Strona główna 

ZB nr 2(80)/96, luty '96

SUKCES - CHOROBA, SZALEŃSTWO CZY ZBAWIENIE?

W różnych regionach naszego kraju różnie wygląda praca w firmie, dla której sztandarowym hasłem jest "SUKCES".

Jestem pełna podziwu dla ludzi, którzy wymyślili taką formę sprzedaży, którzy tak doskonale poznali psychikę człowieka i stworzyli oprócz produktów nieśmiertelną ideologię, bazując na marzeniach i pragnieniach zwykłych, szarych ludzi. Wiara czyni cuda i większość patrząc dziś wstecz widzi, że wierzyła w rzecz niemożliwą. Tu na Śląsku a konkretnie w Łaziskach Górnych i Wyrach króluje jakaś mutacja tegoż "SUKCESU". Tak jak podczas okupacji na tajnym nauczaniu, zbierają się dziś po domach sami fachowcy od "SUKCESU". I jeśli jesteś zaproszony na takie spotkanie, to czujesz się tam tak jak dziecko specjalnej troski.

Człowiek "Biznes - Sukces" wie, czego chcesz, choć chce poznać twoje marzenia i pomoże Ci osiągnąć to, co ulotne dziś i niedoścignione. Musisz tylko zrezygnować ze swoich priorytetów, otworzyć się i wyznać wszystkie niepowodzenia i przeciwności losu. Musisz poświęcić czas nie żadnym mrzonkom ekologicznym, tylko firmie. A firma to Ty.

Na plan dalszy odstawić znajomych, przyjaciół, rodzinę, ba, nawet dzieci - oczywiście dla ich dobra i profitów w przyszłości.

Bo Ty swoją pracą wypracujesz emeryturę już po trzech latach, a jak nie po trzech, to po sześciu i więcej. Przecież macie czas. A dzieci biznes odziedziczą i te procenty.

I jak już ze zmęczenia będziesz padał na pysk, bo każde popołudnie spędzisz na pokazach (sponsoringach) - to nic. Pomyśl, że dzięki tej firmie zrealizujesz swoje marzenia i jak jakiś tam Jaś Kowalski będzie spędzał urlop na Mazurach, to Ty na Hawajach. Za rok, dwa, siedem - nie ważne, ale kiedyś będziesz.

Wreszcie ktoś otworzy Ci oczy i wskaże odpowiednią literaturę, nauczy dobrych manier, odpowiedniego zachowania, bycia "człowiekiem sukcesu". I jak będziesz spędzać urlop w X-gwiazdkowym hotelu, to będziesz już światowcem, a nie człowieczkiem z Wyr czy Łazisk Górnych.

Wreszcie pojedziesz na sympozjum. Jakie to ważne słowo, prawda? Nie każdy może uczestniczyć w sympozjum, na przykład za południową granicą. I też nie każdy może dowiedzieć się tylu pożytecznych rzeczy: jak robić minę do złej gry, jak sprzedawać i kupować nie koniecznie produkty. I już po trzech dniach takiego, od świtu do nocy, na słowo "SUKCES" dostaniesz orgazmu i będziesz przez długie, długie tygodnie "na haju". Do następnego spotkania.

I tak naładowany, odmieniony rzucisz się w wir pracy i najszybciej odwiedzisz resztki znajomych, by przelać na nich uzyskaną wiedzę. Dzisiaj jeszcze miałeś gdzie pójść. Co będzie po następnym Twoim pobycie za granicą - nie wiadomo. Można chodzić też na pokazy nie wyrażając chęci przystąpienia do "wspólnoty". I tak słuchając o paście do czyszczenia garnków wiesz już po godzinie, jak to cudo chemii stosować. Bo jeśli myślisz, że bez specjalnego pokazu potrafisz, to jesteś w błędzie. A że pasta jest doskonała - miałam okazję przekonać się osobiście. Sponsor na moich oczach zjadł ją i nic. Stał tak w swojej pięknej czerwonej marynarce i jak najdalej mu było do ciała astralnego. PASTA EKOLOGICZNA!!!! - tak stwierdził - brud zjada, a człowieka nie. Musicie spróbować!!!! Tak pięknie przedstawiają produkty, że czujesz się winny swojej głupoty i sięgasz po ten dar jedyny, cudowny produkt chemiczny. I czujesz się winny, że nie kupiłeś garnków za jedyne 30 milionów starych złotych, w których ugotujesz wszystko, włącznie z metalami ciężkimi - nic się nie zmarnuje i jaka oszczędność. Czujesz się winny, że nie kupiłeś perfum, o których mówią i mówią i już po dwóch godzinach dochodzą do sedna.

Czy mieliście zaszczyt gościć prezentera firmy? - bo ja tak. Zachwalając owe produkty rzuca okiem w lewo, w prawo, znajduje jedną małą plamkę na waszym świeżo wypranym, wyprasowanym obrusie i... kupujecie proszek. Zagląda w wasze zęby i już wiecie, jakiej pastę powinniście używać. Z radością zerka na wasze brudne okna i tu podaje nazwę produktu, którego nie musicie kupować, ale kupujecie. Doliczcie jeszcze ze trzy godziny - nie umiecie ich jeszcze umyć.

Starałam się rozszyfrować ludzi zaangażowanych w ową firmę. Co jest tą siłą, tym narkotykiem, który popycha ich często do irracjonalnych zachowań, do rezygnacji z przyjaciół i znajomych?

Jakie są relacje preferencji? Odpowiedzi jest tyle, ilu "braci z SUKCESU".

Pewnie z czasem, gdy staną się mniej uciążliwi i kiedy będziemy mieli dość pokaźne konta, przestaniemy zawracać sobie głowę ową firmą, przestanie nas szokować, dziwić i wtopi się w otoczenie tak, jak inne struktury formalne i nieformalne. I od czasu do czasu, gdy my będziemy chcieli, a nie nam wcisną, kupimy jakiś mniej skomplikowany produkt, na którym nie będzie napisane "Chronić przed dziećmi: W razie czego zgłosić się do lekarza".

A co? Będziemy mieli gest!

Jolanta Ścibior


BEZ TYTUŁU

Zaproszenie na Sylwestra otrzymałam na adres domowy. Znajomi zapraszali mnie do swojego domku z ogródkiem w górach.

Domek okazał się olbrzymią willą, budowaną w czasach socjalizmu, a ogródek hektarowym polem.

Dotarłam w dzień Sylwestra i miałam cichą nadzieję na odpoczynek po dwugodzinnej podróży pociągiem i godzinnym marszu w śniegu. Powitano mnie wylewnie i jak najszybciej wskazano miejsce w kuchni. Od godziny 1900 dom czekał na tych właściwych. Powoli napływali prawnicy, lekarze, biznesmeni. Przez śnieg niosły ich sanie pobliskich gospodarzy. Panie w wytwornych sukniach z wyciętymi z przodu i z tyłu dekoltami, panowie w smokingach. Elegancja, szyk, blask i litry perfum. Światowe maniery, rozmowy i dialogi zakrapiane wyszukanymi słówkami ze słownika wyrazów obcych, a przepijane drinkami, przegryzane kawiorem, ślimakami, krewetkami... czułam się tam tak, jak kopciuszek. O północy czar prysł. Rozpoczął się Nowy Rok. Litry szampana, petardy i dzikie wrzaski zakończone około 100. Towarzystwo wróciło do salonu. Rozmowy stały się mniej wyszukane, a Panie zdradzały chęć pochwalenia się ceną kreacji.

Panowie coraz częściej opowiadali o swoich miliardowych dochodach, powiązaniach, znanych ministrach od wódek, otrzymywanych i dawanych łapówkach. O godzinie 200 nad ranem miałam to szczęście spotkać biznesmena z Niemiec. Pan ten legitymował się jak najbardziej prawdziwym niemieckim paszportem i mówił dość słabo w języku polskim.

Przeplatając polskie słówka niemieckimi, gestykulując, abym mogła go lepiej zrozumieć, wyznał, że on to właściwie jest tu przypadkiem, a Sylwestra spędza przeważnie na Karaibach, wakacje w Afryce na polowaniach, a weekendy w Paryżu, Wiedniu, Mediolanie. Im więcej wlewał w siebie wody ognistej, tym coraz lepiej bełkotał po polsku. Jaka cudowna wódka "Szabasówka"! Zdradził mi też sekrety, jak iść po trupach i rozpychać się łokciami, jak przeprowadzać wielkie operacje finansowe i to, że on to wcale nie taki obcy, bo z domu mu Jaś Kowalski, a Niemcy zobaczył po raz pierwszy w 1989 r. i to BMW to nie całkiem nowe. Bardzo żałowałam, że ową fascynującą opowieść przerwała mi blond-farbowana piękność. Nie zdążyłam zrobić notatek, a wiec żegnajcie Karaiby, Hawaje.

Na godzinę 300 była zaplanowana niespodzianka.

- NIESPODZIANKA! - krzyczeli gospodarze.

- NIESPODZIANKA! - krzyknął Pan Doktor i wybiegł z nożem, a towarzystwo za nim. "Gdzie ten pacjent?" - krzyczał. "Szaleniec" - pomyślałam i już chciałam dzwonić po policję, ale w porę kelnerka szepnęła mi słówko. Pacjentem okazał się mały prosiak.

Trzymany w klatce na mrozie od tamtego roku - podobno po to, aby skruszał. Prosię nie wykazywało zbytnich objawów życia, ale oprzytomniało pod celnym pchnięciem. Tego udanego zabiegu dokonał sam Pan Doktor przy gromkich brawach i wiwatach ledwie trzymających się "ze zmęczenia" Pań. Elita szalała!!! Patroszenia dokonał spec od wyrobów wędliniarskich. Pani domu przepraszała wszystkich za brzydkie zapachy i mróz, tymczasem prosię nadziano na rożno i goście powrócili do domu. Po 10 minutach podano upieczone prosię.

- Ach, to musieliście mieć dwa! - jedna z Pań była wyjątkowo spostrzegawcza.

Wiedziałam, że tego dnia już nie zasnę. Dom znajomych opuściłam o świcie, mijając przyprószone śniegiem małe prosię kąsane przez kundla sąsiadów. Zobaczyłam, jak bawi się elita.

Nic się nie stało. Nie ma winnych, nie ma przestępstwa, a byłam świadkiem morderstwa.

Zabijamy, patrzymy i przyzwalamy. Kim my jesteśmy? Czy aby na pewno ludźmi?

Jolanta Ścibior


ZB nr 2(80)/96, luty '96

Początek strony