"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 12 (66), Grudzień '94


POŻEGNANIE Z DRZEWEM


Do miasta weszła burza.
Nie zrobiła na mnie większego wrażenia.
Bo burza w mieście nie robi wrażenia. W górach... Na jeziorze... Tam burzę się przeżywa. A jak się przeżyje to się pamięta. Ale burza w mieście...
Ściemniło się. No to zapaliłem światło.
Wiatr zaczął zamiatać ulice. I wrzucać pył do pokoju przez okno. No to zamknąłem okno. Odciąłem się od burzy. Wokół cztery ściany. Nad głową sufit. Przede mną książka. A w książce się działo. W Kaliforni, wyrzucona z ziemi przez bank farmerska rodzina Joadów walczyła o życie. Wraz z tysiącami innych. A w Krakowie nie działo się nic. Nie licząc burzy, oczywiście. Ale burza w mieście...
Zamknąłem książkę. Było po burzy. Przeszła. Nie zauważyłem nawet kiedy. Poszedłem się przejść.
Na drodze łączącej parking z parkingiem leżało drzewo. Wielkie. Czteropiętrowej, jeszcze przed chwilą, wysokości, a teraz - długości. Leżało wywrócone z korzeniami. Aż się prosiło, by chwycić i postawić z powrotem. Żeby przyrosło. Pomysł bez sensu. Drzewu chyba już nic nie pomoże. Zresztą i tak z dźwigiem tu nie przyjadą. Przyjadą z piłami. Potną na klocki. Klocki zabiorą. Gałęzie uprzątną. Liście zamiotą. Nie będzie śladu.
W gazetach też nic nie napiszą. To żaden temat. Gdyby tak drzewo, padając, przygniotło kawałek samochodu. Albo urwało dwa druty telefoniczne. Lub chociaż wybiło jakąś szybę. To poszedłby njusik. A tak... O czym tu pisać? Że jedno drzewo przestało być cząstką wielkiego miasta? Że w ogóle być przestało? A-czy- coś-komuś-przez-to-ubyło?
Chodziłem tędy nie raz, nie dwa i nie tysiąc nawet, a więcej razy. I dopiero teraz przystanąłem po raz pierwszy. Po raz pierwszy popatrzyłem na drzewo uważnie. Bo zawaliło mi drogę.
Leżało w poprzek. Zielona góra na środku jezdni. Obszedłem wokół jak wyrzuconego na plażę wieloryba. Lśniące od wody liście. W kształcie pękatego latawca. Metrowej średnicy pień. Z pobrużdżoną korą. Dwa grube konary. Gałęzie. Gałązki. Urwane korzenie. Z uczepioną ziemią. To było drzewem. Leżało w poprzek. Zwalone na beton. Jeszcze zielone. Już drewniejące.
Parę dni później przechodziłem tamtędy znowu. Czarny krążek świeżo zagrabionej ziemi. Tyle zostało. Pokryje go trawa. A może beton. I na topoli-co-rosła-przy- drodze-łączącej-parking-z-parkingiem stanie samochód - ruchomy nagrobek niejednego drzewa w mieście.
Stanisław Zubek
Kraków, 18.10.94



ZAĆMIENIE KSIĘŻYCA
Noc po północy. Miasto już spało. Spokoju pilnował księżyc. Nie doczekał rana. Ukradł go wieżowiec.
Stanisław Zubek
Kraków, 11.10.94



Z WNĘTRZA ŻYCIOWEJ PRZESTRZENI
Beton pionowy. Beton poziomy. Rozległy. I płaski. Jak szalunkowa deska. Zanieczyszczona betonem przestrzeń. To moje miasto. To przestrzeń, w której mieszkam.
Stanisław Zubek
Kraków, 19.10.94



STRACH PROSTO Z PARYŻA
Wirgil urodził się w Paryżu. Tam przemieszkał osiem lat. Dwa lata temu przyjechał z Alicją do Krakowa. Na stałe. Zamienił apartament w zabytkowej kamienicy w centrum Paryża na em-ileś-tam w bloku na jednym z krakowskich osiedli.
Przeprowadzka wydaje się być czystą stratą. Ale Wirgil nie narzeka. Nie tęskni do Paryża. Nie marzy o powrocie. Jest szczęśliwy. Choć początkowo nie był. Nie dlatego, żeby mu czegoś brakowało. Wręcz przeciwnie. Czegoś było za dużo. A za dużo było... trawy. Trawy na trawniku wokół bloku, gdzie zamieszkał. Tej trawy Wirgil się bał. Bo trawę w mieście znał tylko z widzenia. Na paryskiej ulicy, gdzie poprzednio mieszkał, trawniki co prawda były, ale Wirgila, jak każdego psa w Paryżu, obejmował, rygorystycznie egzekwowany, zakaz wstępu na nie. Ot, paryskie życie psa.
Stanisław Zubek
Kraków, 28.10.94



"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 12 (66), Grudzień '94