ZB 1(191), styczeń 2004
ISSN 12312126, [zb.eco.pl/zb]
Ekonomia
 

EKONOMIA LOKALNA

Zacznijmy od oczywistego zdaje się stwierdzenia, że tzw. "kryzys środowiskowy" stanowi niewątpliwy fakt naszych czasów. Problem skażenia środowiska, wymierania gatunków, utrata pierwotnej przyrody, kurczenie się terenów uprawnych i zanik gleby można wyśmiewać, ale nie da się zaprzeczyć ich istnieniu. Troska o te sprawy zdobyła już sobie jakieś nikłe uznanie, dyskusje na ich temat podejmują media, pewne kręgi akademickie i instytucje religijne.

To już jest coś; oczywiście nie można liczyć na ich rozwiązanie bez wzrostu powszechnej świadomości i troski. Jednakże w epoce natłoku informacji, trzeba sobie także zdawać sprawę, że gdy jakiś problem zyskuje na popularności, rośnie też niebezpieczeństwo nadmiernych uproszczeń. Trzeba koniecznie mówić o tym zagrożeniu w obliczu naszego destrukcyjnego podejścia do przyrody, które w pierwszym rzędzie wynika z grubych uproszczeń.

"Kryzys środowiskowy" powstał dlatego, że ludzka gospodarka i ekonomia są sprzeczne, prawie w każdym punkcie, z ekonomią przyrody. Zbudowaliśmy nasze podejście na założeniu, że ekonomia przyrody jest prosta i można z niej łatwo korzystać. W toku ostatnich 500 lat coraz bardziej przyjmowaliśmy zasadę, że przyroda to tylko dostawca "surowców", oraz że możemy bezpiecznie wchodzić w ich posiadanie, czerpiąc je przez zwykłe pobieranie. W miarę udoskonalania naszych środków technicznych, czerpanie odbywa się z coraz mniejszym poszanowaniem, z coraz mniejszym udziałem wdzięczności, coraz bardziej brutalnie. Nasze metody uprawy ziemi zaczęły odbiegać od dawnych, współczujących starań naśladowania procesów naturalnych i coraz to bardziej upodobniały się do metod górniczych, które też stawały się technologicznie coraz potężniejsze i coraz bardziej agresywne. Dlatego popełnilibyśmy błąd, próbując rozwiązywać tzw. problemy "środowiskowe" bez skorygowania nadmiernych uproszczeń ekonomicznych, które je spowodowały. Mają one miejsce w działalności gospodarczej korporacji albo powstają pod ich wpływem. Dla wielu z nas to sprawa całkiem oczywista. Jednakże skala naszego indywidualnego współuczestnictwa, szczególnie jako konsumentów, nie jest już tak oczywista.

Otóż w większości społeczeństwo w naszym kraju i chyba także w krajach rozwiniętych, delegowała na korporacje zadanie wytwarzania i dostarczania całej żywności, odzieży i zaspokajania potrzeb mieszkaniowych. Co więcej, coraz szybciej przekazuje się korporacjom gospodarczym sprawy rozrywki, edukacji, opieki nad dziećmi, chorymi, starszymi i wiele "usług", które kiedyś były świadczone nieformalnie i niedrogo przez poszczególne osoby, gospodarstwa domowe czy gminy. Krótko mówiąc, naszą dominującą praktyką gospodarczą jest przenoszenie realizacji zadań gospodarczych na innych.

Obecnie istnieje niebezpieczeństwo, że ci, którym na tym wszystkim zależy, będą uważać, iż "kryzys środowiskowy" może być rozwiązany tylko środkami politycznymi, że tak rozległe potrzeby można rozwiązać generalnymi posunięciami paru ludzi, których upoważniamy do zarządzania uprzednio udzielonymi ekonomicznymi pełnomocnictwami. Innymi słowy, niebezpieczeństwo polega na tym, że ludzie mogą myśleć, że wystarczy, iż przemienią swoje "wartości", dokonają przemiany w swoich sercach, czy doznają "duchowego przebudzenia"; że to wszystko czego im trzeba! Będą liczyć, że tego rodzaju odmiana w biernych konsumentach spowoduje właściwe zmiany u ekspertów publicznych, polityków i menadżerów przedsiębiorstw, którym udzielono politycznych i ekonomicznych pełnomocnictw.

Kłopot polega na tym, że właściwą troskę o przyrodę i jej użytkowanie musimy praktykować osobiście, a nie przenosić ją na osoby trzecie. Przemiana serca czy wartości bez ich praktykowania jest tylko jeszcze jednym luksusem bierno-konsumpcyjnego sposobu życia. "Kryzys środowiskowy" można faktycznie przezwyciężyć tylko wówczas, gdy ludzie indywidualnie i w swych społecznościach odzyskają odpowiedzialność za swe bezmyślnie oddane pełnomocnictwa. Jeśli ludzie podejmą trud odzyskania znacznej części swej gospodarczej odpowiedzialności, nieuchronnie odkryją w pierwszym rzędzie, że kryzys nie jest w istocie kryzysem środowiska. Jest to kryzys naszych indywidualnych istnień, jako członków rodziny i jako obywateli. Mamy "kryzys środowiskowy", bo przystaliśmy na porządek gospodarczy, w którym nasze jedzenie, picie, praca, podróżowanie i przyjemności niszczą ofiarowany nam przez Boga świat przyrody.

Wcześniej czy później przyjdzie nam uznać, że żyjemy w epoce sentymentalnej ekonomii i w konsekwencji, sentymentalnej polityki. Sentymentalny komunizm utrzymuje faktycznie, że wszyscy powinni cierpieć dla dobra wspólnego, a ci, którzy obecnie są nieszczęśliwi - w przyszłości będą szczęśliwi na tej samej zasadzie, na jakiej obecnie cierpią biedę.

Sentymentalny kapitalizm nie jest tak bardzo różny od sentymentalnego komunizmu, jak to utrzymują instytucjonalne i polityczne władze. W rzeczy samej, sentymentalny kapitalizm twierdzi, że wszystko co małe, lokalne, prywatne, osobiste, naturalne i piękne trzeba poświęcić na ołtarzu "wolnego rynku" i wielkich korporacji, które zapewnią ogółowi niebywałe bezpieczeństwo i szczęście; ma się rozumieć - w przyszłości.

Te formy politycznej ekonomii można nazwać sentymentalnymi, ponieważ polegają na absolutnie bezpodstawnej politycznej wierze i zaufaniu do czeku bez pokrycia, który pozwolono wystawić politycznej i ekonomicznej klasie rządzącej. Tak właśnie wykorzystuje się ludzką naiwność, odwołując się do nieistniejących pryncypialnych zasad nieobecnej politycznej cnotliwości. Zarówno komunizm, jak i "liberalny" kapitalizm są współczesnymi wersjami oligarchii. W swej propagandzie oba usprawiedliwiają użycie przemocy dla dobrych celów, które jednak nie mogą zostać zrealizowane właśnie wskutek używania siły. Oszukańczy charakter tych oligarchicznych form ekonomii polega w zasadzie na mętnym określeniu celu - największe dobro dla jak największej liczby obywateli, czy też dla dobra ogółu - i na odsunięciu daleko w przyszłość realizacji czegokolwiek, co uważają za dobre; podobnie postępują ze swymi długami.

Inaczej mówiąc sukces ich zależy od przekonania ludzi, że to, co posiadają obecnie nie ma wartości, oraz że obiecane dobro zostanie z pewnością osiągnięte w przyszłości. To oczywiście jest niezgodne z zasadą wspólną, jak sądzę, wszystkim tradycjom religijnym - że jeśli mamy sobie świadczyć wzajemnie dobro, to trzeba to czynić właśnie teraz; nikt nas nie wynagrodzi za obietnicę wykonania tego w przyszłości. Zarówno komunizm, jak i kapitalizm uznały tego rodzaju zasadę za bardzo kłopotliwą. Jeśli obecnie zajmujemy się niszczeniem wszystkiego, co dobre w polu widzenia, aby zapewnić dobro w przyszłości, niewygodnie jest gdy społeczeństwo wyznaje zasadę Kochaj bliźniego jak siebie samego albo Ślubuję wybawić wszystkie czujące istoty. Komuniści, podobnie jak kapitaliści, zarówno "liberalni" jak i "konserwatywni", uciekali się do zastąpienia religii jakąś formą determinizmu, tak by mogli powiedzieć swoim ofiarom: Robię to, bo nie mogę inaczej. To nie moja wina. To nieuniknione. Zdumiewające, jak często zorganizowane religie godziły się na takie kłamstwo.

Pomysł na gospodarkę budowaną na rozmaitych ruinach, może się wydawać wewnętrznie sprzecznym, lecz faktycznie taka gospodarka jest możliwa, jak to widzimy. Możliwa jest jednak pod jednym, bezlitosnym warunkiem: jedynym przyszłym dobrem, do którego nieuchronnie prowadzi jest to, że ulegnie samozniszczeniu. Jakże więc ukryć ten rezultat przed uczestnikami, tymi, co odnoszą z niej doraźne korzyści oraz przed jej ofiarami? Dokonuje się to wskutek fałszywej księgowości; mianowicie realną ekonomię, w ramach której budujemy i podtrzymujemy (lub to się nam nie udaje) nasze gospodarstwa domowe, zastępuje się symboliczną ekonomią pieniężną, która na dłuższą metę nie może symbolizować ani wyliczać niczego poza samą sobą, a to z powodu egoistycznych manipulacji - "sterowaniu oprocentowaniami".

I tak to jesteśmy świadkami spektaklu niespotykanej "prosperity" i "gospodarczego wzrostu" w kraju ze zniszczonymi fermami, lasami, ekosystemami i zlewniami, ze skażonym powietrzem, upadkiem rodzin i rozpadem wspólnot. Ta moralna i ekonomiczna niedorzeczność istnieje w imię rzekomego "wspólnego" rynku, którego jedyna zasada głosi: towary mają być produkowane tam, gdzie można je wyprodukować najmniejszym kosztem, zaś konsumowane mają być tam, gdzie można za nie otrzymać najwyższą cenę. Minimalizowanie kosztów, kupowanie jak najtaniej, a sprzedawanie jak najdrożej, zawsze stanowiło problem przemysłowego kapitalizmu.

Idea globalnego "wolnego rynku" jest tylko kontynuacją udanych, jak dotąd, inicjatyw poszerzania przez kapitalizm geograficznych horyzontów dla jego zachłanności; ponadto chodzi o nadanie tej ekspansji statusu "prawa" w obrębie "jego" obszaru działania.

Globalny "wolny rynek" jest wolny dla korporacji, konkretnie dlatego, że znosi granice starych, narodowych kolonializmów i zastępuje je nowym kolonializmem, bez zahamowań i bez granic. Wygląda to niemal tak jakby wszystkim królikom zabroniono posiadania nor, dzięki czemu psy uzyskują "swobodę".

Korporacja jest zasadniczo stosem pieniędzy, któremu pewna liczba osób zaprzedała swoje zasady moralne. "Prawo" korporacji do sprawowania ekonomicznej władzy bez żadnych przeszkód jest interpretowane przez zwolenników "wolnego rynku", jako forma wolności, mająca jakoby wynikać z prawa indywidualnego obywatela do posiadania i użytkowania własności.

Jednakże idea "wolnego rynku" wprowadza sankcję nierówności, nieobecną w żadnym pojęciu demokratycznych swobód: mianowicie wolny rynek jest najbardziej wolny dla tych, co posiadają najwięcej pieniędzy, a nie jest w ogóle "wolny" dla tych, którzy pieniędzy mają mało albo są ich całkiem pozbawieni. Na przykład Wal-Mart, jako duża korporacja "swobodnie" konkurująca z lokalnymi prywatnymi przedsiębiorstwami, posiada na starcie prawie zupełną swobodę, zaś jej mali konkurenci właściwie nie mają jej wcale. Aby kupować najtaniej i sprzedawać najdrożej trzeba dwóch rzeczy.

Po pierwsze, potrzeba mnóstwa konsumentów z nadwyżkami pieniędzy i z nieograniczonymi apetytami. Jak dotąd jest ich dość w krajach "rozwiniętych". Chodzi tylko o utrzymanie ich stosunkowej zamożności i o uzależnienie od zakupów.

Drugim wymogiem jest, aby rynki pracy i surowców były w depresji w porównaniu z rynkiem detalicznym. Oznacza to, że podaż siły roboczej musi przekraczać popyt, zaś gospodarce rolnej należy pozwolić, a nawet zachęcić ją do nadprodukcji.

Aby utrzymać koszty pracy na niskim poziomie trzeba, wedle zaleceń Amerykańskiego Komitetu ds. Rozwoju Ekonomicznego po II Wojnie Światowej, przede wszystkim zachęcić lub przymusić ludzi ze wsi, na całym świecie, aby przenieśli się do miast.

Dalej - należy kontynuować wprowadzanie technologii zastępującej ludzką pracę. W ten sposób można utrzymać "pulę" ludzi znajdujących się w groźnej sytuacji bycia tylko konsumentem, pozbawionych własnej ziemi i niezamożnych, którzy gotowi są podjąć pracę za niskie wynagrodzenie. Taka właśnie jest sytuacja migrujących pracowników rolnych w Stanach Zjednoczonych.

Jeszcze prostsza jest sprawa nadprodukcji w obszarach gospodarki rolnej. Farmerzy i inni pracownicy światowych gospodarek rolniczych są na ogół niezorganizowani. Nie są więc w stanie kontrolować produkcji w celu zapewnienia sprawiedliwych cen. Indywidualni producenci udają się na rynek pojedynczo i przyjmują za swoje produkty tyle, ile im się daje. Nie mają możliwości targowania się czy stawiania wymogów. W coraz większym stopniu muszą sprzedawać wielkim i odległym korporacjom a nie swoim sąsiadom, a nie w okolicznych miasteczkach i miastach. Kupujące korporacje nie konkurują między sobą (nawet jeśli jest ich więcej), ponieważ się organizują i umawiają, aby mieć "swobodę" eksploatacji zalet niskich cen. Niskie ceny sprzyjają nadprodukcji, ponieważ producenci starają się skompensować swe straty zwiększoną ilością. Zaś nadprodukcja nieuchronnie przyczynia się do obniżenia cen.

I tak gospodarki rolnicze staczają się spiralnie w dół, podczas gdy gospodarki eksploatatorów wznoszą się spiralą w górę. Jeśli tarcia ekonomiczne w rolniczej części populacji tak się zaostrzają, iż produkcja jest zagrożona, rządy mogą subsydiować produkcję rolną, nie kontrolując produkcji, co nieuchronnie sprzyja nadprodukcji. W ten sposób subsydia dla producentów rolnych stają się w rezultacie subsydiowaniem skupujących korporacji. W sferze gospodarki rolnej produkcja nadal tanieje, niszczona przez niskie ceny i niskie standardy jakości, słabnące imperatywy kulturowe dobrej pracy i dobrego zarządzania ziemią.

Ten rodzaj wyzysku praktykowany od dawna w gospodarkach wewnętrznych, zewnętrznych i kolonialistycznych współczesnych narodów, stał się obecnie "ekonomią globalną", będącą prywatną domeną nielicznych ponadnarodowych korporacji. Teoria ekonomiczna, służąca usprawiedliwieniu "wolnorynkowej" wersji globalnej gospodarki, jest również zupełnie bezpodstawna i sentymentalna. Głosi, że to co jest dobre dla korporacji, wcześniej lub później - choć oczywiście nie zaraz - będzie dobre dla każdego.

Tego rodzaju sentymentalizm zasadza się z kolei na fantazji, że wielkie korporacje swobodnie konkurując ze sobą o surowce, pracę i udziały w rynku będą się wzajemnie popychały bez końca, nie tylko w kierunku zwiększenia wydajności produkcji, lecz i mniejszego zużycia surowców i pracy i niższych cen dla konsumentów. W wyniku tego ludność świata będzie bardziej bezpieczna w przyszłości. Trudno byłoby mieć zastrzeżenia wobec takich założeń - gdyby tylko były prawdziwe.

Po pierwsze wiemy jednak, że produktywność oznacza zawsze redukcję kosztów pracy, dzięki zastępowaniu dotychczasowych pracowników, pracownikami tańszymi albo wręcz maszynami.

Po wtóre: "prawo konkurencji" nie oznacza, że wielu konkurentów będzie konkurowało bez końca. Prawo konkurencji jest zwykłym paradoksem: współzawodnictwo niszczy współzawodnictwo. Prawo konkurencji oznacza, że wielu konkurentów, w trakcie konkurowania na "wolnym rynku", w końcu nieuchronnie zredukuje liczbę konkurentów do jednego. Krótko mówiąc, prawo konkurencji jest prawem wojny.

Po trzecie: ekonomia globalna opiera się na tanim transporcie na wielkie odległości, bez którego nie da się przemieszczać towarów z miejsca najtańszej produkcji do miejsca najkorzystniejszej sprzedaży. Regiony i narody muszą porzucić wszelkie dążenia do gospodarczej samowystarczalności, tak by mogły się wyspecjalizować w produkcji na eksport paru lub tylko jednego towaru, który można wyprodukować jak najtaniej. Cokolwiek można by powiedzieć o "produktywności" tego rodzaju systemu, jego rezultatem (zakładam też, że także jego celem) jest zniszczenie lokalnych zdolności produkcyjnych, lokalnej różnorodności i lokalnej niezależności gospodarczej.

Ta koncepcja globalnej "wolności rynkowej" gospodarki, pomimo swych oczywistych wad moralnych oraz niebezpiecznych usterek praktycznych jest obecnie dominującą doktryną naszej epoki. Godzi się z nią i propaguje ją większość przywódców politycznych, prasowych, komentatorów redakcyjnych i innych opiniotwórczych osobistości. Władze państwowe, jakie by nie były, wciąż obciążają budżet wielkimi sumami na "obronę narodową", a porzuciły zdaje się jakąkolwiek ideę samowystarczalności, nawet w dziedzinie żywnościowej. Wyrzekły się też zasady, że rządy narodowe czy lokalne mogłyby mieć słuszne prawo nakładania ograniczeń na działalność gospodarczą, dla ochrony swego kraju i obywateli.

Globalna gospodarka została obecnie zinstytucjonalizowana w Światowej Organizacji Handlu (WTO), która powstała bez udziału jakichkolwiek procedur wyborczych, w celu zarządzania międzynarodowym handlem w imieniu "wolnego rynku" - tj. w imieniu ponadnarodowych korporacji - i aby decydować o unieważnianiu, na tajnych posiedzeniach, wszelkich praw narodowych czy lokalnych niezgodnych z "wolnym rynkiem". Korporacyjny program wolnego handlu i obecność Światowej Organizacji Handlu usankcjonowały najdziksze pomysły ekspertów. Powiedziano nam w zaufaniu, że gdy Kentucky straciła swą zdolność do produkcji mleka na rzecz Wisconsin, to był to "sukces". Eksperci, tacy jak Stephen C. Blank z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis, proponowali by kraje rozwinięte, np. Stany Zjednoczone i Anglia, gdzie nie da się już dość tanio wytwarzać żywności, w ogóle poniechały rolnictwa.

Szaleństwo leżące u źródeł tej obłędnej ekonomii poczęło się z ideą, że korporację należy traktować pod względem prawnym jak "osobę" (osobę prawną - przyp. tłum.). Jednakże bezgraniczna destruktywność tego rodzaju ekonomii jest spowodowana właśnie przez to, że korporacja nie jest osobą. Korporacja to w zasadzie pula pieniędzy, którym pewna liczba osób zaprzedała swą moralność.

W przeciwieństwie do osoby fizycznej, korporacja jako taka się nie starzeje. Nie dociera do niej, jak ostatecznie do większości ludzi, świadomość krótkotrwałości i znikomości ludzkiego życia; obca jej jest wizja przyszłości jako życia czyichkolwiek dzieci i wnuków. Nie może odczuwać osobistych nadziei czy wyrzutów sumienia ani doświadczyć nawrócenia. Nie może się poniżyć. Pilnuje swoich interesów jakby była nieśmiertelna, z jedynym celem, aby stać się jeszcze większą górą pieniędzy. Akcjonariusze są w istocie lichwiarzami, ludźmi, którzy pożyczają swoje pieniądze, aby dla nich pracowały, spodziewając się wysokich zysków w zamian za wymuszenie na innych nisko płatnej pracy. Światowa Organizacja Handlu poszerza starą ideę korporacji o status super rządu, wyposażonego w zdolność sprawowania władzy nad narodami. Nie chcę, oczywiście, powiedzieć, że wszyscy zarządcy korporacji oraz akcjonariusze są złymi ludźmi. Powiadam tylko, że wszyscy oni są bardzo poważnie uwikłani w niedobry system ekonomiczny.

Trudno się dziwić, że wśród ludzi, którym chodzi o zachowanie czegoś poza pieniędzmi - np. przyrodzonej sposobności każdego rejonu do wytwarzania podstawowych dóbr - rośnie zrozumienie, że globalna ekonomia "wolnorynkowa" jest ze swej natury wroga wobec świata naturalnego, wobec ludzkiego zdrowia i swobody, wobec pracowników przemysłowych i osób związanych z rolnictwem; co więcej - jest wrogiem dobrej pracy i dobrej praktyki gospodarczej. Sądzę, że taka percepcja jest poprawna, oraz że, aby dowieść jej słuszności, wystarczy wsłuchać się w założenia leżące u podstaw idei, że korporacje powinny mieć swobodę taniego kupowania i drogiego sprzedawania na całym świecie. Na ile potrafię te założenia rozszyfrować, sprowadzają się one do stwierdzeń, że:

  1. Stabilne, trwałe i tradycyjne stosunki między ludźmi, miejscowościami i rzeczami nie mają znaczenia i żadnej wartości.
  2. Kultury i religie są pozbawione wszelkiego uzasadnionego znaczenia praktycznego i gospodarczego.
  3. Nie ma konfliktu między "wolnym rynkiem" a polityczną wolnością i nie ma żadnego związku między demokracją polityczną i gospodarczą.
  4. Nie może istnieć konflikt między gospodarczą korzyścią a gospodarczą sprawiedliwością.
  5. Nie ma konfliktu między chciwością a ekologicznym i cielesnym zdrowiem.
  6. Nie ma konfliktu między egoizmem a służbą publiczną.
  7. Utrata lub zniszczenie lokalnych możliwości wytwarzania niezbędnych dóbr nie liczy się i nie wiąże się z kosztami.
  8. Nie szkodzi, że gospodarka narodowa czy regionalna opiera się na zagranicznych dostawach transportowanych na dalekie dystanse i że jest w całości kontrolowana przez (międzynarodowe) korporacje.
  9. Wojny o surowce - np. wojna w Zatoce Perskiej - są uprawnionym i trwałym sposobem funkcjonowania gospodarki.
  10. Tego rodzaju usankcjonowana przemoc jest też usprawiedliwiona poprzez przewagę zcentralizowanych systemów produkcji, dostaw, komunikacji i transportu, które są niezwykle wrażliwe, nie tylko na międzynarodowe konflikty zbrojne, lecz także na akty sabotażu i terrorystyczne.
  11. Nie ma zastrzeżeń, aby ubodzy ludzie w biednych krajach pracowali za liche wynagrodzenie przy produkcji dóbr eksportowanych do zamożnych ludzi w krajach bogatych.
  12. Nie istnieje niebezpieczeństwo i nie ma kosztów związanych z szerzeniem się zagranicznych szkodników, chwastów i chorób towarzyszących międzynarodowemu transportowi i których prawdopodobieństwo rośnie ze wzrostem wolumenu przesyłek.
  13. Gospodarka jest maszyną, dla której ludzie są tylko częściami zamiennymi. Nie mamy wyboru - musimy zaakceptować wykonanie pracy wyznaczonej przez gospodarkę, jeśli się w ogóle nadarza i zgodzić się na wyznaczone wynagrodzenie.
  14. Powołanie jest więc sprawą martwą. Nie wykonujemy pracy wybranej przez nas, ponieważ czujemy się do niej stworzeni przez boskie powołanie lub dzięki danym nam od Boga lub naturalnym uzdolnieniom. Zamiast tego wykonujemy pracę ustaloną i narzuconą przez gospodarkę. Każda praca jest dobra, jeśli nam za nią płacą.

Wymienione założenia są oczywiście zapowiedzią ustanowienia ekonomii totalistycznej. W ekonomii totalnej wszystko, np. "żywe organizmy" czy "kwoty dopuszczalnych skażeń" - są własnością prywatną, mają cenę i są na sprzedaż. W ekonomii totalnej istotne, a czasem krytyczne wybory, które były dawniej w gestii poszczególnych jednostek, podlegają decyzji korporacji. Ekonomia totalna, działając w wymiarze ponadnarodowym, ogranicza z konieczności władzę państwa i rządów narodowych, nie tylko dlatego, że rządy te przekazały międzynarodowej biurokracji znaczny zakres swych uprawnień ani dlatego, że przywódcy polityczni stali się najemnikami korporacji, ale także dlatego, że procesy polityczne, a szczególnie procedury demokratyczne są zbyt powolne, aby zareagować adekwatnie na niepohamowany rozwój ekonomiczny i technologiczny w skali globalnej. Skoro państwa i rządy zaczynają faktycznie działać jako agenci globalnej ekonomii sprzedając swoje społeczeństwo za niskie zarobki, zaś ich wytwory po niskiej cenie, wówczas prawa i swobody obywatelskie z konieczności muszą się kurczyć. Ekonomia totalna pozwala na nieograniczone czerpanie korzyści z dezintegracji narodów, wspólnot, gospodarstw domowych, krajobrazów i ekosystemów; usprawnia "wzrastanie" symbolicznego sztucznego bogactwa, kosztem niszczenia rzeczywistego bogactwa w całym świecie.

Wśród wielu kosztów totalnej ekonomii, może najbardziej symptomatycznym, zaś z kulturowego punktu widzenia nadzwyczaj krytycznym, jest zanik zasady życiowego powołania. Wskutek zastąpienia powołania zawodowego przez przymus finansowy ekonomia totalna niszczy od wewnątrz charaktery i kulturę.

Ananda K. Coomaraswamy tak napisał w swym eseju o pochodzeniu cywilizacji i o kulturach tradycyjnych: zasada sprawiedliwości jest wszędzie jednaka [...] (to znaczy), że każdy członek danej społeczności winien wykonywać pracę, zgodnie ze swymi naturalnymi uzdolnieniami [...].

Te dwie idee, sprawiedliwości oraz powołania, są nierozdzielne. Dlatego właśnie Coomaraswamy mówił o industrializmie, jako o mamonie niesprawiedliwości, nie do pogodzenia z cywilizacją.

Świętość i pietyzm wkraczają do ludzkiej ekonomii właśnie poprzez zasadę powołania i jej praktykowanie. Na tej podstawie tradycyjne kultury mogły dojść do przekonania, że praca jest modlitwą.

Świadomi niszczycielskiego potencjału, a także znacznych zagrożeń politycznych, wynikających z wielkiej koncentracji bogactwa i władzy w rękach korporacji przemysłowych, przywódcy amerykańscy wypracowali i przez czas jakiś stosowali środki ograniczające i hamujące tego rodzaju koncentrację i umożliwiające w pewnym stopniu sprawiedliwą dystrybucję bogactwa i własności. Były to prawa antytrustowe i antymonopolowe, zasady umów zbiorowych, koncepcja stuprocentowego równouprawnienia gospodarki rolniczej z przemysłową oraz progresywny podatek dochodowy. Zaś dla ochrony krajowych producentów i możliwości produkcyjnych, rządy mogły nakładać cła na tanie towary importowane. Środki te były uzasadnione odpowiedzialnością rządu za ochronę życia, środków utrzymania i wolności swoich obywateli. Nie ma zatem żadnej konieczności czy nieuchronności w tym by rząd poświęcał na ołtarzu globalnego "wolnego rynku" środki utrzymania naszych drobnych farmerów, małych przedsiębiorstw i pracowników, ani też wewnętrznej niezależności. Obecnie jednak z tych wszystkich instrumentów korzysta się niewiele lub wręcz ich poniechano. Globalna ekonomia jest narzędziem służącym ich likwidacji. Z powodu braku rządowej ochrony przed totalną ekonomią ponadnarodowych korporacji, ludzie znaleźli się w sytuacji, która zdarzała się już wielokrotnie przedtem - w zagrożeniu utraty gospodarczego bezpieczeństwa i zarazem wolności. Jednakże dysponujemy jednocześnie narzędziem obrony w postaci wiekowej i szacownej tradycji mówiącej, że uprawnienia nie realizowane przez rząd wracają do obywateli.

Jeśli rząd nie stawia sobie za cel ochrony życia, środków utrzymania i wolności swego społeczeństwa, musi ono pomyśleć o samoobronie. Jak to wykonać? Wydaje się, że praktycznie istnieje tylko jedna droga. Polega ona na praktykowaniu idei gospodarki lokalnej - co też czynią obecnie wciąż rosnące zastępy ludzi.

Z pewnych słusznych względów zaczynają od idei lokalnej gospodarki żywnościowej. Ludzie starają się znaleźć sposoby skrócenia odległości między producentami a konsumentami, aby stworzyć bardziej bezpośrednie połączenia i aby lokalna społeczność mogła z tego czerpać korzyści. Próbują nauczyć używania lokalnej gospodarki miast i miasteczek do podtrzymania możliwości zarabiania na życie przez lokalnych rolników, ich rodziny i wsie. Zmierzają do korzystania ze środków lokalnej gospodarki, aby umożliwić konsumentom wpływ na rodzaj i jakość ich pokarmu oraz aby chronić i umocnić lokalne krajobrazy. Chcą zainteresować każdego członka lokalnej społeczności długotrwałą perspektywą dobrobytu, zdrowia i piękna ich małej ojczyzny. To jest obecnie dostępny sposób uczynienia totalnej ekonomii mniej totalną. Sądzę, że i dawniej była to jedyna droga osłabienia totalnego charakteru ekonomii narodowej czy kolonialnej. Jednakże obecnie ta konieczność jest bardziej nagląca.

Zakładam, że linia rozumowania prowadząca od idei ekonomii totalnej do lokalnej jest słuszna. Przyjmuję, że można zacząć od uznania własnej ignorancji i zagrożenia, jako konsumenta w ramach totalnej ekonomii. Będąc takim konsumentem nie znamy historii używanego produktu. Skąd właściwie pochodzi? Jakie były koszty ludzkie i ekologiczne produkcji i usunięcia zużytych resztek? Jasne, że zdobycie takich informacji nie jest łatwe, a często zapewne w ogóle nie możliwe.

Choć kupując mamy do dyspozycji zdumiewającą różnorodność towarów, nie mamy możliwości dokonania istotnych wyborów. Ta sytuacja gospodarczej niewiedzy uniemożliwia wybranie produktu wytwarzanego lokalnie, z właściwym traktowaniem ludzi i przyrody. Konsumenci nie mają wpływu na polepszenie produkcji. Mimo, że zależy im na właściwym traktowaniu przyrody, nie mogą nic zrobić w tym kierunku. Będąc konsumentem w ramach ekonomii totalnej musimy się zgodzić na zupełną niewiedzę, całkowitą bierność i kompletne uzależnienie od dostaw z bardzo daleka oraz od dostawców kierujących się własną korzyścią.

W następnym kroku zaczynamy patrzeć z lokalnej perspektywy. Zastanawiamy się, jakie mamy możliwości własne i społeczne dla poprawienia naszej sytuacji. Z lokalnego punktu widzenia można zauważyć, że globalna gospodarka "wolnorynkowa" możliwa jest tylko, jeśli narody i lokalne społeczności godzą się lub się nie orientują, co do wrodzonej niestabilności ekonomii produkcyjnej opartej na imporcie. Gospodarka eksportowa, zapewne jak i importowa, są poza możliwością wpływów lokalnych. Transport na wielkie odległości zależy w pełni od gwarantowanej dostępności taniego paliwa, międzynarodowego pokoju, kontroli terroryzmu, zapobieganiu sabotażowi oraz od płynności międzynarodowej gospodarki.

Może zaczniemy także dostrzegać różnicę między małymi przedsiębiorstwami lokalnymi, które zdane są na wspólny los miejscowej społeczności oraz wielkimi, nieobecnymi lokalnie korporacjami, które są niezależne od złych losów gospodarek lokalnych.

Na ile mogę się zorientować, idea lokalnej ekonomii polega na dwóch zasadach: sąsiedztwa i utrzymania się przy życiu. W przypadku właściwie pojętego sąsiedztwa, sąsiedzi informują się, co mogą dla siebie zrobić, czy czego dostarczyć i osiągają rozwiązania dostępne na miarę swoich możliwości i środowiska. Na tym polega sąsiedzka praktyka. Musi ona po części być bezinteresowna, lecz także musi się liczyć z realiami gospodarczymi i ta ekonomiczna część musi zasadzać się na słusznej, sprawiedliwej wzajemności. Już sprawiedliwe ceny są swoistym wyrazem dobroczynności.

Oczywiście, że nie wszystkie miejscowe potrzeby da się zaspokoić lokalną produkcją. Lecz żywotne sąsiedztwo stanowi o społeczeństwie; zaś na żywotne społeczeństwo składają się sąsiedzi dbający i ochraniający wspólne dobra. Taka jest reguła utrzymania się przy życiu.

Żywotna wspólnota, podobnie jak zdolne do przetrwania gospodarstwo rolne, ochrania własne zdolności produkcyjne. Nie importuje produktów, które może sama wytworzyć. Nie eksportuje też lokalnych wyrobów, dopóki nie zaspokojono lokalnych potrzeb. Produkty gospodarcze żywotnej społeczności są traktowane albo jako zasoby wspólnoty, albo jako nadwyżki. Zaś tylko nadwyżki mogą być sprzedawane na zewnątrz. Jeśli jakaś wspólnota ma być żywotna, nie może nastawiać się tylko na eksport; nie może też pozwolić importerom na korzystanie z taniej siły roboczej przez zakup tańszych dóbr czerpanych z innych miejsc, powodując zniszczenia własnych, lokalnych zdolności do wytwarzania dóbr na zaspokojenie miejscowych potrzeb. Ponadto działając w duchu dobroczynności, musi odmówić wytwarzania dóbr kosztem degradacji ludzi i środowiska w innych miejscach. Ta wytyczna stosuje się nie tylko lokalnie, ale także do regionów i państw.

Wspomniane zasady sąsiedztwa i zdolności do utrzymania się przy życiu, są dyskwalifikowane przez globalistów jako "protekcjonizm" i w rzeczy samej jest to protekcjonizm, lecz słuszny i zdrowy, ponieważ ochrania lokalnych producentów i umożliwia adekwatne zaspokajanie potrzeb lokalnych konsumentów. Zaś idea, że lokalne potrzeby winny być zaspokojone w pierwszej kolejności, a eksportowane mogą być tylko nadwyżki, nie oznacza żadnego uprzedzenia wobec dobroczynności w stosunku do ludzi w innych miejscach, czy wobec handlowania z nimi. Przestrzeganie dobrego sąsiedztwa w domu zawsze oznacza dobroczynność za granicą. Zaś zdolność utrzymywania się przy życiu własnymi środkami, jest faktycznie najlepszą gwarancją istnienia nadwyżek do ofiarowania czy do zbycia. Ten rodzaj ochrony nie jest wcale "izolacjonizmem".

Albert Schweizer, który znał sytuację gospodarczą w afrykańskich koloniach, napisał ok. 60 lat temu: Rozkwit handlu drewnem w rejonie Ogowa powoduje głód, ponieważ wieśniacy porzucają swoje gospodarstwa, aby ściąć tyle drzew ile się da. Powinniśmy zauważyć szczególnie, że celem produkcji jest "tyle ile się da". Schweizer dokładnie potwierdza mój punkt widzenia: Ludzie ci mogliby osiągnąć prawdziwą zasobność, gdyby mogli rozwijać swoje rolnictwo i handel dla zaspokojenia własnych potrzeb. Zamiast tego wytwarzali drzewny budulec na eksport do światowej gospodarki, co uzależniło ich od dóbr importowanych, które kupowali za pieniądze zarobione na eksporcie. Wyrzekli się swych lokalnych środków do życia i narzucili swoim lasom fałszywy standard zagranicznego popytu (tyle drzew ile się da). Tym samym beznadziejnie uzależnili się od gospodarki, nad którą nie mają żadnej kontroli.

Taki był los tubylczych afrykańskich ludów skolonializowanych w czasach Alberta Schweizera. Taki też jest los każdego pod rządami naszego współczesnego globalnego kolonializmu i nie może być inaczej. Ekonomia kolonialna w regionie Ogowa, opisana przez Alberta Schweizera, zasadniczo nie różni się od obecnej gospodarki wiejskiej w Kentucky, Iowa czy Wyoming. Totalna ekonomia we wszystkich sytuacjach praktycznych, stanowi totalny system rządzenia. "Wolny rynek", który z punkt widzenia gospodarki korporacyjnej niesie ze sobą nietrwały wzrost - z punktu widzenia obszarów rolniczych i populacji lokalnych, a ostatecznie z punktu widzenia miast - powoduje destrukcję i zniszczenie. Bez dobrze rozwijających się gospodarek lokalnych ludzie nie mają żadnej władzy a ziemia jest pozbawiona głosu.

Wendel Berry
tłumaczenie Szczęsny Zygmunt Górski (c)



 
Wydawnictwo "Zielone Brygady" [zb.eco.pl]
Fundacja Wspierania Inicjatyw Ekologicznych [fwie.eco.pl]