierdzili, że widzieli światło z zielonym odcieniem wydobywające się z NII i oszalały dozymetr dziennikarzy przy ścianie Instytutu. Jeśli to tylko radofobia, to chciałoby się usłyszeć analizę tego, co się zdarzyło, od specjalistów.

Swietłana Kabaczyńska (Chmielnicki)
tłum. Halina Rarot



 
Wydawnictwo "Zielone Brygady" [zb.eco.pl]
Fundacja Wspierania Inicjatyw Ekologicznych [fwie.eco.pl]