Strona główna 

ZB nr 12(30)/91, grudzień '91

NAUCZANIE DZIECI W DOMU

Nauczanie w publicznych szkołach nie ma najmniejszeo sensu dla 15-latka Bo Yordera z Portland w stanie Maine. Bo jest fanatycznym entuzjastą krótkofalarstwa. Zamiast marnować czas w szkole, siedzi w domu i zgłębia tajemnice fal radiowych. Potrafi nadawać alfabetem Morse'a 13 słów na minutę. W przyszłym roku zamierza otrzymać licencję krótkofalowca czwartego stopnia. Sam nauczył się jak używać tokarkę do drewna. Zaczytuje się Markiem Twainem. Zamierza iść do college'u.

Jedenastolatek Solon Sadoway nigdy nie był w szkole i to miejsce go ani bawi ani ciekawi. Ma bzika na punkcie samochodów. Większość czasu spędza na przeglądaniu czasopism motoryzacyjnych, mniej lub bardziej fachowych, w swoim domu w Lexon. A nauczył się czytać rok temu, jak mówi: "Sam nie wiem jak to się stało." Podstawy arytmetyki poznał przy kasie w sklepie ze zdrową żywnością, prowadzonym przez rodziców.

Ruch na rzecz nauczania dzieci w domu wystartował w latach 80 jako ekscentryczna ciekawostka dydaktyczna w reakcji na niski poziom, seks, narkotyki i przemoc w amerykańskich szkołach. W ciągu sekundy od niegroźnej aberracji doszedł do zjawiska społecznego, którego nie można bagatelizować, bo już ponad 1,5 mln. dzieci w USA nauczane jest w ten sposób.

O dynamice zjawiska świadczy fakt, że tylko w jednym małym stanie Maine było w r. 1990 1 500 podań do władz stanowych o nauczanie dziecka w domu, a w 1981 zaledwie cztery.

Powody, dla których rodzice nie chcą oddać dziecka do szkoły publicznej są różne. Głównym nurtem tego ruchu są fundamentaliści religijni, szczególnie chrześcijańscy. Twierdzą oni, że religia w szkołach jest ignorowana lub ośmieszana. Podobnie motywują to inni sekciarze: czarni i biali muzułmanie, Żydzi, buddyści, krisznowcy itd. Większość rodziców odrzuca szkoły publiczne z powodu niskiego poziomu nauczania, przepełnienia, braku bezpieczeństwa, przemocy, narkotyków, rekreacyjnego seksu. Twierdzi się, że szkoły niczego nie uczą poza posłuszeństwem.

PRAWNE ASPEKTY SZKOLNICTWA DOMOWEGO

Krytyka nauczania domowego pochodzi ze środowisk zawodowych pedagogów i ekspertów, którzy po zaniku szkoły jako instytucji państwowej musieli znaleźć inne środki utrzymania. Logika tej krytyki jest następująca: "Skoro np. do obcinania włosów trzeba mieć kwalifikacje i licencję na wykonywanie zawodu, tym bardziej nauczanie dzieci powinno się powierzać osobom o odpowiednich kwalifikacjach."

W 32 stanach, od NY do Californii wymaga się jedynie wykształcenia średniego (high school) od rodziców, którzy uczą w domu własne dzieci. W innych stanach jak np. w Karolinie Południowej, wymaga się wykształcenia wyższego (college) lub egzaminu z odpowiednika naszego studium nauczycielskiego. Dylematy, jakie kwalifikacje rodziców są wystarczające, zakończyły się 100 wyrokami sądowymi na przestrzeni ostatnich 7 lat.

Zwykle programy nauczania domowego są aprobowane przez lokalne władze szkolne (school boards), które nie wymagają wysokich kompetencji. W niektórych przypadkach rodzice są zmuszani do szczegółowego przedstawienia programu nauczania. W innych wypadkach owe rady dają całkowitą swobodę rodzicom, swoisty laissez-faire'yzm w doborze materiałów i programów, ufając kompetencji rodziców.

CZYJĄ WŁASNOŚCIĄ SĄ DZIECI?

Zataczający coraz szersze kręgi ruch nauczania domowego prowadzi do postawienia zasadniczego pytania: czyją własnością są dzieci: państwa czy rodziców? Jeżeli państwa, to w jego interesie jest wychowanie jednostki, a właściwie stada o zuniformizowanym myśleniu, którego reakcje można łatwo przewidywać i kontrolować. Jeżeli dzieci są własnością rodziców, to w ich interesie leży wychowanie jednostki pełnej, niezależnej, mającej zaufanie do swoich możliwości i radzącej sobie w każdej życiowej sytuacji. Mówi Linda Williams - fundamentalistka religijna i matka 4 chłopców w wieku od 4 do 13 lat, których sama uczy 4 godziny dziennie: "Uważam, że to rodzice mają prawo dysponować dziećmi. W mej łazience nie ma narkotyków, ani noży sprężynowych w przedpokoju. Okłamujemy się sami twierdząc, że oddajemy dzieci do tych samych szkół, do których kiedyś chodziliśmy."

Nauczanie domowe jako alternatywa publicznego powstało w odpowiedzi na kryzys społeczeństwa objawiający się szczególnie w szkolnictwie. Społeczeństwo amerykańskie jest heterogeniczne - tysiące alternatywnych grup, wspólnot przywiązanych do swego świata wartości stwierdza, że przekazanie ich swemu potomstwu za popmocą szkoły publicznej stało się niemożliwe. Wszystkie eksperymenty społeczne wynikające z dobrych intencji są wcześniej czy później weryfikowane przez praktykę. Sama metoda nauczania domowego została zweryfikowana przez tysiące lat jako jedyna zaadoptowana przez klasę panującą do nauki swych dzieci.

W USA po dziesięciu latach legalnego dopuszczenia do tej praktyki okazało się, że dzieci uczone w domu są o kilka lat bardziej zaawansowane w zdolności krytycznego i analitycznego myślenia. Zwolennicy nauczania domowego zauważają, że amerykańskie szkolnictwo publiczne znalazło się w stanie takiej klęski, że każda alternatywa jest dobra.

Mówi jeden z nich, Stephen Moitzo: "Przyjęło się twierdzić, że proces socjalizacji w szkołach publicznych jest dobry i przebiega całkiem normalnie, ale ja powiem wam co z pewnością normalnym nie jest. Nie jest normalne by dzieci przebywały w tym samym pomieszczeniu, w tym samym czasie, robiąc w ten sam sposób te same rzeczy i osiągając te same rezultaty tylko dlatego, że są w tym samym wieku."


(TIME, Oct.'90, Sam Allis, Portland, ME)

tłum. Piotr Kosibowicz




ZB nr 12(30)/91, grudzień '91

Początek strony