"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 6 (60), Czerwiec '94


KAŁOTERAPIA - OSTATNI RATUNEK

W uzupełnieniu interesującego artykułu Pana Miłosza Woźniaka (ZB 3/94, s. 73), dotyczącego urynoterapii (leczenia moczem) - pragnę dorzucić garść informacji i refleksji.
Jak powszechnie wiadomo - święte księgi indyjskie podają szereg sugestywnych opisów terapeutycznych zastosowań kału. Spożywanie kału (kuppha, Śiwablaha - placek Śiwy) w odpowiednich ilościach wraz z właściwą dietą wegetariańską i praktyką medytacyjną zapewnia zwycięstwo w walce z wieloma chorobami, a u osób zdrowych - odbudowuje równowagę energii kosmicznej (prana). Kałoterapia wpływa także bardzo korzystnie na potencję seksualną. Można byłoby tu przytoczyć liczne cytaty:
"Zaprawdę, powiadam ci, bogini: kto co rano spożywa placek Śiwy (Śiwablaha), ten nie zazna żadnej choroby, a ciało jego rozkwitnie. Jeśli będzie to mężczyzna - choćby starzec - jego członek (linga) stanie się twardy jak kieł słonia. Kobieta zaś będzie płodna do późnej starości. To bowiem sprawia kuppha (kał) - cudowna ambrozja..."
[Śra kuppha-sikami-podliva]
No, może dość już wygłupów, bo jeszcze ktoś gotów wziąć ten tekst na poważnie i naprawdę nawcinać się kupy. W końcu są naprawdę ludzie, którzy - czasami zachęceni przez podobne publikacje, jak przywołana na wstępie - piją mocz. Sprawa cudownych leków i cudownych terapii ma jednak także aspekt bardzo poważny i właśnie o tym chcę napisać.
Wiedzieli już starożytni Fenicjanie, wie także każdy współczesny akwizytor sprzedający po biurach maść na wampiry (699.000 zł pudełko), że największą kasę tłucze się na ludzkich emocjach. Najlepiej zarabia się na miłości, strachu, na nienawiści... Trzeba tylko znaleźć odpowiedni "segment rynku" - grupę ludzi, którzy się czegoś boją, pragną miłości, chcą wyładować nienawiść i - dalejże sprzedawać im, co trzeba. Nie dość kochanym kobietom - Harlequina, nie dopieszczonym panom - panienkę z agencji towarzyskiej, żądnym krwi młodzieńcom - film "Rambo XXVII", a wystraszonym urzędniczkom - maść na wampiry. Z takiej perspektywy wręcz idealnym obiektem do rozpracowania jest człowiek chory. Wystarczy zresztą, aby był tylko zaniepokojony stanem swojego zdrowia. Nie są przecież w istocie chorzy czterdziestoletni faceci łykający w skupieniu kropelki /eń-Szeń - prastara mądrość Chin na poprawienie potencji (399.000 zł - 10 g) czy trzynastolatki wcierające w siebie z zapałem godnym lepszej sprawy pudełko "najnowszego osiągnięcia naukowców belgijskich" - kremu na porost piersi (220.000 zł tubka). Ci ludzie - zdrowi, a jedynie zaniepokojeni tym, czy aby Natury nie trzeba nieco pogonić czy przyhamować - przecież dają się skubać często na grube miliony. Cóż zatem powiedzieć o prawdziwych tragediach ludzi cierpiących na nieuleczalne choroby? Ile jest w stanie zapłacić ojciec dziecka umierającego na raka, jeśli uzyskałby cień szansy uratowania go?
Wielka pokusa dla cwanych oszustów i tak samo wielka odpowiedzialność dla tych, którzy w dobrej wierze i z przekonaniem dają chorym nadzieję w postaci kolejnego PANACEUM - środka na wszystkie choroby. Chory jest bowiem w szczególnej sytuacji. Gdy dokonuje wyboru terapii, jakiej jest gotów się poddać, lekarza, któremu zaufa, zabiegów czy leków, na które się zgodzi - jest skazany po części na losowanie w ciemno. Komu zaufać, skoro wielu uzdrowicieli proponuje mi wykluczające się wzajemnie terapie, a ja sam nie mam wiedzy pozwalającej w zadowalającym stopniu ocenić krytycznie ich propozycje? Czy przyjąć lek, o którym z własnego doświadczenia mówią jedni, że czyni cuda, zaś drudzy - także z własnego doświadczenia - że szkodzi, lecz za to skutecznie czyści portfel? Szczególnie ci, którzy są pod presją gwałtownie rozwijającej się choroby, którym nie zostało czasu na próby i błędy (...może właśnie TO zadziała?) są bezradni wobec wyboru terapii i terapeuty. Tych szczególnie łatwo oszukać.
Nie twierdzę, że pan Miłosz Woźniak to cyniczny oszust. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Jednak tu, gdzie mamy do czynienia z cierpieniem chorych i umierających, z tragedią ich rodzin - wymagania etyczne przy propagowaniu swojej terapii czy leku są szczególne, bo szczególnie łatwe jest nadużycie zaufania chorego, który CHCE WIERZYĆ, że terapeuta mu pomoże. Pan Woźniak nie próbuje nawet sprostać tym wysokim wymaganiom. Nie udziela podstawowych informacji o swej terapii, sposobie jej działania, skutkach ubocznych, przeciwwskazaniach... Wie, że są ludzie, którzy i tak przyjdą spróbować jego recept, bowiem przerażony swą chorobą człowiek, czując za plecami śmierć, nie pyta o wyjaśnienia, tylko chwyta najbliższą deskę ratunku - choćby obsikaną. Pan Miłosz Woźniak jest w tym znaczeniu skrajnie nieodpowiedzialny.
Jest nadużyciem z najniższej półki rozpoczęcie artykułu "Cudowny lek - mocz" serią cytatów ze świętych ksiąg indyjskich. Proszę o wybaczenie za żart, na jaki pozwoliłem sobie na wstępie tego tekstu. To z bezsilności wobec demagogii, której nie ma jak inaczej obnażyć, niż tylko przez sprowadzenie jej ad absurdum. Żonglując cytatami ze świętych ksiąg można udowodnić wszystko. Radek Kisielewski i Rafał Sikorski w tymże numerze ZB, co pan Woźniak, na przykładzie cytatów (o ile rzetelniej wybranych!) z Biblii pokazują swym polemistom jak chwiejną podstawą wnioskowania są takie zestawy cytatów. Czy nie lepiej byłoby zamiast szukać potwierdzenia w świętych księgach - zastanowić się chwilę, co też na interesujący nas temat podpowiada nam nasz zdrowy rozsądek (jak sądzi wielu - również dany przez Boga)?
Właśnie zdrowy rozsądek jest jednym z kryteriów, którymi zdesperowany chory próbuje ocenić proponowane mu terapie. Polecam tutaj lekturę całkiem rozsądnych przepisów ograniczających prawo nieograniczonej reklamy leków. Nie może ona grać na emocjach chorego, obiecywać uzdrowienia, nie może posługiwać się wizerunkami powszechnie znanych osób. Ma nas za to jasno poinformować o składzie, działaniu, przeciwwskazaniach i działaniu ubocznym leku - w taki sposób, abyśmy mogli dokonać zdroworozsądkowej oceny. Pan Woźniak, tak jak każdy, kto proponuje terapię, ma również obowiązek nasz zdrowy rozsądek szanować. Ma nas poinformować i próbować przekonać, a nie onieśmielić sanskryckimi nazwami. Są przecież terapie czy zabiegi, których zasada działania jest dla naszego zdrowego rozsądku od początku jasna i wobec tego nie potrzebujemy wyjaśnień czy dowodów. Rozumiemy na ogół, dlaczego rękę złamaną lepiej nastawić. Nie domagamy się na poparcie cytatu ze świętych ksiąg; wystarczy zrozumiałość zabiegu w świetle potocznej (nie specjalistycznej) wiedzy o naszym organizmie. Są jednak i takie terapie, których oczywistymi nazwać nie sposób. Tutaj mamy prawo usłyszeć od terapeuty wyjaśnienie, co właściwie ma się dziać z naszym organizmem. Jaki jest mechanizm działania leku, jakie skutki uboczne, jakie szanse, a jakie zagrożenia? Co zamierza wyciąć nam chirurg i dlaczego to nam miałoby pomóc? Nawet specjalistyczne zagadnienia medyczne mądry Mistrz Zdrowia potrafi tak wyjaśnić pacjentowi, że ten zrozumie terapię, której ma się poddać. Są jednak takie terapie, które są wyzwaniem dla zdrowego rozsądku, są z nim SPRZECZNE. I w takich przypadkach nie wystarczą wyjaśnienia - potrzeba przekonywujących dowodów.
Jeśli ktoś proponuje mi natarcie rany czy ugaszenie pragnienia substancją, którą pierwszy raz widzę na oczy i nie wiem, z czego się składa - mogę mu tylko uwierzyć albo nie. Mocz jednak widziałem już kiedyś (Państwo też, prawda?) i mniej więcej wiem, skąd się bierze. Włącza się przeto natychmiast zdrowy rozsądek i zaczyna kombinować. Co pamiętam na temat oddziaływania moczu na organizm? Nie mam tutaj wiele doświadczeń, ale jednak.... Czy wiecie, mili moi, jak wygląda - zdrowa, nie zaś zraniona czy oparzona - skóra niemowlęcia pod pieluszką, której niedbali rodzice zapomnieli zmienić przez kilka godzin? Ponieważ leczyłem w swoim życiu odparzenia powstałe od kontaktu z Wodą Śiwy na kolejnych pięciu dziecinnych tyłkach, mój zdrowy rozsądek domaga się argumentacji, dlaczego mocz, który powoduje rany na skórze, w innych okolicznościach (jakich?) miałby tę skórę leczyć z ran. Powtarzam: oczekiwałbym argumentacji, a nie cytatów.
Właściwie chyba wiem też mniej więcej, z czego składa się mocz (było o tym w podstawówce). Organizm w procesie przemiany materii wykorzystuje różne substancje, a te, których nie potrzebuje lub które są dla niego szkodliwe - wydala. Otóż mocz jest taką właśnie wydaliną: wodnym roztworem tego, co zbędne i tego, co szkodliwe dla organizmu. To, co potrzebne organizmowi - jak podpowiada zdrowy rozsądek - albo w ogóle nie dostaje się do moczu, albo jest z niego wtórnie wchłaniane w procesie sekrecji. Zdrowy rozsądek każe więc spodziewać się w moczu substancji zbędnych i substancji szkodliwych. Dodajmy też, że koty instynktownie wiedzą, co jest dla nich dobre, a ja na przykład wcale nie mam niepohamowanej ochoty napić się sików. Może prosiłbym pana Woźniaka o jakieś zrozumiałe dla laika nie znającego sanskrytu argumenty, dlaczego to mianowicie mocz ma leczyć i to w dodatku wszystko (a choćby i cokolwiek)?
To, z czego ja tutaj po trosze pokpiwam, może jednak dla wielu ludzi być tragedią. Ktoś poważnie chory - nawet podejrzewając, że urynoterapia to szkodliwy idiotyzm - z desperacji, nie mogąc przecież w pełni wykluczyć jej skuteczności, decyduje się pić mocz. Ma przy tym pewnie czasami (przynajmniej podświadomie) to przekonanie, że prawdziwie skuteczne lekarstwo MUSI być paskudne. Im wstrętniejsze - tym skuteczniejsze. Kto z nas nie pamięta baśniowych przepisów na cudowne leki serwowane przez czarownicę: czyż nie wchodził w skład receptury sproszkowany język wisielca i oko nietoperza? Któreś z moich dzieci, kiedy było mniejsze, stwierdziło z obawą, że zastrzyk "chyba nie zadziała, bo nie bolał". Oto mamy w czystej postaci naiwny archetyp ofiary. Muszą cierpieć, żeby zasłużyć. Żebym tylko żył, napiję się nawet sików. To musi pomóc. Bo kto by to paskudztwo pił, gdyby nie pomagało?
Być może spowodowanie wstrząsu (poprzez np. samookaleczenie, zmuszenie się do dokonania czynności odczuwanej jako nieczysta, symboliczne zaprzedanie duszy diabłu - jednym słowem poprzez gwałtowny akt autoagresji) potrafi wyzwolić rzeczywiście jakieś ukryte rezerwy sił obronnych organizmu, ale zdrowy rozsądek obawia się raczej, że przypomina to naprawianie zegarka przez potrząsanie. Tymczasem ekolog dostrzega w przyrodzie nieskończoną mnogość substancji, które leczą, a jednocześnie pociągają, nie odstręczają (koty instynktownie wiedzą...). Co Państwo powiecie na szklaneczkę soku z malin, na liść babki przyłożony do rany? A co na wypicie szklanki moczu, na przemycie moczem rozległego oparzenia? Czy nie można by było mobilizować ukrytych sił inaczej, niż tylko poprzez dokonywanie na sobie gwałtu i zmuszanie się do obrzydliwości? To i inne pytania czekają na odpowiedź.
Żeby nie było wątpliwości: ja nie próbuję podawać Czytelnikom swoich odpowiedzi na postawione pytania. Uważam jednak, że pytania trzeba stawiać. Im dziwniejszą terapię ktoś proponuje, tym szczegółowiej i cierpliwiej musi ją tłumaczyć. Inaczej - wolno mieć go za oszusta. I dotyczy to nie tylko (nawet nie przede wszystkim) uzdrowicieli i medycyny alternatywnej. Terapie, leki z obszaru oficjalnej, scjentycznej medycyny bywają również czystą szarlatanerią, a sami lekarze - oszustami. I tu i tam oszustów trzeba demaskować, aby nie szkodzili.
Dlatego pan Miłosz Woźniak ma OBOWIĄZEK - reklamując się publicznie jako terapeuta (podał przecież swój adres i telefon) - zadbać o rozwianie olbrzymich wątpliwości i podejrzeń, jakie wzbudza jego artykuł. Musimy się tego domagać; to nasz ostatni ratunek przed zaserwowaniem nam za chwilę przez jakiegoś spryciarza - kałoterapii.
Wojciech Kłosowski

CYNIZM A WODA BOGA ŚIWY

Wielce zaskoczyła mnie forma i treść "polemiki" p. Wojciecha Kłosowskiego pt. "Kałoterapia - ostatni ratunek", będącej swoistą "krytyką" urynoterapii, a także zbiorem niesmacznych naigrawań z hinduizmu (vide szyderczy stosunek Autora do hinduskich ksiąg świętych). "Polemiki" graniczącej z ignorancją, gdyż nie ma w niej żadnych merytorycznych argumentów - ba, p. Kłosowski nie zadał sobie nawet trudu, aby uważnie przeczytać mój artykuł (ZB 3/94), który zawierał odpowiedzi na jego wątpliwości.
A więc fragmenty hinduskich ksiąg świętych, dotyczących leczenia moczem, są u mnie do wglądu i to zarówno w języku angielskim, jak i w oryginale sanskryckim. Wątpię jednakże, by p. Kłosowski znał takowe i zechciał je zweryfikować. W artykule wyraźnie stoi, że terapia ta nie powoduje skutków ubocznych. Opisane również zostały zasady i metody leczenia moczem. Materiał stanowił teoretyczną prezentację urynoterapii, a nie praktyczny poradnik samoleczenia.
Moim celem było przedstawienie Czytelnikom urynoterapii jogi, wolnej od akademickiego rozumowania, w którym gustuje p. Kłosowski. Z tego względu zamieszczenie stosownych cytatów hinduskich ksiąg świętych stanowiło nieodzowny warunek. Ich autorami są bowiem oświeceni mędrcy indyjscy, nauczyciele jogi. Joga jest starożytnym systemem filozoficzno-zdrowotnym i jako taka nie zajmuje się (na szczęście!) teoretyczno-spekulatywnymi dywagacjami "skąd, po co, dlaczego", tak jak to czyni medycyna akademicka. Mistrz zaleca i krótko objaśnia metodę, a uczeń albo wierzy i ją przyjmuje, albo nie. Jeśli p. Kłosowskiemu nie odpowiada urynoterapia, może leczyć się w przychodni.
Urazy Autora do leczenia moczem - jak sam stwierdza - mają swoje źródło w oparzeniu skóry zmoczoną pieluszką w dzieciństwie. Być może spodował je brak dostępu powietrza i zbyt późne wymienienie pieluszki. Ale p. Kłosowski nie wie zapewne o tym, że to właśnie polskie matki (a nie hinduscy jogi!) leczyły pleśniawkę u dzieci ich własnym moczem i to z dużym powodzeniem! Nie ważą się jednak rozmawiać o tym z lekarzem ze względu na wiadome szyderstwa w rodzaju tych, na jakie pozwala sobie Autor. Mocz to również stary polski ludowy lek na rany, powszechnie stosowany na wsi, z czego zwierzali mi się moi pacjenci. Podczas II wojny światowej ranni żołnierze siusiali na siebie z braku opatrunków i dzięki temu unikali gangreny oraz amputacji członków. Picie moczu ratowało również życie wielu marynarzy - rozbitków.
W artykule wyraźnie podałem, że o właściwościach terapeutycznych moczu decyduje sposób odżywiania się (dieta wegetariańska jogi). Spożywanie jarskich pokarmów powoduje, że ma on właściwy skład i odwrotnie. Ponadto, urynę trzeba używać w odpowiedni sposób - szczegóły stanowią już przedmiot prowadzonego przeze mnie poradnictwa. Tak więc przy przestrzeganiu tych zasad mocz nie jest w ogóle szkodliwy, a organizm wykorzystuje wszystkie zawarte w nim substancje dla odzyskania zdrowia. Nie ma w nim wówczas żadnych zbędnych składników. Zwierzęta (roślinożerne) wiedzą, co dla nich dobre - w Indiach sam widziałem krowy, które chętnie piły urynę bezpośrednio po oddaniu.
Niestety, w Polsce panuje powszechna ignorancja na ten temat w świecie medycznym. Przez pół wieku istnienia "władzy ludowej" lekarze w swej znakomitej większości aktywnie uczestniczyli w zwalczaniu takich "zabobonów" jak ziołolecznictwo, akupunktura czy homeopatia. Nieznajomość języków obcych (poza rosyjskim, oczywiście) i brak dostępu do fachowej literatury światowej sprawił, że nasi medycy znajdują się w samym ogonku, jeśli idzie o znajomość zagadnień z dziedziny medycyny naturalnej. Nawet dzisiaj izby lekarskie stoją gorliwie na straży "czystości wiary". Na Zachodzie lekarz ma obowiązek nieustannego dokształcania się po uzyskaniu dyplomu, tak samo profesor czy inny naukowiec. U nas - nic takiego! Wystarczy dyplom w kieszeni i okresowe uczestnictwo w nasiadówkach, aby być lekarzem "na całe życie".
Z tego właśnie względu p. Kłosowski (może w poczuciu zagrożenia monopolu na leczenie?) nie wie, jaki jest stan badań naukowych nad urynoterapią na świecie. O tym, że urynoterapii nauczyłem się podczas pobytu w Indiach, gdzie miejscowi jogi stosują ją z powodzeniem od tysięcy lat - już wspominałem. Z najwyższym uznaniem wyraża się o tej metodzie ajurweda (tradycyjna medycyna indyjska), która zyskała sobie rozgłos w wielu krajach Zachodu (np. USA, Niemcy).
Obecnie istnieją na świecie liczne organizacje naukowe, zajmujące się badaniem, a nawet popularyzacją urynoterapii. Z najbardziej znanych należy tu wymienić Instytut im. Rockefellera (USA) i Grupę Hayashibary (Japonia), która to zaproponowała mi współpracę w tej dziedzinie.
Odbywają się również międzynarodowe konferencje, poświęcone tej metodzie - ostatnia miała miejsce w 1993r. na wyspie Goa.
Na temat różnych aspektów urynoterapii jest dostępna bogata literatura fachowa w językach polskim (Armstrong, Cybulska), angielskim, niemieckim i francuskim, której autorami są m.in. lekarze medycyny (np. dr C. Mithal, dr C.T. Schaller).
Prowadzone od lat badania naukowe w różnych krajach świata wykazały występowanie wielu substancji leczniczych w moczu ludzkim, potwierdzając w ten sposób zasadność tez urynoterapii. A oto niektóre z nich: sole mineralne (potas, wapń, magnez, sód i inne), witaminy (C, D i inne), enzymy, hormony (m.in. antystresowy kortyzol i antykoncepcyjne prostaglandyny), białka (m.in. przeciwgruźliczy polipeptyd), aminokwasy, przeciwciała, dyrektyna (ma działanie przeciwnowotworowe), alantoina (przyspiesza gojenie ran), aglutyniny i precypityny (unieczynniają wirusy). Kwas moczowy przeciwdziała wolnym rodnikom, a mocznik ma właściwości bakteriobójcze.
Laureat nagrody Nobla, A. Szent-Györgyi wyizolował z uryny trójmetylogioksal - substancję niszczącą komórki nowotworowe, a Grupa Hayashibary zajmuje się wyodrębnianiem urynokinazy - enzymu stosowanego w leczeniu zakrzepicy. L. Hanson i E. Tang wykazali występowanie w moczu przeciwciał cholery, salmonelli i dyfterytu. Dr S. Burzyński wykrył w nim antyneoplaston - peptyd hamujący rozwój komórek nowotworowych. Decastello wyodrębnił ferment przeciwdziałający anemii.
W artykule podałem także cytaty z oświadczeń moich pacjentów, którzy dzięki urynoterapii wyleczyli się z różnych chorób przewlekłych, co p. Kłosowski raczył zignorować. Posiadam na ten temat bogatą dokumentację do wglądu. Jestem zadowolony z tego, że po upadku komunizmu powstały warunki, w których mogę propagować urynoterapię.
A co się tyczy szyderstw p. Kłosowskiego w rodzaju "kałoterapii" pragnę nadmienić, że joga zaleca używanie krowiego łajna zewnętrznie w leczeniu chorób dróg oddechowych, a także w ramach pewnej techniki nazywanej "sahadźoli", szczegółowo opisanej w starożytnym traktacie "Hatha-pradipika". Odchody są również używane w medycynie chińskiej. Ponadto, polska medycyna ludowa stosowała "placki" krowiego łajna zewnętrznie w leczeniu chorób skórnych i dróg oddechowych, wysuszone kładziono na trudno gojące się rany. Nauki nigdy dosyć...
Miłosz Woźniak


WĄTROBA CZY SERCE?

Iza miała 18 lat, gdy wraz z rodzicami usłyszała z ust lekarzy straszliwy wyrok: białaczka. Jednocześnie lekarze autorytatywnie orzekli, że jedynym sposobem leczenia jest przeszczep szpiku kostnego. Zdecydowali się. W szpitalu była z nią ciotka. Lekarze zalecają, aby członkowie najbliższej rodziny nie opiekowali się chorym, gdyż patrzenie na cierpienie, jakie jest udziałem osoby leczonej mogłoby być ponad ich siły. Iza wróciła do domu słaba, bez włosów i załamana psychicznie. Włosy po pewnym czasie odrosły, zaczęła się uczyć, aby wraz z kolegami zdać maturę, zastanawiała się, jakie wybrać studia, ale wiedziała już, że nigdy nie będzie mogła założyć rodziny i mieć dzieci, które tak bardzo kochała. Kolejne badanie, zaraz po maturze, ujawniło nawrót choroby. Ponownie szpital i kolejny przeszczep szpiku. Koło łóżka miała telefon i gdy tylko miała siły mogła dzwonić do domu. Tego dnia powiedziała matce, że czuje się trochę lepiej i ma ochotę na sok jabłkowy. Rodzice odetchnęli; zaświtała nowa nadzieja. Dwie godziny później szpital zawiadomił - Iza nie żyje.
Codziennie kolejni pacjenci wychodzą od lekarzy z rozpoznaniem: rak, marskość wątroby, nieodwracalne uszkodzenie nerek, itd., itp. - szok i chęć ratowania życia za wszelką cenę.
Codziennie też w prasie możemy przeczytać rozpaczliwe apele rodziców proszących o wpłacanie na konto ich dziecka pieniędzy, które umożliwią przeszczep wątroby, nerek, serca, szpiku kostnego lub innych narządów, dzięki którym ich dziecko będzie żyć. Lekarze dają nadzieję na uratowanie życia nie mówiąc o tym, jakie to życie będzie.
Pomimo tego, że zdecydowana większość ludzi uważa siebie za osoby wierzące w Boga, wierzące w życie po śmierci i to w lepsze życie, niż tu na ziemi, bo pozbawione cierpień, to jednocześnie prawie każdy wyrazi zgodę na największe nawet cierpienia swoich dzieci czy bliskich, byleby tylko zachować ich przy życiu. Rodzinom ciężko chorych, często jako jedyną szansę wyleczenia, proponuje się przeszczepy. I tu dochodzimy do największego zwyrodnienia naszych czasów. Otóż rodzina chorego, aby móc go uratować, modli się aby inny człowiek zmarł i stał się dawcą potrzebnego narządu.
Niedawno nasza prasa doniosła, że na świecie co roku ginie bez śladu wiele bezdomnych dzieci i istnieją bardzo poważne podejrzenia, że dzieje się to za sprawą gangów, które łapią te dzieci i zabijają, pozyskując w ten sposób narządy do przeszczepu. Bo przecież handel narządami jest obecnie bardzo dochodowy.
Najczęściej dawcami są ofiary wypadków samochodowych. Niestety, przemysł motoryzacyjny ulepsza swoje wyroby, w związku z czym "produkcja" dawców narządów jest mniejsza niż potrzeby. Na szczęście w pracowniach naukowców wre praca. Inżynieria genetyczna pozwala już na próby wyhodowania metodą klonowania naszych sobowtórów, które będą magazynem części zamiennych, a plusem tego będzie całkowita zgodność immunologiczna, a więc przeszczep nie będzie odrzucany. Już teraz na świecie zabiegiem wręcz rutynowym jest sztuczne zapłodnienie. Faktem jest, że aby zapobiec niepowodzeniu, z organizmu kobiety pobiera się więcej niż jedno jajeczko, a więc ilość "wyprodukowanych" embrionów jest większa niż potrzeba. Zgodnie z prawem, te nadliczbowe embriony są przez ginekologów zabijane. Ale czy na pewno? Czy rasowy uczony może oprzeć się pokusie eksperymentowania z posiadanym materiałem? Przecież podobne eksperymenty z wielkim powodzeniem już od dawna wykonuje się na zwierzętach. Dlaczego nie spróbować na ludziach? Można przecież za pomocą niewielkiej manipulacji genetycznej zaingerować w mózg sobowtóra, aby wyłączyć tę jego część, która czyni zeń człowieka. Zawsze znajdzie się kobieta, która np. dla pieniędzy zechce być matką zastępczą dla takiego - zmanipulowanego genetycznie - człowieka- zwierzęcia, człowieka-robota. A może uda się skonstruować sztuczne macice, w których będzie można produkować ludzi-roboty, ludzi-magazyny części zamiennych? Naukowcy twierdzą, że jest to już dzisiaj możliwe. I należy się obawiać, że opinia publiczna nie będzie się za bardzo temu sprzeciwiać, gdyż zrozpaczona rodzina chce za wszelką cenę utrzymać swojego bliskiego przy życiu.
Czy mamy jakąś alternatywę dla ratowania swojego zdrowia i życia? Czy możemy sami decydować o naszym losie, czy też musimy biernie poddawać się manipulacji ludzi, którzy w majestacie swoich naukowych dyplomów dyktują nam, co mamy jeść, jak mamy żyć, czym i jak mamy się leczyć?
Każdy człowiek ma wbudowany mechanizm samorozpoznania czyli instynkt, który - jeżeli tylko będziemy go słuchali - podpowie nam, jak w danej sytuacji mamy postępować, aby to było dla nas najlepsze. Bóg w swojej dobroci darował nam zdrowe i przystosowane do naszych organizmów pożywienie, oraz olbrzymi asortyment roślin, mających działanie lecznicze i skutecznie leczących każdą chorobę. Każdy z nas składa się nie tylko z materialnych komórek, ale również z Ducha, który jest siłą utrzymującą te wszystkie komórki w odpowiednim ładzie. Każda negatywna myśl, negatywne słowo lub czyn powoduje zaburzenie w funkcjonowaniu organizmu, a więc powstanie choroby. Dlatego leczenie musi rozpocząć się przede wszystkim w sferze naszej psychiki.
Mam przed sobą wspaniałą książkę Louise L. Hay "Możesz uzdrowić swoje życie". Autorka książki sama usłyszała od lekarzy, że jest chora na raka. Jednak dzięki całkowitej zmianie swojego życia, a przede wszystkim uporządkowaniu swoich myśli i swojego widzenia świata i siebie, w ciągu 3 miesięcy całkowicie wróciła do zdrowia. W swojej książce pisze: "Każdy z nas jest w 100% odpowiedzialny za wszystko, co go w życiu spotyka. Najbardziej destruktywnymi wzorcami zakorzenionymi w psychice są: żywienie urazy, autokrytycyzm i poczucie winy. Wyzbycie się poczucia urazy może spowodować nawet zniknięcie raka. My sami tworzymy tak zwane choroby naszego ciała."
Jest wiele książek o ziołach pisanych przez zielarzy praktyków (np. wydana w 1992r. "Apteka Pana Boga" Marii Treben), opisujących na podstawie wieloletnich doświadczeń, przypadki wyleczenia ziołami nie tylko drobnych dolegliwości, ale również chorób, na które medycyna akademicka nie znajduje lekarstwa. To my i tylko my powinniśmy decydować, który ze sposobów leczenia nam odpowiada.
Każdy człowiek ma prawo dowiedzieć się jak najwięcej o swojej chorobie, przebiegu planowanego leczenia, o zabiegach i lekach, ich działaniu ubocznym i świadomie podjąć decyzję dotyczącą sposobu leczenia. Nie namawiam nikogo, aby rezygnował z pomocy lekarza, ale szukajmy takiego lekarza, który pomoże nam dokładnie przeanalizować nasze życie, a więc sposób odżywiania, styl życia, sposób patrzenia na świat, relacje z bliskimi, a następnie udzieli nam rady, jak mamy uporać się z naszą chorobą. Pamiętajmy jednak, że to nie lekarz, ale tylko i wyłącznie my sami możemy i musimy zmienić nasze życie. Lekarz może nam tylko pomóc swoją radą, wsparciem i starannie dobranymi lekami, które nie będą uszkadzać naszego organizmu. Dzięki temu będziemy coraz zdrowsi i nigdy nie staniemy przed wyborem, czy to my mamy żyć, czy inny człowiek, gdyż na nas dwóch będzie przypadać tylko jedna zdrowa wątroba lub jedno zdrowe serce.
Nie bez znaczenia dla naszego człowieczeństwa jest też fakt, że dopóki będziemy wymagać od lekarzy leków szybko leczących nasze choroby i zwalniających nas od odpowiedzialności za nasze życie i zdrowie, dopóty zwierzęta doświadczalne będą znosiły niewyobrażalne cierpienia. Bo przecież te wszystkie "wspaniałe" syntetyczne leki, jakie proponują nam lekarze muszą być najpierw przetestowane na zwierzętach. Żaden chirurg nie podejmie się przeszczepiania jakiegokolwiek narządu, o ile nie zostało to wielokrotnie wykonane na naszych "młodszych braciach". Prasa zachodnia donosi o nowych osiągnięciach naukowców. Prof. Robert White, dyrektor oddziału neurochirurgii w Metro Health Center w Cleveland w stanie Ohio intensywnie pracuje nad przeszczepianiem głów i mózgów. Nierozwiązany dotychczas problem polega na tym, że zwierzęta z obcymi głowami żyją tylko kilka godzin, a w tym czasie mózg i rdzeń kręgowy nie łączą się i ciało pozostaje sparaliżowane. Sukcesem było to, że funkcje mózgowe zwierząt do ostatniej chwili przebiegały normalnie. Prof. White uważa, że w ciągu roku uda się ten problem rozwiązać. I wtedy zaświta nadzieja dla rodzin osób np. psychicznie chorych. Chyba nie trzeba zbyt bujnej wyobraźni, aby zrozumieć, jakie cierpienia stały się udziałem zwierząt - ofiar tych eksperymentów i jakie cierpienia staną się również udziałem ludzi omamionych nadzieją na wyleczenie.

Barbara Misiak
skr. 65
73-100 Stargard Szczeciński


ZIELONA GORĄCA LINIA
(monolog ekologa nowoczesnego)

Siedzę. Przed komputerem. Po bokach telefony. To moja gorąca linia. Dzięki niej utrzymuję stałą łączność. Ze światem przyrody. Ze światem natury. Przez lewy telefon docierają do mnie najświeższe informacje. Z puszczy. Przez prawy otrzymuję wiadomości z ostatniej chwili. Z dżungli. Za mną stoi fax. Tamtędy kabluje flora i fauna z dna oceanów. To moja gorąca linia. Dzięki niej jestem na bieżąco. Ze światem przyrody. Ze światem natury. To moja zielona linia. Dzięki niej nie tracę kontaktu. Ze światem przyrody. Ze światem natury. To moja zielona gorąca linia. To moja zielona...
Stanisław Zubek
Kraków, 14.4.94


"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 6 (60), Czerwiec '94