Strona główna 

ZB nr 7(85)/96, lipiec '96

EUROPA!!! EUROPA... EUROPA?

Gdzieś tam, za górami, za morzami są dzikie kraje, o których przeciętny Polak wie mało lub zgoła nic. Częściej jednak wie mało, choć wydaje mu się, że wcale nie tak mało. Bo wie na przykład, że dzikie Murzynki z gołymi cyckami po buszu latają, aż im cywilizowany misjonarz np. z naszego pięknego, cywilizowanego kraju w samym środku Europy nie uświadomi, że to grzech i wszeteczeństwo. Albo i to Polak wie, że dzikusy robactwo jedzą.

No, w każdym bądź razie jest to wiedza porażająca, acz dla cywilizowanego Polaka w zupełności wystarczy. W tychże dzikich krajach, pełnych nieobyczajnych Murzynek z gołymi cyckami obowiązują równie dzikie, bo jakże różne od naszych, cywilizowanych, prawa. Weźmy np. taki kraj, jak Kenia. Wiadomo, dzika Afryka i do tego jeszcze Wschodnia. A wschód, wiadomo, nie to, co Zachód. Otóż w tym państwie pogańskie dzikusy wymyśliły sobie, że nie wolno polować. W ogóle. I taki turysta z Europy, niech będzie, że Niemiec, to umęczy się w tym samolocie jak głupi i po tym upale się nałazi albo i w łaziku nagrzanym nasiedzi i może sobie zrobić zdjęcie albo nakręcić film, na którym jakaś gadzina po paśniku łazi.

Gorzej jeszcze, te dzikie to se wymyślili, że połowa kraju (i to nie tylko w tej, jak jej tam? Kenii!) to będą parki narodowe. Znaczy, że ani buczka na podpałkę ściąć (znaczy u nich to by pewnie jaka palma bambusowa była), ani cielaka czy świniaka popaść, nic, ino furt dla dzikiej gadziny wszystko, a jeszcze Murzyny z flintami łażą i do ludzi (a nie do gadziny) strzelają. Że niby to ludzie w szkodę włażą. To mi prawo! Przecież "dziki też człowiek".

Na razie jednak dosyć drwin. Wracamy na nasze, europejskie podwórko. I cóż my tu widzimy? Przede wszystkim to, że do trzeciego świata to nam jeszcze trochę brakuje. Bo rozszerzenie jednego tylko parku narodowego to zaciekły bój przeciwko leśnikom, Ministerstwu Ochrony (!!!) Przyrody i, oczywiście, społeczności lokalnej. A chłop, wiadomo, swoje wie! Żadne tam ekologi i miastowe nie będą mu tłumaczyć, gdzie ma po swoim lesie chodzić albo i świniaki pasać.

Albo druga sprawa - polowania. U nas taki Niemiec, Włoch albo miejscowy byznesmen (polytyk, oficyjer) postrzelać do gadziny może. O ile dewizowy myśliwy przysparza krajowi dewiz (dolarów, marek albo innych), o tyle byznesmen (polytyk, oficyjer) , czyli krajowy myśliwy nie to, że poluje - on prowadzi gospodarkę łowiecką. I tylko wyjątkowe jełopy (i oczywiście gadzina) nie mogą jakoś tego zrozumieć.

Koniec? Nie. Bo oto ostatnio coraz głośniej o kolejnych sposobach na dorabianie. Pierwszym na przykład z brzegu sposobem dorabiania jest zbieranie winniczków. Ba, w TV "Polsat" właściciel skupu ślimaków oznajmił, że jeden człowiek może w ciągu dnia i 50 zł zarobić (albo, jak kto woli, pół bańki). Wychodzi, że czteroosobowa rodzina ma na dzień 200 zł, a na miesiąc 6.000! No, żyć, nie umierać. chyba, że się akurat jest ślimakiem. To też jeszcze nie koniec!
Ustawa O ochronie zwierząt leżakuje w Sejmie dobre 4 lata, tyle co ormiański koniak. Wybitny intelektualista, sprawujący do niedawna godność prezydenta "naszego śmietnika", wybełkotał coś na jej temat, gdy grunt palił mu się pod nogami i gdy w przedwyborczych sondażach doganiał go "lewicowy" wegetarianin, który, notabene, w ogóle na temat ochrony zwierząt hodowlanych się nie wypowiada. Nie dziwi nic. Tym bardziej, że byli partyjni towarzysze nowego prezydenta tkwią w koalicji z ludowcami, dla których każda wzmianka o lepszym traktowaniu gadziny kojarzy się niemal z kolektywizacją wsi i kontyngentami. Ba, obecny premier to były hodowca świń, a premier były i ludowy to zapalony myśliwy. Żeby było sprawiedliwie, dodajmy, że i polska "prawica" nie ma litości dla braci mniejszych, a spora jej część z nieskrywaną nienawiścią odnosi się do ochrony zwierząt i środowiska w ogóle.

Teraz to już jakby koniec! Może się komuś wydać, że jestem upierdliwy lub zgoła nie lubię ludzi. Lubię, byle nie takich, dla których gadzina, której nie można zeżreć albo która nie pracuje dla swojego "pana", jest niepotrzebna.

Bogdan Pliszka


IGRZYSKA!

Tegoroczny sezon wakacyjny obfituje w znaczące wydarzenia sportowe. Od czerwca do sierpnia mamy możliwość spędzać najgorętsze miesiące przed telewizorami, wpatrując się w dokonania najwybitniejszych przedstawicieli przeróżnych dyscyplin sportu. Najpierw serwuje się nam trzytygodniowy spektakl piłkarski pt. Mistrzostwa Europy, a po miesiącu jeszcze dłuższy tasiemiec pod wezwaniem Igrzyska Olimpijskie, nie licząc pośledniejszych imprez, typu Wimbledon czy Tour de France. Zapraszamy. Niestety, jeżeli zapraszamy, to wyłącznie do reklamy. Oto przewodnia idea Igrzysk.

Wyczynowy sport już dawno utracił, a być może nigdy nie miał, aurę autentycznego wysiłku fizycznego dla samego wysiłku. Wypowiedzi tzw. gwiazd sportu o radości uprawienia go można porównać jedynie z enuncjacjami menedżerów czy innych takich o satysfakcji płynącej z wykonywanego zawodu. Gdy portfel grubo wypchany, wtedy łatwo o satysfakcję i zadowolenie. Jednakże taki wyczyn nie ma niczego wspólnego z najzwyklejszą kulturą fizyczną, bo trudno mówić dziś o sporcie amatorskim, który również ulega profesjonalizacji. A profesjonalizacja wiąże się jednocześnie z pieniądzem, a co za tym idzie, biznesem i to w najgorszym wydaniu. Wyczyn sportowy miast spełniać dwa podstawowe zadania, czyli poprawiać kondycję uprawiającego - nie tylko ciała, ale i ducha również - oraz ewentualnie sprawiać przyjemność oglądającemu stał się kolejną, obok filmu czy muzyki rozrywkowej, działalnością nastawioną wyłącznie na zbijanie pieniędzy, i to głównie bajońskich sum. Już niedługo aktorami sportowych widowisk nie będą tzw. sportowcy, ale sponsorzy za pośrednictwem swoich reklam. Widzów przegnano dawno z aren sportowych, usadawiając przed telewizorami. W ten sposób łatwiej manipulować publicznością. Niedobitki fanatyków wkrótce zostaną wyparte z trybun przez kolejne plansze reklamowe lub ważne osobistości. I tak spełni się ideał i napełni kabza. No cóż.


Cyrk jednak się kręci, a my często z wypiekami na twarzach obserwujemy dokonania naszych bohaterów na szklanym ekranie lub czytujemy relacje prasowe. A tam, ileż ciekawych informacji: liczba spalonych lub niedokładnych podań albo fauli. Gdy na to patrzę, to wydaje mi się, że czegoś tu brakuje. Zresztą - wiem czego. Informacji, kto kogo kopnął w zadek i ile razy. A może to nas kopią, ale nie grający, tylko ktoś jeszcze? Grający zresztą też. W pogoni za coraz wyższymi gażami, a sumy te przekraczają granice wyobraźni i zdrowego rozsądku, faszerują się często z własnej woli jak tuczniki. Środki dopingujące i oszustwa oto atrybuty wyczynowego sportu. Za kim stoją silniejsze grupy konsumentów, ten ma większe szanse na zrobienie kariery czyli kasy. Jak duża jest liczba tych, dla których taki ekstensywny trening skończył się tragicznie? Śmiercią lub inwalidztwem. Nikt nie liczy takich przypadków, bo nie pasują do statystyk i cukierkowego obrazu organizowanych pod szczytnymi hasłami Igrzysk. Gdzie przyjaźń i współpraca? O czym my mówimy? Jak mówić o zasadach fair play w biznesie? Bo tylko tym stał się sport.

Konsekwencją takiego potraktowania jednej z najnaturalniejszych potrzeb człowieka, jaką niewątpliwie jest ruch i związane z nim współzawodnictwo okazuje się rozpasany konsumpcjonizm, podsycany przez przemysł reklamowy. Posługując się nieuczciwymi chwytami, operując na najniższym z możliwych symbolicznych poziomów, wulgaryzując przekazywane treści zamienia przekaz z widowiska w łatwo strawną papkę dla każdego, o ściśle określonym podtekście. Serwuje się Igrzyska pod postacią święta konsumpcji, których wynikiem jest niebotyczny przepływ gotówki z kieszenie zwykłego zjadacza chleba do portfeli ponadnarodowych konsorcjów i tego typu wyzyskiwaczy, którzy dbając o swój image okażą swą łaskawość fundując komuś coś. A wydatki na reklamę gestu przekroczą jego kwotę. Zawłaszczone pod święto konsumpcji tereny, o różnorakich walorach, zostają zdegradowane w sposób uniemożliwiający ich rekultywację. Zostają również stosy niezniszczalnych śmieci, którymi powinni zostać udekorowani organizatorzy i wszelkiej maści sponsorzy, jako ci, którym się opłaciło. Jednak wysiłek utylizacji weźmie na swe barki lokalna społeczność, żyjąc wśród stosów śmieci do następnej wielkiej, sportowej imprezy na najwyższym światowym szczeblu.

Ryszard Skrzypiec


MEMENTO MORI

Śmierć mego Ojca i jubileusz Macieja Zembatego sprawiły, że zacząłem rozmyślać - jak przykazują kamedulscy mnisi. Prowadząc pracowite i na ogół długie życie, powtarzają sobie: memento mori. Przy okazji - ich Reguła nakazuje dietę wegetariańską.

Otóż myślę, że tzw. "cywilizacja" zaczęła wiązać śmierć z maszyną i techniką, oddalając ją od Natury i Matki Ziemi.Gilotyna, garota, komora gazowa - to wynalazki techniczne z ducha. Kusza, broń palna, karabin maszynowy, czołg, rakieta itd. - jakże bogowi wojny, Marsowi spodobała się technika! Coraz doskonalsza w służbie śmierci! Co za postęp od czasów kamienia łupanego!
Czy śmierć człowieka może być zgodna z Naturą, z Matką Ziemią? Władysław Reymont uśmiercił swego bohatera podczas siewu wiosennego ziarna (oszczędzając opisu medycznego przyczyn) i zostawił przepiękny symbol.

Żywioł ognia w historii ludzkości pochłonął niezłą ilość ofiar, tak samo jak żywioł wody (powodzie, śmierć przez utopienie) i żywioł powietrza (huragany, tajfuny). Czwarty z żywiołów - żywioł ziemi - też co nieco ofiar ma na sumieniu, przez trzęsienia ziemi chociażby lub śmierć w górach.

Może istnieje jakiś związek między energiami sił życia ludzkiego a energiami sił przyrody? Wzajemna wymiana? Obieg zamknięty? Wielkie religie świata chyba wiedzą coś na ten temat, takoż filozofowie i poeci.

W starożytnym Egipcie piękna Kleopatra - jak głosi legenda - popełniła samobójstwo przy pomocy jadowitego węża. Tę śmierć w staroegipskim stylu opisał Leopold Stafw poemacie Kleopatra w Tatrach:
Czemu obrażasz Ty Tatry. Bo choć tu śniegi,
deszcze i wiatry, i tu szukają węże Kleopatry.

Mitologia tatrzańska głosiła bowiem, iż gdzieś w Tatrach przebywa mityczny Król Węży.

W tymże Egipcie skazanymi na śmierć przestępcami karmiono krokodyle - być może energia ich skróconego w ten sposób życia zasilała Nil, rzekę świętą, od której zależało w Egipcie wszystko.

W starożytnym Rzymie lwy pożerały pierwszych chrześcijan - i byłoby ciekawym, gdyby tropić na kartach Starego i Nowego Testamentu symbolikę Lwa, Króla Zwierząt (którym mianowały go bajki).

Myśliwi mongolscy, czując zbliżającą się śmierć, proszą krewnych, aby ich porzucili w stepie, by dzikie zwierzęta, na które polowali całe życie, mogły ich pożreć, zamykając koło życia.


W Tybecie istniał zwyczaj porzucania zwłok na żer dzikiego ptactwa, czemu towarzyszył religijny rytuał.

Bodajże w Chinach wymyślono torturę przez pożarcie skazańca żywcem przez mrówki - co przydarzało się też w Afryce podróżnikom i tubylcom. W tejże Azji rozciągano skazańca nad kiełkującymi (błyskawicznie) pędami bambusa, które wbijały się w jego ciało.

Dla afrykańskiego plemienia Masajów próbą męskości jest spotkanie wojownika uzbrojonego w dzidę ze lwem; ofiary bywają po obu stronach. Bwana kubwa, dumny biały człowiek, niezbyt czasem trzeźwy, swej męskości (Papa Hemingway) dowodził przy pomocy dalekosiężnego sztucera... Proszę wybaczyć, lecz znajdują pewną różnicę na korzyść Masajów.

Jakie oblicze ma śmierć dla białego, cywilizowanego człowieka? Jeśli nie został uśmiercony przez Marsa, boga wojny (broń palna w ogromnym wyborze, chemiczna, atomowa) - może zemrzeć na rozliczne choroby, których wiele wymyśliła cywilizacja. Alkohol, nikotyna, narkotyki, wszelkie odmiany nowotworów, pan samochód i wiele innych, mających związek z tzw. postępem cywilizacyjnym. Na drugim planie pozostają choroby niejako naturalne - a więc dawne plagi: dżuma, cholera, tyfus, Heine-Medina, gruźlica, malaria; wytępiono ospę.

Iluż chorych umiera w objęciach lekarzy; może dlatego, że słowo "lekarz" i "grabarz" są do siebie podobne. W PRL-u budowano coraz więcej i coraz większe szpitale - jakby obywatelską powinnością każdego jego mieszkańca było choć raz w życiu znaleźć się w szpitalu i dać zarobić lekarzom. Inaczej niż w starożytnych Chinach, gdzie lekarz dostawał pensję tylko wtedy, kiedy pacjent nie chorował - choroba pacjenta mogła wtrącić lekarza do więzienia (zaniedbanie).

Kiedyś chory umierał w domu, otoczony rodziną, miłością krewnych; świadomy, iż odchodzi, żegnał się ze wszystkimi. Dziś architektura blokowisk nie pozwala na rodziny wielopokoleniowe - więc trzeba się opłacić Pani Medycynie i Pani Farmacji - umierając bez sensu w szpitalu.


Naukę o śmierci nazywa się "tanatologią". Może filozofowie i ekolodzy przemyślą temat śmierci zgodnej z Naturą i Matką Ziemią. Tymczasem porzucając te ponure rozważania, nie mogę się oprzeć jednej refleksji. Czy przypadkiem prócz istniejących czterech żywiołów - wody, ognia, powietrza i ziemi - człowiek nie stworzył dodatkowych dwóch żywiołów? Żywiołowi wojny - kłania się bóg wojny, Mars i ofiary wojen. Żywiołowi komunikacji - wypadki samochodowe, kolejowe, lotnicze... Specjalny gatunek filmowy - tzw. kino drogi (Znikający punkt, Pojedynek na szosie) wskazywałby, że coś tu jest na rzeczy... Lecz czy homo sapiens musi się tak bardzo szwendać po całym świecie bez naprawdę wyraźnej potrzeby?
Zabraliśmy śmierci prymitywną kosę, daliśmy jej do ręki tak wiele wynalazków... Oto mądrość "cywilizacji"... Może więc warto posłuchać cichego szeptu Ojców Kamedułów, którzy mimo powtarzania memento mori żyją sobie długo i pogodnie, w zgodzie z naturą i przyrodą w swoich pustelniach? Uprawiając ogrody, hodując pszczoły, praktykując zielarstwo - w rytmie codziennych modlitw, z dala od zgiełku świata i cywilizacji..

Paweł Zawadzki


ROZMYŚLANIA ZIMOWE

Świadomy nieustannego zamętu na świecie pozostawiłem kolejny dzień na uboczu jakichkolwiek wydarzeń. Wiedziałem, że ten błogi spokój, docierający do każdej cząstki mej osoby, jest pozorny i nieprawdziwy. Gdzieś w okolicy kilku kilometrów życie pędzi w sposób trudny do ogarnięcia.

Pracowałem kiedyś w redakcji depeszowej i pamiętam dokładnie, jak co godzinę PAP podawał nowy serwis wydarzeń. Było ich tak dużo, że tylko te najbardziej tragiczne lub doniosłe politycznie trafiały kolejnego dnia, do gazet. Oglądając później półgodzinne telewizyjne "Wiadomości" byłem świadkiem, iż zaledwie kilka procent tego, co wydarzyło się danego dnia zostało przekazane widzom. W tych miesiącach ani prasa, ani telewizja nie podały informacji o starciach Indian Xavante z drwalami, wycinającymi drzewa na ich terytorium czy o ostrzelaniu domu przywódcy protestu przeciwko zakazowi połowu łososia przez Indian Miomac.

To było zbyt mało ważne. Tak, jak mało ważne były doniesienia z Zanzibaru czy Fidżi. Ale to już czasem nie były doniesienia, lecz pliki, które się kasowało lub łaskawie zachowywało.

Czas jakiś związany byłem w pracy z komputerami, gdzie ja sam byłem kreatorem wydarzeń, zachodzących na twardym dysku, ograniczonym jedynie średnim czasem dostępu do informacji.

Świadomy tego, że właśnie takie jest prawdziwe oblicze dzisiejszego świata, szedłem wśród zamieci, chłonąc pustkę śniegowej bieli i ciszę. To było życie, w którym się odnajdywałem. O tego typu przeżyciach świat zapomniał, gardził nimi.

Wspomniałem niedawny mecz hokejowy, pełen uniesień, emocji i krzyku. Poczucie plemiennej wspólnoty emanowało z każdego kibica. Byli siłą, byli razem. Ale czymże jest życie naładowane tylko emocjami, rozrywkami, nieustannym biegiem bez chwili zatrzymania się i wyciszenia?


Tegoroczna zima przypomniała nam, czym jest naprawdę. Moja ukochana Wisła zamarzła całkowicie. Wyrosłem nad tą rzeką, tu przychodziłem, gdy byłem smutny, tu byłem na swej pierwszej randce, tu nawet kąpałem się, ale było to tak dawno temu, że można to włożyć między baśnie i legendy o czystej wodzie. W dzieciństwie słowo Wisła było pierwsze, dopiero później przyszło określenie "rzeka". Dla mnie, jakim kiedyś byłem, każda duża woda była Wisłą.

Wiele lat Wisła nie zamarzała, nie pozwalały na to ścieki. O przechodzeniu po lodzie na drugą stronę miasta opowiadali jedynie starsi ludzie.

Gdy więc nadszedł odpowiedni czas, "z pewną taka nieśmiałością" wszedłem na lód. W pamięć mą żywo wryło się zdjęcie ludzi na lodzie, zamieszczone w miejscowej gazecie z podpisem Głupota czy brak wyobraźni? No właśnie, co? - zastanawiałem się, przechodząc na drugą stronę. Co by to było, gdyby lód pękł? - myślałem na samym środku unieruchomionego chwilowo nurtu. A że pękał - widać było gołym okiem, wszędzie były spękania, wypiętrzenia, rysy. Gdy już przeszedłem raz, zacząłem kursować w różnych kierunkach, pod różnymi kątami. Ślizgałem się z południa na północ i ze wschodu na zachód. Wreszcie ruszyłem pustynną bielą w stronę Gdańska. Szedłem i szedłem, a zimowy bezkres zakłócany tylko miarowym skrzypieniem śniegu pod mymi butami nadawał tej wędrówce charakter jakby mistycznej mantry uśpionej Natury.

A na przybrzeżnych łodygach krzewów i pniach drzew "poprzyklejały się" lodowe fragmenty poszczególnych stanów wody, niczym płaskie talerze na półce...


Odwiedziłem swoją ukochaną Wyspę. Jak rzadko kiedy, można było czytać w niej jak w książce. Byłem tu intruzem, o czym przypominały mi umykające zające, ale musiałem być intruzem rzadkim i interesującym, sądząc po walce wewnętrznej, jaką toczyły trzy sarny. Raz zwyciężał strach, wtedy uciekały, drugi raz zwyciężała ciekawość, wtedy przystawały i badawczo mnie lustrowały. I tak kilka razy. Zupełnie za to nie bały się mnie dziki, czego nie mogę powiedzieć tak do końca o sobie. By zaoszczędzić czasu w drodze powrotnej postanowiłem wracać lodową odnogą Wisły. Stanąłem na środku jej początkowego biegu, o dziesięć centymetrów od pędzącego głównego nurtu Wisły. Była temperatura plusowa i śnieg lepił się do nóg. Lód też już nie był tak pewny, jak dwa tygodnie temu. Nauczyłem się jednak chodzić. Najłatwiej i najprzyjemniej było chodzić w prześwitach, ale chyba nie najbezpieczniej. Tu i ówdzie przecinałem zwierzęcą ścieżkę, oglądając nawet ślady niekontrolowanych poślizgów w miejscu, gdzie śnieg ledwo pokrył lodową drogę.

Niezwykłe góry wyrastające znienacka świadczyły o ogromnych siłach, które tu działały. Lód musiał pękać, poszczególne jego warstwy nacierały na siebie, wypluwając pojedyncze płyty, które połączywszy się ze sobą na mrozie tworzyły fantastyczne góry na płaskim jak stół pobliskim otoczeniu. Z oddali dobiegł charakterystyczny odgłos potężnych uderzeń skrzydłami pary łabędzi...


Z tą zimą wiąże mi się jeszcze jedno doświadczenie - odnowienie starych znajomości z bohaterami niektórych książek i filmów. Napisano wiele pięknych książek, których akcja toczy się zimą, o Arktyce, Eskimosach, Indianach Dalekiej Północy, pióra choćby F.Mowata, J.Rytcheu czy R.Buliarda, nakręcono też wiele filmów. Na mnie jednak kolejny raz zrobił wrażenie Cień wilka w reż. J.Dorfmanna oraz powieść F.Bodswortha Odmieniec. To dopełniło moje postrzeganie zimy, którą praktycznie w tym roku odczułem całym sobą. Z zimą też kojarzyć mi się będzie odtąd zawsze album praktycznie nie znanego w naszym kraju Dika Darnella Following the Circle. Bez przeszywających, solowych pieśni tego indiańskiego wykonawcy zima nie nabrałaby dla mnie tego wymiaru, jaki ma ona dla Indian - pory roku pięknej, groźnej, potrzebnej, uczącej pokory i stanowiącej zamkniecie i początek Świętego Kręgu.

Ho!

Arkadiusz J.Kilanowski




ZB nr 7(85)/96, lipiec '96

Początek strony