Strona główna 

ZB nr 4(46)/93, Kwiecień 1993
DYLEMAT HIPERMODERNIZMU 

     Kanadyjski autor polskiego pochodzenia, Mark Wegierski, 
przedstawia wizję koszmaru, do którego prowadzi nas współczesna 
technika i nadmierna urbanizacja. Hipermodernizmowi przeciwstawia 
postmodernizm, oparty o wartości duchowe, poczucie wspólnoty i 
łączności z naturą. 

     Jedną z najistotniejszych, choć bardzo pobieżnie tylko 
zbadaną cechą współczesnego społeczeństwa jest przyśpieszenie 
tempa przemian, rozwoju, czy też wzrostu w dziedzinie 
technologii. Jak łatwo zauważyć, naukowa wiedza teoretyczna (w 
naukach "ścisłych") przyrasta w tempie wykładniczym tak samo jak 
ilość związków chemicznych (substancji, narzędzi, urządzeń) 
wytwarzanych w wyniku rozwoju i praktycznego zastosowania tychże 
teorii naukowych. Siłą, która napędza tego rodzaju procesy, jest 
w ostatecznym rachunku gospodarka rynkowa w takich regionach, jak 
(głównie): Ameryka Północna, Europa Zachodnia i, ostatnio, 
położone nad Pacyfikiem kraje Azji. A przecież pośród całej tej 
gorączki wzrostu i twórczego pędu, których nie zahamowała nawet 
recesja w skali światowej, należałoby się zastanowić, dokąd 
prowadzi nas ta nieokiełznana ekspansja. 

     Teoretycy społeczeństwa, jak George Parkin Grant, David 
Ehrenfeld i Jacques Ellul, zainspirowani twórczością takich 
filozofów, jak Simone Weil i Martin Heidegger, opisali powstające 
błędne koło, w którym wszelkie problemy stwarzane przez technikę 
mogą być rozwiązane tylko w oparciu o nowe technologie, które 
powodują powstanie nowych, jeszcze większych problemów, które 
będą wymagały nowych rozwiązań technologicznych - itd. Wydaje się 
nieprawdopodobne, by proces ten mógł trwać wiecznie. W jakimś 
momencie ludzkość nie będzie już w stanie uciec od sytuacji 
kryzysowych wywołanych przez technikę. (Jedną z nich może być, 
np., całkowite nasycenie środowiska wszelkiego rodzaju 
skażeniami.) 

     Sugestia, że można by wykorzystać technologię rekombinacji 
DNA, aby "dostosować" ludzkość to życia w warunkach silnego 
skażenia bądź promieniowania, brzmi jak wzięta z koszmarnego snu. 
Żyjemy w świecie myszy skrzyżowanych na drodze genetycznej z 
marchewką i myszy z genetycznie ludzką krwią. Jest to także 
początek naszego wejścia w elektronicznie generowany, poddający 
się kształtowaniu bez żadnych ograniczeń, świat "rzeczywistości 
wirtualnej". Firmy biotechnologiczne wytwarzają nowe, unikatowe 
formy życia, jak wspomniane wyżej myszy, do których przysługuje 
im pełnia praw autorskich. Mają miejsce złowróżbne próby 
odtworzenia pełnej "mapy genetycznej" człowieka. 

     Można spojrzeć na wszystkie te różnorodne zjawiska jako 
zaledwie na przymiarkę do nieograniczonej ingerencji w naturę 
człowieka i świata poprzez odpowiednie zabiegi technologiczne, 
przed czym ostrzegał, tak jak i inni myśliciele, Aldous Huxley w 
swojej zręcznie napisanej antyutopii Nowy, wspaniały świat. 

     Skutki czysto fizycznej natury, takie jak składowiska 
odpadów toksycznych, rak skóry wywołany zniszczeniem warstwy 
ozonowej, kurczące się obszary leśne i zielone, wymieranie 
gatunków - będące w tej chwili czymś oczywistym dla znakomitej 
większości ludzi, same w sobie są już wystarczającym złem. 
Istnieją jednak oprócz nich także i bardzo poważne społeczne 
skutki i koszty technicyzacji totalnej - np. powszechne 
przeludnienie, zwłaszcza w przeciążonych obszarach miejskich - 
które to zjawiska postępują w tempie jeszcze szybszym, niż 
zagrażające nam w ostatecznej instancji skażenie środowiska i 
manipulacje genetyczne. 

     Niewątpliwie w całej historii dominowało dążenie do 
urbanizacji i budowy na obszarach miejskich cywilizacji opartej 
na technice, ale w społeczeństwach dawniejszych rozwój taki 
napotykał na pewne naturalne bariery. W dzisiejszych czasach 
problem przerostu miast dotyczy wszystkich części świata - 
Zachodu, dawnego bloku wschodniego, Azji Wschodniej, jak też i 
całego Południa naszej planety. Co, na przykład, można dziś 
zrobić, by uratować całą północno-zachodnią część wybrzeża Stanów 
Zjednoczonych od wchłonięcia przez aglomerację miejską, ciągnącą 
się od Bostonu do Waszyngtonu? (Amerykanie stworzyli już nawet 
dla niej jednowyrazową nazwę: BosNYWash, od pierwszych liter nazw 
miast, której to nazwy używa autor w oryginale - przy. tłum.) Co 
może zapobiec osiągnięciu przez miasto Meksyk 30 milionów 
mieszkańców za około dziesięć lat? 

     Społeczeństwa tradycyjne - jak na przykład wszystkie 
społeczeństwa Południa - ulegają rozkładowi wywołanemu przez 
przeludnienie, u podłoża którego leży zalew tandetnych 
technologii z Zachodu. Rezultatem jest prawie zawsze jeszcze 
większa nędza, choroby, głód, skorumpowana władza i degradacja 
środowiska. Im wyższy wskaźnik wzrostu w gospodarce amerykańskiej 
i światowej, im bardziej olśniewające wizje roztaczają zachodnie 
firmy reklamowe przed zdesperowaną biedotą na Południu i w 
krajach dawnego bloku wschodniego, im większe wreszcie 
zapotrzebowanie międzynarodowych korporacji na tanią siłę 
roboczą, tym szybciej będą wyrastać takie miasta-monstra we 
wszystkich częściach świata. (Jedynie Azja Wschodnia robi 
wrażenie, że jakoś sobie radzi z tym problemem.) Z punktu 
widzenia egzystencji człowieka w społeczeństwie, współczesne 
środowisko miejskie prawie zawsze okazuje się prowadzić do 
sytuacji, gdzie (tak jak w Nowym Jorku) więzy społeczne 
"małomiasteczkowego typu" na szczeblu rodziny, wspólnoty lokalnej 
i kraju w dużym stopniu zanikają, ustępując miejsca emocjom, 
jakie oferuje wielkie miasto. 

     Jest uprawnionym stwierdzenie, że w swoim złotym okresie, 
trwającym mniej więcej od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku do 
końca lat sześćdziesiątych, wielkie miasta Ameryki, takie jak 
Nowy Jork, Chicago, Boston, Detroit itp., wytworzyły jedyny w 
swoim rodzaju model wspólnoty mieszkańców - wielostronny i nieźle 
dostosowany do potrzeb życia - który pozwalał jakoś (choćby w 
sposób niedoskonały) radzić sobie z problemami, jakie stwarzało 
zamieszkanie w tych aglomeracjach. Ważną rolę w tego rodzaju 
strukturach odgrywali przedstawiciele władz miasta i jego 
dzielnic, właściciele dużych fabryk i małych biznesów, policja 
miejska, kościół katolicki, który skupiał dużą część 
przedstawicieli białych, nieprotestanckich mniejszości, silne 
związki zawodowe robotników przemysłu ciężkiego, wydawcy i 
dziennikarze wychodzących w mieście niezależnych dzienników o 
dużym nakładzie, jak również mające swoje tradycyjne obszary 
działania zorganizowane grupy przestępcze i gangi młodzieżowe - 
społeczne skutki działalności jednych i drugich ocenilibyśmy 
według dzisiejszych kryteriów jako bardzo niewinne. Tego rodzaju 
środowisko wielkomiejskie oglądać można w niezliczonej ilości 
filmów (zwłaszcza starszych), osadzonych w epoce. 

 A jednak następne dziesięciolecia, kiedy to kultura oparta na 
dobrach materialnych, reklamie i natychmiastowym zaspakajaniu 
potrzeb coraz mocniej brała społeczeństwo we władanie, przyniosły 
eksplozję i ekspansję różnorakich niebezpiecznych grup, takich 
jak żądni zysku inwestorzy budowlani, pozbawieni skrupułów 
specjaliści od reklamy, nowobogaccy parweniusze, handlarze 
narkotykówitp. Zignorowali oni reguły gry obowiązujące w wielkim 
mieście, skutkiem czego nastąpiło niemal całkowite załamanie 
consensusu, na jakim opierało się jego funkcjonowanie, a w 
centrach amerykańskich metropolii wiele dzielnic zamieniło się w 
piekło. Podział na miasto i prowincję istniał co prawda przez 
znaczną część historii, ale nigdzie nie zarysował się on tak 
ostro i wyraźnie, jak w Ameryce. 

     Można by właściwie utrzymywać, że istnieją dwie różne 
Ameryki: wielkie miasta - dynamiczne, tętniące życiem, 
heterogeniczne i kosmopolityczne, i prowincja - życie proste, 
spokojne i swojskie. Istnieje jednak poważna dysproporcja w 
zakresie udziału we władzy, tworzeniu ideologii i korzystaniu z 
zasobów pomiędzy wielkomiejskimi centrami a traktowanymi jak 
peryferie obszarami prowincji. Można dopatrywać się tu analogii 
ze stosunkami między światem zachodnim a Południem naszej 
planety, widzianymi przez pryzmat teorii "punktów węzłowych i 
peryferii". Wielkie miasta wysysają z prowincji zasoby ludzkie i 
materialne, by tworzyć świat tyleż ekscytujący, co bezwstydnie 
wręcz sztuczny: lśniące drapacze chmur wielkich korporacji, 
luksusowe wysokościowce mieszkalne i szpetne osiedla, wyrastające 
na rumowiskach pozostałych po wyburzeniu starych dzielnic i 
centrów miast - być może ostatnich ostoi cywilizowanego życia we 
współczesnym mieście (od łacińskiego słowa civis, określającego 
społecznie nastawionego obywatela), które istniały niezagrożone w 
starszym modelu wielkiego miasta. 

     Dochodzą do tego przedmieścia - ani miasto, ani prowincja, 
dzieło przedsiębiorców budowlanych: niewiarygodnie gęsto 
stłoczone, pretensjonalne imitacje domów wiktoriańskich, 
wyprodukowane z całą precyzją i doskonałością taśmy montażowej, 
skupiają się wokół najważniejszych współczesnych instytucji życia 
zbiorowego - centrum handlowego i publicznej szkoły średniej 
(można się czasem zastanawiać, która z nich spełnia ważniejsze 
funkcje "edukacyjne"). Na przedmieściach nie ma ani emocji, jakie 
daje centrum, ani też żadnego prawdziwego poczucia wspólnoty i 
wartości tradycyjnie cenionych na prowincji. W istocie 
przedmieścia nieustannie wchłaniają prawdziwą prowincję, tworząc 
wyjałowiony "obszar przejściowy" między kolejnymi aglomeracjami 
miejskimi. 

     Coraz wyraźniej więc jawi się "scenariusz Centrum Handlowego 
z West Edmonton" (aktualnie największego takiego obiektu na 
świecie): ludzie żyjący w olbrzymich enklawach pozwalającego na 
nieograniczone manipulacje środowiska, odcięci od ziemi i nieba, 
morza i wiatru. Życie w takim środowisku upodobniłoby się w końcu 
do sytuacji przedstawionej w takich filmach, jak "Logan's Run" 
czy "Outland": bezsensowna, monotonna praca, przerywana tylko 
momentami przybierającej coraz bardziej perwersyjne formy 
ekstazy. W istocie, w miarę wzrastania skuteczności technik 
kontroli, można byłoby coraz bardziej obniżać wynagrodzenie 
robotników, aż staliby się w całym tego słowa znaczeniu 
bezmózgowymi (na swoje szczęście) popychadłami - ostrzega nas 
Jacques Ellul. 

     Dzięki technicznym środkom manipulacji i przy współudziale 
wykorzystanego w tym celu wszelakiej maści lumpenproletariatu - 
który zawsze gotów jest występować przeciwko uprawnionym 
roszczeniom mieszkańców prowincji - społeczeństwo Ameryki 
Północnej zostało zdominowane przez bardzo wąską elitę, wyznającą 
w kwestiach społecznych ideologię liberalną, w sprawach 
gospodarczych - kapitalistyczną, a przy tym niezwykle silnie 
związaną z miastem. Liberalizm społeczny owej elity jest niczym 
więcej, niż usprawiedliwieniem coraz większego przerostu 
konsumpcji wśród całej ludności, jak również powoływania do życia 
licznych "ruchów" pseudoalternatywncyh, opartych niemal wyłącznie 
na kosztownych fetyszach z grupy towarów konsumpcyjnych (zjawisko 
to opisuje Guillaume Faye w książce "La Nouvelle Societe de 
Consommation"). 

     Zasięg dominacji, sprawowanej kontroli i wpływów wywieranych 
przez struktury "wielkomiejsko-technologiczne" obejmuje w dużym 
stopniu i prowincję, kreując przy pomocy różnego rodzaju środków 
technicznych i wyobrażeń "nowy" wymiar, elektroniczne środowisko, 
jakiego nie widziała dotąd historia ludzkości. Obok struktury 
konsumpcji, którą współtworzą, środki masowego przekazu stanowią 
zasadniczy element spójnego systemu, który francuski teoretyk 
społeczeństwa Jean Baudrillard nazwał "nadrzeczywistością". 

     Środki masowego przekazu nie tylko nie przynoszą ludziom 
wolności, ale prowadzą do olbrzymiego skupienia władzy - w rękach 
osób, które sprawują nad nimi kontrolę. Stąd właśnie biorą się 
absurdalnie wysokie dochody osób, które we wczesniejszych 
społeczeństwach mogłyby być drobnymi handlarzami obnośnymi czy 
też śpiewakami ulicznymi - na co właśnie zasługiwałyby. 
Elektroniczne - i wszystkie inne - środki masowego przekazu 
zdominowały środowisko społeczne i fizyczne w stopniu wcześniej 
nieosiągalnym i niewyobrażalnym. Jak napisał Aldous Huxley: 
"Tysiąc powtórzeń czyni jedną prawdę." A jeden obraz (tj. 
przykuwające wzrok wyobrażenie) warte jest tysiąc słów! 

     Media nie stosują przymusu jako metody "nieefektywnej". 
Zamiast tego sprawują pełną kontrolę i ustanawiają normy 
dotyczące wszelkich funkcjonujących w społeczeństwie systemów 
słownikowych i wyobrażeniowych. W powieści "1984" Orwell 
stwierdza, że "Nowomowa to Ingsoc, a Ingsoc to Nowomowa", czyli 
że kluczem do przechwycenia kontroli nad umysłami ludzkimi jest 
zmonopolizowanie wszelkich "języków", jakimi posługuje się 
społeczeństwo. Przedstawiony w książce aparat tortur i represji 
okazuje się w końcu mieć drugorzędne znaczenie. Społeczeństwo 
Aldousa Huxleya - które nasz własny świat wydaje się przypominać 
w większym stopniu, niż wizję Orwella - można zatem potraktować 
jako "wyrafinowaną" wersję Orwellowskiego państwa policyjnego. 

     Zrozumienie natury władzy nad systemami semantycznymi i 
symbolicznymi pozwala widzieć społeczństwo Ameryki Północnej, 
jako nie stosujące w zasadzie przymusu wobec swoich członków, 
lecz zarazem narzucające im swe normy w sposób totalitarny. 
Środki masowego przekazu, wspomagane przez systemy masowego 
marketingu, masowej edukacji i "państwowej terapii", tworzą 
środowisko społeczne i fizyczne, w którym wszyscy żyjemy, jak 
również normy społeczne, które większość z nas uznaje. Ale jest w 
tym zapośredniczonym obrazie świata zarazem pustka i fałsz, 
unoszą się nad nim ogarniające wszystko miazmaty, przez które 
musi przebić się nasz wzrok. 

     Czymże naprawdę jest północnoamerykańska "ziemia obiecana" 
doby hiperurbanizacji? Czy na najwyższych piętrach wieżowców 
Manhattanu, czy też w jaskiniach uciech zlokalizowanych w jego 
podziemiach, bossowie wielkich korporacji, cyniczni prominenci 
mass-mediów, dobrze prosperujący biznesmeni (czytaj: handlarze 
narkotykami), wysocy rangą aparatczycy rządowi oraz dekadenccy 
pseudo-dysydenci, pseudo-artyści i pseudo-intelektualiści bratają 
się ze sobą bez żadnych zahamowań, oddając się różnorakim 
przyjemnościom, okupionym wyzyskiem i deprawacją prowincji i 
zepsuciem ludzkich serc. Z podobną sytuacją - z niewielkimi 
różnicami w kolorycie lokalnym - mamy do czynienia w Los Angeles 
i okolicach, Chicago, San Francisco, Waszyngtonie, Atlancie, 
Miami, Detroit... 

     W sumie przypomina to świat przedstawiony w niektórych 
filmach - niejednoznacznych i rzucających w jakimś sensie 
wyzwanie naszej kulturze - takich jak "Sieć" ("Network") 
autorstwa Paddy Chayefsky'ego (gdzie bohater - typ zdesperowanego 
proroka - konkluduje po heroicznej walce: "Teraz wszyscy jesteśmy 
androidami!"), "Wall Street" ("Chciwość to dobra rzecz!!"), jak 
też nowe odcinki "Batmana" Tima Burtona, "Łowca androidów" 
("Bladerunner") Ridleya Scotta, "RoboCop" Verhoevena, "Brazil" 
Terry'ego Gilliama, czy wreszcie serial "Max Headroom". Wszystkie 
one ukazują tzw. "klimatyzowany koszmar" niedalekiej przyszłości. 

Motyw niewesołej przyszłości - różniącej się pod pewnymi 
względami od uzdrowionego do granic przesady środowiska Nowego 
Wspaniałego Świata - wykorzystany jest też w "Mechanicznej 
Pomarańczy" Anthony Burgessa (w reżyserii Stanleya Kubricka) i w 
całym podgatunku science fiction zwanym "cyberpunk". Istnieje 
też, obok wielu innych zjawisk, także cieszący się sporą 
popularnością odłam rocka, określany często tą samą nazwą, jak i 
inne podobnie skrajne ruchy (każdy taki ruch oznacza cały styl 
życia) np. "thrash metal" i "heavy rap", propagujące najbardziej 
ekstremalne formy przemocy i dekadencji. 

     Wszystkie te wytwory współczesności sugerują (podobnie, jak 
przeżywający olbrzymi rozkwit popularności motyw "samotnego, 
rannego bohatera", którego najlepszymi przykładami są "Upiór z 
Opery" w operowej interpretacji Andrew Lloyda Webbera i niedawny 
serial telewizyjny "Piękna i bestia"), że sensowny sprzeciw wobec 
obecnego systemu - czy to w ostrych słowach, czy w czynach - musi 
wyjść w pierwszej fazie od gnębionych samotników, mężczyzn i 
kobiet o postawie bohaterskiej, którzy w swojej walce połączą 
siły z całą resztą ludzi brutalnie zepchniętych na margines przez 
istniejący układ sił. W Ameryce Północnej wielu naprawdę 
inteligentnych i przyzwoitych ludzi błąka się, na wpół 
oszołomionych, na wpół załamanych, nie zdając sobie nawet sprawy, 
co dolega im samym i całemu ich społeczeństwu. 

     A jeżeli bunt pokoleniowy rzeczywiście jest nieunikniony, 
niech potoczy się w kierunku naturalnym i społecznie pożytecznym 
- ku odrzuceniu całego systemu oligarchii mass mediów, z jego 
jałowością i mechanizmami oddziaływania przywodzącymi na myśl 
maszynę. Potrzebna jest tu jednak pewna doza subtelności. Nawet 
muzyka rockowa, będąca jednym z głównych instrumentów 
socjalizacji współczesnej młodzieży, zawiera w sobie chwilami 
elementy idealistyczne i romantyczne, choćby były one mocno 
zniekształcone. Umiejętne przywołanie tych elementów, poprzez 
staranną analizę tekstów i melodii, i nadanie im odniesień 
społecznych stworzyłoby znakomitą możliwość wejścia w samo 
centrum stworzonej przez media "kultury młodzieżowej". 

     Ale w ostatecznym rachunku jedyną postawą wobec współczesnej 
kultury Ameryki Północnej, która "wprowadza klimatyzację do 
piekła i zabija duszę", godną osoby poczuwającej się do choćby 
cienia myśli, refleksji czy przyzwoitości, może być wyłącznie 
postawa surowej, bezlitosnej, konsekwentnej krytyki. Nie może 
przecież być żadnego celu bardziej heroicznego i idealistycznego 
niż walka ze skorumpowaną i społecznie szkodliwą oligarchią, 
odkrywanie prawdziwego znaczenia i wartości w swoim własnym życiu 
i dążenie do odtworzenia, a następnie włączenia się w całą pełnię 
prawdziwego życia społecznego, zbiorowego i duchowego, gdzie 
"serce rozmawia z sercem". Tego rodzaju głęboko odczuwana, 
zdecydowana i poważnie traktowana postawa krytyczna mogłaby nawet 
być uznana za jedyną formę prawdziwej sztuki lub poezji - w 
najbardziej wzniosłym znaczeniu tych słów - możliwą w naszej 
epoce. Można dowieść, że wszystko inne jest przejawem 
zmanierowania, kiczem, towarem czy też ćwiczeniem formalnym, 
posiadającym znaczenie tylko o tyle, o ile wyraża poważną krytykę 
"współczesnego porządku rzeczy". 

     W środowisku, którym można dowolnie manipulować, wydaje się, 
że dla większości z nas jedyną i ostatnią szansą obrony i 
ostatecznym kryterium są nasze ukryte głęboko pod powierzchnią 
impulsy, to co w nas z dawien dawna nieświadome - i pozostaje 
niemal nietknięte, jeżeli można jeszcze w coś podobnego uwierzyć 
w naszych czasach. To rozdarcie pomiędzy czymś, co odczuwać 
możemy jako nasz odwieczny, zbiorowy instynkt samozachwawczy, 
niemal niezmieniony od czasu, kiedy opuściliśmy jaskinie, a 
naszym krańcowo zmienionym, stechnicyzowanym światem, wyjaśnia 
przypuszczalnie, dlaczego jest dziś tak wielu ludzi, którzy choć 
zewnętrznie akceptują współczesne normy, to jednak czują się 
prawdziwie nieszczęśliwi. Coraz większa niedola pośród luksusu i 
sybarytyzmu czy też raczej, w większości przypadków, spowodowana 
przez tenże bezcelowy luksus, pozostanie udziałem człowieka we 
współczesnym społeczeństwie do chwili, gdy rozpocznie się 
prawdziwa manipulacja genetyczna a la Nowy Wspaniały Świat. 

     Jest dzisiaj wiele do krytykowania. Stojący u steru "ostatni 
ludzie" (tak trafnie opisani przez Nietzschego), który kierują 
tym coraz silniej scentralizowanym królestwem, stanowią 
oligarchię mocno nieudolną: potępiają obywatelskie grupy 
samoobrony, ale nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa na 
ulicach; twierdzą, że są przeciwni przemocy, ale karmią 
społeczeństwo do przesytu filmami pełnymi krwi i potworności, 
muzyką typu "thrash-metal" itd., adresując owe wytwory przede 
wszystkim do młodzieży. Wolą wszechogarniające okrucieństwo życia 
we współczesnych metropoliach (typowo Hobbesowską "wojnę każdego 
ze wszystkimi") od ściśle ukierunkowanych - będących, jak się 
wydaje, złem koniecznym - zorganizowanych działań wojennych 
pomiędzy konkretnymi państwami i narodami oraz konfliktów 
politycznych pomiędzy ugrupowaniami społecznymi o wyraźnym i 
czytelnym profilu. 

     Oligarchowie ci w oczywisty sposób nie są w stanie sprawować 
prawdziwego przywództwa i kierować społeczeństwem, na którym 
pasożytują. Nie mogą nawet usprawiedliwiać się, że jako elita 
odnoszą sukcesy, że zapewniają społeczeństwu jedność i spójność - 
czy chociażby minimum bezpieczeństwa. Potrafią nawracać Wschód na 
swój sposób myślenia, stosować wyzysk gospodarczy (i przemoc 
militarną) wobec krajów Południa, doprowadzać społeczeństwa 
tradycyjne do rozpadu i ruiny, lubować się w gwałtach 
dokonywanych na środowisku, w kraju i za granicą - ale pozbawieni 
są całkowicie jakiejkolwiek politycznej energii twórczej, która 
pozwoliłaby stworzyć coś trwałego i godnego uwagi, zdolnego wejść 
do wspólnego dorobku ludzkości. Musimy uświadomić sobie, że 
wielkie miasta Ameryki Północnej - w stanie pełnej separacji od 
prowincji - są dzisiaj prawdziwymi ośrodkami czy też "stolicami" 
powstającej na naszych oczach ponadnarodowej kultury - globalnego 
systemu społeczno-gospodarczego, zdominowanego przez amerykańską 
pop- kulturę, postawy konsumpcyjne i technicyzację wszelkich 
aspektów życia. 

     Nie licząc stale obecnej możliwości samozagłady (na wiele 
różnych sposobów), można wysunąć twierdzenie, że ludzkość ma do 
wyboru tylko dwie zasadnicze drogi. Współczesne społeczeństwo 
"liberalno-technologiczne" Zachodu dryfuje już w tej chwili w 
stronę tworu społecznego, który można by określić jako "post- 
okcydentalny" (w oryginale: "post-Western" - przyp. tłum.), 
"hiper-technologiczny", "hiper-liberalny", "hiper- 
kapitalistyczny", jednorodny i wielopostaciowy zarazem. Nie ulega 
wątpliwości, że będzie on w stanie urobić prędzej czy później na 
swoje podobieństwo wszystkie społeczeństwa, narody i plemiona na 
świecie. Jest to równoznaczne ze sprawdzeniem się scenariuszy 
antyutopii tworzonych przez futurologów i literatów - różniących 
się nieco w szczegółach. Można powiedzieć, że jest to tryumf 
techniki nad ludzkością, maszyny nad kulturą humanistyczną, 
oligarchii nad wspólnotą, bezdusznego kapitału nad ludzką 
przyzwoitością. Alternatywę tę można określić jednym słowem jako 
"hipermodernizm". 

     Z drugiej strony, wiele różnych osobistości i myślicieli, 
buntujących się przeciwko otępiającemu wpływowi współczesnej 
polityki i przekraczających jej ramy, rozpoczęło poszukiwania 
grupy alternatyw skoncentrowanych wokół możliwości wyrwania 
ludzkości z żelaznego uchwytu technologii. Na określenie takiej 
pozytywnej alternatywy można by użyć słowa "postmodernizm", 
rozumiejąc przez nie coś krańcowo odmiennego od 
"hipermodernizmu". (W literaturze przedmiotu postmodernizm 
utożsamia się zasadniczo z tym, co określono powyżej jako 
hipermodernizm - jest jednak rzeczą konieczną, by spojrzeć na 
problem bardziej wnikliwie i nadać konkretne nazwy lepszym i 
gorszym spośród możliwości dalszego rozwoju naszej niełatwej 
sytuacji). Tzw. społeczeństwo "postmodernistyczne" starałoby się 
połączyć cechę charakterystyczną wszystkich praktycznie 
społeczeństw "premodernistycznych" - ducha wspólnoty i poczucie 
łączności z naturą - z rozsądną dozą materialnych korzyści i 
wygód oferowanych przez technikę we współczesnym świecie. 

     Znaki zapowiadające nadejście takiego społeczeństwa 
pojawiają się dzisiaj na samym Zachodzie. Należą do nich: tak 
zwana "Nowa Fizyka", która wychodząc poza typowo zachodnie 
rozróżnienie przedmiot/podmiot, sugeruje możliwość ponownego 
zjednoczenia ludzkości z naturą; myśl Josepha Campbella i C.G. 
Junga, którzy domagają się wskrzeszenia magicznego wymiaru 
stosunków międzyludzkich; żarliwość, z jaką już wkrótce ludzie 
witać będą nowe tysiąclecie; ruch "nowej duchowości"; pewne 
odmiany feminizmu, które kładą nacisk na powrót do świata natury; 
wreszcie, co najważniejsze, uznanie zagadnień dotyczących 
środowiska i jego ochrony za ważny problem. Ponowne przyjęcie do 
wiadomości konieczności respektowania granic naszej eksploatacji 
rzeczywistości fizycznej - stanowisko akceptowanej dziś przez 
prawie wszystkich mieszkańców naszej planety - jest prawdziwym 
przełomem moralnym. Ale można też mieć nadzieję, że dalszy rozwój 
ekologii rozszerzy tę świadomość granic także na strefę 
"inżynierii społecznej" i szaleńczej konsumpcji - które stanowią 
aż nadto charakterystyczne cechy społeczeństw współczesnych. 

     Wydaje się, że wszystkie te nowo powstające tendencje 
zmierzają do budowy społeczeństwa innego typu niż społeczeństwo 
oparte na racjonaliźmie, technologii i w stu procentach 
materialistycznej nauce, który to model dominuje na Zachodzie od 
dwustu lat. 

     W odróżnieniu od dzisiejszego, nowe społeczeństwo 
sprawowałoby ścisłą kontrolę nad techniką i nie dopuszczało do 
przerostu tendencji racjonalistycznych i materialistycznych - 
działając w ramach paradygmatu, w którym Natura byłaby czynnikiem 
jednoczącym Ludzkość, Świat i Kosmos. Źródłem naszej siły byłoby 
ponowne sięgnięcie do najgłębszych, nieuświadomionych korzeni 
naszej jaźni; otwarcie się na uczucia ludzkie; powrót do naszych 
swoistych, zakorzenionych w historii sposobów życia, przez co 
moglibyśmy zapanować nad naszą bezgraniczną żądzą nabywania i 
posiadania nadmiaru dóbr; wreszcie poczucie potrzeby bliskości z 
Naturą i ponownego z nią zjednoczenia, wynikające z rozwoju 
naszego prawdziwego, zbiorowego instynktu samozachowawczego. 

     Możliwe, że tylko tego rodzaju synteza pozytywna wyższego 
rzędu mogłaby stworzyć drogę rozwiązania współczesnych 
metadylematów ludzkości, które mogą łatwo zniszczyć w nas 
poczucie człowieczeństwa, a może też i sprowadzić fizyczną 
zagładę na rodzaj ludzki. Andre Malraux powiedział: "Wiek XXI 
będzie wiekiem duchowości - albo nie będzie go wcale." 

     Tylko pewna doza refleksji nad techniką i kierunkiem, w 
jakim rozwija się świat (nawet, jeżeli zmuszeni jesteśmy, w 
większym lub mniejszym stopniu, brać w tym rozwoju udział) 
pozwoli nam ocalić coś, w czym można będzie jeszcze odnaleźć 
związek z ludzkością i człowieczeństwem, z katastrofy, która jawi 
się coraz wyraźniej jako nieunikniona, jeżeli utrzymają się 
obecne tendencje. 
Mark Wegierski 
"Perspectives" issue 5 
winter 92/3 

Opisy ilustracji:  // gdzie one są? // 

str. 9 

W odróżnieniu od czytania (będącego wysoce abstrakcyjnym 
procesem, wykorzystującym wyobraźnię do tłumaczenia 
dwuwymiarowych symboli), "rzeczywistość wirtualna" dostarcza 
bezpośrednio bodźców wzrokowych, słuchowych, a nawet dotykowych, 
które stają się bliskim substytutem rzeczywistości. 

str. 10 

- Współczesne miasto amerykańskie, złożone z lśniących drapaczy 
chmur wielkich korporacji oraz brzydkich osiedli mieszkaniowych 
jest bezwstydnie wręcz sztuczne. 
- Przedmieścia: dzieło przedsiębiorców budowlanych. Pozbawione są 
zarówno emocji wielkiego miasta, jak i prawdziwego poczucia 
wspólnoty i wartości tradycyjnych. 

str. 11 

Science fiction z podgatunku "cyberpunk" przedstawia ponurą wizję 
świata zaawansowanej techniki i rozkładu społecznego. Scena z 
komiksu "Sędzia Dredd" (Magazyn "Rok 2000"). 

str. 12 

Huntly House w Edynburgu (1570). Przez setki lat, do czasu 
niedawnego nadejścia "hipertechnologii", miastom udawało się 
zachowywać cechy organicznej jedności. 

(Pozostałe - cytaty z tekstu) 




ZB nr 4(46)/93, Kwiecień 1993

Poczštek strony