Strona główna 

ZB nr 11(89)/96, listopad '96

SPRZĄTANIE ŚWIATA RAZ JESZCZE

Już raz wypowiadałem się na temat czynów społecznych organizowanych pod egidą lub wezwaniem w celu szlachetnym, lecz jak najbardziej komercyjnym. I tym razem chodzi o ekologię z telewizora, czyli kolejną akcję "Sprzątanie Świata". Trudno mi uwierzyć w czyste intencje najdziwniejszej maści sponsorów, przedstawicieli urzędów i mediów.

Koncerny, uczestniczące w takiej akcji, otrzymują świetną etykietkę oraz bardzo tanią reklamę. Media, szczególnie te o dużej oglądalności i poczytności, jako stwórcy wielu faktów zbijają na tym zamieszaniu równie pokaźny kapitał, co i korporacje. Najciekawsza jest jednak postawa urzędników i luminarzy każdego - czy ministerialnego, czy gminnego szczebla. Ich uczestnictwo jest zaiste kuriozum.

Oto przykład. To zdjęcie zostało wykonane pół roku temu, na wiosnę. Zarząd gminy umyślił sobie jakoś stworzenie dwóch czy trzech składów opon. Cel był w zasadzie szlachetny, ponieważ podpisano umowę z odbiorcą materiału, a w ten sposób zlikwidowany został dosyć uciążliwy problem, jakim było pozostawianie zużytych opon w przydrożnych rowach lub okolicznym lesie. Niestety, skończyło się jedynie na szlachetności celu, bo wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

Składy są zlokalizowane w niedalekiej odległości od budynków mieszkalnych, przy czym jeden prawie w samym centrum wsi.

Pierwszą partię opon wywieziono dosyć szybko, chociaż i tu wystąpiło pewne opóźnienie. Pozostała partia od paru miesięcy spoczywa na składzie, który jak widać na obrazku, został uprzednio świetnie przygotowany do tego celu. Plac, znajdujący się w środku wsi, najzwyklej wyznaczono do tego celu, nie zadając sobie trudu przygotowania go. Nie utwardzono i nie zabezpieczono podłoża, nie ustawiono żadnego ogrodzenia. [sm1] Po paru miesiącach zniknęła tablica, a w godzinach porannych zaczęli się pojawiać na nich spożywający alkohol. Pewnego dnia opony wyruszyły w podróż po okolicznych ulicach. Być może kiedyś zapłoną, co stanie się potwierdzeniem słuszności pomysłów i rozwiązań proponowanych przez gospodarzy wsi.

Takie postępowanie przedstawicieli gmin i administratorów terenu, a nie jest to przypadek odosobniony (pełno takich kwiatków naokoło), jest potwierdzeniem tezy, że tak naprawdę niewiele się zmieniło w sposobie podejścia do istotnych spraw dotyczących najbliższego nam wymiaru życia społecznego i naszego otoczenia.

Tak więc łatwiej podejmować akcje promocyjne, niż sensownie rozwiązywać bieżące problemy. Darmowa i skuteczna kampania wyborcza. Czy właśnie po to wybieramy swoich przedstawicieli i powołujemy urzędników?

Ryszard Skrzypiec

JEDNOSTKA STATYSTYCZNA

Stało się normą naszego życia, że coraz częściej jesteśmy faszerowani czymś, co się nazywa "badanie opinii publicznej".

Bardzo często, oglądając różne programy informacyjne lub przeglądając prasę, można natknąć się na dane statystyczne bądź zestawienia, będące wynikiem działalności różnego rodzaju ośrodków badania opinii publicznej. Barwne wykresy, w formie kółek lub słupków, świetnie się prezentują na kolorowych ekranach telewizorów. Poddane obróbce wszechobecnych komputerów mogą posłużyć do udowodnienia wszystkiego, czego się zapragnie.

Te fascynujące, w powszechnym odczuciu, fakty społeczne są znakomicie wykorzystywane dla realizacji najczęściej własnych celów zleceniodawców - na przykład producentów różnego rodzaju dóbr, którzy obdarzeni legitymacją społecznego poparcia lub zapotrzebowania rewolucjonizują rynek, jakby przy okazji robiąc duże pieniądze, czy też administracji państwowo-politycznej wszelkiego stopnia, która ucieka się do takich metod dla poparcia swoich, bardziej lub mniej korzystnych społecznie, decyzji.

A pole manewru jest ogromne. Sposób postawienia problemu, sformułowania pytań czy w efekcie doboru badanych powoduje, że uzyskane wyniki mogą, ale nie muszą być odzwierciedleniem danego zjawiska. Sztuka szarlatanerii osiąga swoje apogeum.

Mamienie opinii publicznej jej własną opinią jest jedną z największych sztuk współczesnej cywilizacji, której tworem najdoskonalszym stała się jednostka statystyczna - czyli człowiek sprowadzony do średniego konsumenta wszystkich tych produktów, które udaje się mu wcisnąć. Innym obliczem takiego zabiegu jest stworzenie przeciętnego obywatela odpowiadającego wyobrażeniom decydentów. Podpierając się tak sztucznym tworem można wywołać w odbiorcach informacji jakieś poczucie głodu lub niepełnej wartości, tak by jedynym pragnieniem stało się przekroczeniem średniej. Co owocuje zwiększeniem zbytu danego dobra lub pojawieniem się postawy obywatelskiej zgodnej z oczekiwaniami. W imię wyższych racji jednostkę ludzką zamienia się w twór równie nieprawdziwy, jak mniejsza lub większa połowa.

Najważniejszym etapem tego procesu jest obdarzenie każdej osoby numerem, a raczej kombinacją numerów. Gdziekolwiek by się nie rozejrzeć, jakiejkolwiek dziedziny codziennej aktywności by to nie dotyczyło, coraz częściej jesteśmy zobowiązani do posługiwania się jakimś numerem. Najczęściej jest to numer w magicznym komputerze. Czy kieruję swoje kroki do urzędu, banku, czy już za niedługo i do sklepu, najmniej istotne staje się moje imię i nazwisko bądź inne cechy, a bez znajomości numeru pewno nie będę mógł skorzystać z publicznego szaletu.

Obdarzony błogosławieństwem najwyższych autorytetów parlamentu, rządu i prezydenta, byle urzędnik co rusz podejmuje kolejne inicjatywy. W myśl tej idei zostaniemy wreszcie sprowadzeni - tak jak staje się to z naszymi pieniędzmi, a stało się - z papierami wartościowymi - do zapisu księgowego w pamięci komputera. Posiadamy już numery dowodów i legitymacji, PESEL, a teraz NIP, numer konta w ZUS-ie i banku. Ciekawe, iloma jeszcze nas obdarzą i jak długą kombinacją zaśmiecimy sobie umysł? Wtedy już zupełnie łatwo będzie nami manipulować i obrabiać w celu stworzenia doskonałych obywateli idealnego państwa. A efekty pracy sztabu naukowców tak ładnie prezentują się na kolorowym ekranie.

Zadaję sobie pytanie, czy cechą współczesnej cywilizacji jest pęd do tworzenia sztucznych tworów i wywoływania zdarzeń społecznych, które nie mają w niej miejsca? A może to wyłącznie zasługa coraz bardziej rozrastającej się armii najróżnorodniejszego autoramentu urzędników oraz zapatrzonych w stan konta akcjonariuszy i udziałowców?

Czy musimy przykładać do tego rękę?

Ryszard Skrzypiec

JAK PRZESTAŁEM BYĆ WOLNY OD OKRUCIEŃSTWA...

Musiałem nieźle nadepnąć na odcisk Robertowi Surmie moim tekstem z ZB 8(86)/96 (Wykręcanie kota ogonem). Efektem tego są fragmenty jego artykułu w ZB 9(87)/96 (Polskie kosmetyki - raport), które odnoszą się do mojego stanowiska w kwestii zmagań animalistów z kosmetykami testowanymi na zwierzętach. Nie lubię tego typu polemik, które do niczego nie prowadzą i w dodatku zajmują cenne miejsce w ZB, ale skoro mój interlokutor usiłuje przypisać mi twierdzenia, których nie wypowiedziałem nigdy to jestem zmuszony zabrać głos w tej sprawie.

Przepraszam jednocześnie czytelników za tak długie i tak nudne wywody, ale skoro Robert wypisuje bzdury na mój temat to mam prawo się bronić.

  1. Ciekawe czy raport o polskich kosmetykach autorstwa Roberta powstałby, gdyby nie mój wspomniany tekst? Poprzednim razem jego autor jedynie podejrzewał spisek w szeregach animalistów, o czym Czytelnicy zapewne pamiętają.

  2. Nieprawdziwe jest stwierdzenie Roberta we wspomnianym raporcie, jakobym odrzucił ofertę firm kosmetycznych i znalazł kosmetyki w przyrodzie. Zaproponowałem jedynie zastąpienie tejże oferty przez środki pochodzące z przyrody (naturalne, nieszkodliwe dla środowiska, nie testowane), nie stawiając jednocześnie siebie na piedestale jako tego, któremu się to w pełni udało. Większą część chemicznych i testowanych kosmetyków (w wąskim rozumieniu, ale o tym za chwilę) faktyczne odrzuciłem, zastępując je z powodzeniem naturalnymi, kilka jeszcze pozostało, ale mam nadzieję, że i z nimi się uporam za jakiś czas. Nieprawdziwe jest kolejne twierdzenie Roberta sugerujące jakobym uważał, że mogę się obejść bez kosmetyków (jeszcze raz podkreślam - chodzi tu o powszechnie przyjęte pojmowanie tego słowa). Wyraziłem jedynie wątpliwość, czy ciało ludzkie rzeczywiście ich potrzebuje. Nie oznacza to, że kategorycznie stwierdziłem, iż są one absolutnie zbędne (podobnie jak ktoś pytający czy 2+2 rzeczywiście równa się 4, nie twierdzi, że jest inaczej). W tym momencie mógłbym zakończyć wszelakie polemizowanie z Robertem, gdyż nie przepadam za ludźmi, którzy posługują się kłamstwami w sytuacji, gdy braknie im argumentów. No, chyba że nie chodzi tu o kłamstwa, a jedynie o kłopoty ze zrozumieniem tego, co się czyta. W tym przypadku, mimo mojej niechęci do oficjalnej medycyny, proponuję wizytę u odpowiedniego specjalisty.

  3. Robert radzi opracowanie zbioru przepisów na "domowe leki" i "domowe kosmetyki" i w dodatku liczy na moją pomoc. Srodze się zawiedzie, gdyż nie mam ani czasu, ani ochoty na wyważanie od dawna otwartych drzwi. Istnieje bowiem mnóstwo takich publikacji i jeśli ktoś chce, to bez trudu do nich dotrze. W każdej dobrze zaopatrzonej księgarni czy antykwariacie można znaleźć bez trudu książki o naturalnej medycynie czy kosmetyce. Osobiście zetknąłem się z kilkudziesięcioma takimi pozycjami. A jeśli ktoś nie chce lub nie może ich nabyć, to może napisać o poradę do Jarka Generta, który w ZB 9(87)/96 oferuje swą pomoc.

  4. Nie znam się na grece (bo żyję tutaj, nie np. w Salonikach), nie wiem zatem, że słowo "kosmetyk" pochodzi od greckiego "kosmos" oznaczającego porządek i harmonię (no, teraz już wiem...). Używam natomiast tego słowa w takim znaczeniu jak 99,99% mieszkańców Polski, dla których, wbrew pobożnym życzeniom przeintelektualizowanych animalistów, na pewno nie oznacza ono środków piorących, lekarstw czy pożywienia (być może w Grecji jest inaczej). Faktycznie - tego typu produkty używane przeze mnie być może są testowane na zwierzętach. Niemniej używam lekarstw ziołowych (własnej "produkcji"), pożywienie jadam raczej nie przetwarzane (chyba nikt nie testuje pomidorów czy kapusty kiszonej), a mydła i proszków do prania używam niewiadomego pochodzenia - być może są one testowane, ale przyznam się, że nie spędza mi taka ewentualność snu z powiek. W przekonaniu Roberta jestem być może hipokrytą, ale pociesza mnie myśl, że są nim niemal wszyscy polscy animaliści, którzy tego typu "kosmetyków" testowanych też używają.

By zakończyć całość optymistycznym akcentem, obiecuję publicznie, iż będę dążył do stania się "cruelty free" w każdym calu. Być może uda mi się żyć bez prania odzieży, mydła czy wreszcie bez pokarmu. Gdy mi się ta niewątpliwie trudna sztuka uda to zamierzam wytatuować sobie na czole trzy prawnie zastrzeżone znaki "cruelty free" proponowane przez Roberta. Zdjęcie przedstawiające mnie w takiej postaci obiecuję nadesłać na adres redakcji ZB, być może trafi na okładkę jubileuszowego, setnego numeru pisma?

Remik Okraska

CULICIDAE, CZYLI EKOLOG HEROICZNY

Dzięki życzliwości mego Wujka, leśnika, urlop spędziłem nad morzem. Mieszkałem na jego działce otoczonej starym lasem, w szałasie, w młodym dębniaku. Wujek miał dobrą rękę do wszelkich roślin, krzewów, drzewek, które z wdzięcznością rosły nad wyraz okazale, owocując obficie. Codziennie podjadałem poziomki, truskawki, porzeczki, agrest, czereśnie. Na każdym drzewku wisiała budka dla ptaków, które z całego lasu przylatywały na te owoce. Wujka irytowała czasem ich bezczelność - gdy taki ptaszek, nic sobie z Wujka nie robiąc, podczas podlewania ogrodu przysiadał na końcówce węża ogrodowego, by napić się wody. Lub gdy, nie bacząc na Wujka, ptaszyska zażerały się czereśniami na jego oczach, głośno świergotając z irytacją, kiedy próbował im przeszkodzić. Czasem wręcz siadały mu na kapeluszu, gdy coś im się nie podobało i miały to Wujkowi za złe. Często z lasu przychodziły z wizytą jeże, dziki, kuny i inne stworzenie boże - każde znalazło coś dla siebie na działce troskliwie pielęgnowanej przez Wujka.

Opalałem się na materacu i czytałem o Nienaturalnej naturze nauki, (polecam, bardzo ciekawa książka); las szumiał, ptaki ćwierkoliły radośnie, nawet żaba mieszkająca w sadzawce od czasu do czasu, gdy znudziło się jej wygrzewanie na słoneczku - kumkała rzewnie. Aliści tę sielankę po południu przerwało narastające bzykanie komarów. Kiedy osiągnęło (to bzykanie) swe apogeum, wszyscy zaczynaliśmy klaskać jak najęci. Otóż samica komara (culicidae) - by się rozmnożyć - musi wypić kropelkę ludzkiej krwi. Kąsają wyłącznie samice, tylko im jest potrzebna ludzka krew - tę uwagę polecam feministkom, gdyż zazwyczaj uważa się, że wszelkie wampiry są rodzaju męskiego.

Po kilku dniach, kiedy na całym ciele nie było wolnego miejsca, bez bąbli i wszystko dokuczliwie swędziało, rąk brakowało do drapania - przyszła refleksja. Najpierw teologiczna. Skoro dobry Bóg karał starożytnych plagą szarańczy, może teraz - poprzez dokuczliwe komary - chce coś ode mnie? Lub po prostu anioł stróż kara mnie za wylegiwanie się w lesie i moją nieobecność na pielgrzymce? (ciekawe, na pielgrzymce nikomu komary nie dokuczały...)

Czytałem akurat w książce, że wszystko ze wszystkim jest połączone. Trzepot skrzydeł motyla w południowej Walii - a nuż wywołuje huragan w innej części świata? - zastanawiał się autor książki.

Może więc beztrosko uprawiając rekreację, bezmyślnym klaskaniem zabijając ciężarne samice komarów, chcące uprawiać prokreację - burzę porządek Natury? Przyczyniając się - nieświadomy - bezmyślnością do zaistnienia plagi malarii w innej części świata?

I w jakim barbarzyństwie uczestniczę? Oto Natura mnie żywi owocami, warzywami; podtrzymuje moje egocentryczne istnienie, a ja odmawiam kropli swej krwi niewinnej komarzycy? Która wiedziona macierzyńskim instynktem chce mieć potomstwo - jak wszelkie inne żywe istoty na tej Ziemi?

Przecież w przeszłości zdarzało się, że jakaś kura, kogut czy inne stworzenie straciło życie, bym z innymi ludźmi mógł zjeść obiad. - To niesprawiedliwe - pomyślałem sobie - i nawet wiele lat mego wegetarianizmu w barze mlecznym nie jest wytłumaczeniem mojego egocentryzmu.

"Sądzę, że powinienem być zdrowy - nic mi specjalnie nie dolega; byłem kiedyś honorowym krwiodawcą, mam krew dość rzadkiej grupy - więc samice komarów winny być usatysfakcjonowane. - pomyślałem sobie - I przestanę uczestniczyć w masowym mordowaniu niewinnych komarów (komarzyc) - jako ekolog protestuję przeciw cierpieniom różnych zwierząt" - a tutaj nie dostrzegłem niekonsekwencji tylko dlatego, że komar jest małym owadem.

I tegoż popołudnia, siłą woli powstrzymując się od klaskania i drapania, świadomie włączyłem się we wspólnotę wszystkich istot żyjących. Byłem nawet trochę dumny, iż pokonałem swój gatunkowy egoizm, wzniosłem się nad "ego" i stałem się uczestnikiem globalnej wymiany energii, łańcucha pokarmowego, Mocy Życia i podtrzymania Życia. Samicom komarów moja krew musiała smakować - niektóre przylatywały kilkakrotnie i nawet w to samo miejsce. Swędzenie stało się jakby mniej dokuczliwe. Siedząc nieruchomo - honorowy krwiodawca na rzecz komarów - słuchałem śpiewu słowika. Który, być może, zjadł na obiad kilka komarów i śpiewał teraz dla mnie w podzięce, chcąc mnie też podtrzymywać na duchu, wynagrodzić moje dobrowolne męczeństwo - swędzenię licznych bąbli.

Tego wieczoru kiczowaty zachód słońca nad morzem był wyjątkowo piękny, a ja z uczuciem głębokiego wewnętrznego spokoju i nawet pewnej satysfakcji ułożyłem się do snu w moim szałasie, wśród delikatnego poszumu odwiecznego lasu.

Paweł Zawadzki

TOMEK PERKOWSKI DO MAĆKA KOZAKIEWICZA O LIŚCIE 21

Z przykrością informuję o swojej rezygnacji z zaszczytnego uczestnictwa w Liście 21. Nadmiar obowiązków powoduje, że nie mogę uczestniczyć w jej pracach, a nie chcę blokować miejsca osobom bardziej aktywnym. Poza tym uznałem niegdyś, iż nie należy łączyć więcej niż 5 funkcji na raz i staram się trzymać tej zasady. Owocnych obrad, Listo 20!

Druga ważniejsza sprawa - nareszcie chyba nadszedł czas, aby nadać Liście trochę legitymizacji ze strony ruchu. Nieważne jak bardzo zaprzeczamy, to i tak Lista jest reprezentantem ruchu ekologicznego. Aby nie spotkało jej kiedyś przykre pytanie, kogo tak naprawdę reprezentuje, uważam, że "kadencja" obecnej Listy powinna trwać jedynie do najbliższego spotkania w Kolumnie. Do tego czasu można przeprowadzić przynajmniej semidemokratyczne wybory. Koordynator, czyli prawdopodobnie Ty, Maćku, powinien wysłać do organizacji pytanie o nazwiska 10 osób z ruchu, które powinny uczestniczyć w pracach Listy 21. Pełny wykaz nazwisk (trzeba się liczyć z możliwością, że będzie ich 100-300, ale szczerze mówiąc sądzę, że będzie się powtarzało znanych już 21 nazwisk) należałoby wysłać jeszcze raz organizacjom, aby wybrały spośród nich 21 osób. Ci, którzy dostaną najwięcej głosów - wchodzą, reszta czeka w kolejce (zgadzam się z rotacyjnością uczestników Listy). Jest to - oczywiście - rozwiązanie połowiczne (duże organizacje będą miały taki sam głos jak małe), ale może jest to szansa wykreowania nowych liderów, a ruch wymaga dopływu nowej krwi jak diabli (albo jak Tom Cruise w roli wampira Lestata). Howgh!

Tomasz Perkowski

TYDZIEŃ SADZENIA DRZEW

W Senacie Komisja Ochrony Środowiska rozważała możliwość ogłoszenia Tygodnia Sadzenia Drzew.

W większości członkowie Komisji opowiedzieli się za przeprowadzeniem akcji. Być może w pierwszym roku akcji patronat nad nią i koordynację przejmie Komisja Ochrony Środowiska. Termin sadzenia: prawdopodobnie połowa kwietnia.

Informacje:

Senator Ryszard Ochwat (PSL)
Senacka Komisja Ochrony Środowiska
Wiejska 8, 00-902 Warszawa
694-25-00, 694-16-39
ochwat@biuro.senat.gov.pl

Piotr Szkudlarek

DRZEWA I ICH TYDZIEŃ

Obawiam się, że Tydzień Sadzenia Drzew to nie ponury żart, jak obawiał się Adam Wajrak.

Ponieważ lubujemy się we wszelkiego rodzaju akcjach (żeby nie powiedzieć czynach społecznych), więc pewnie po Dniu Sprzątania Świata, będziemy mieli Tydzień Sadzenia Drzew. W pierwszym wypadku śmiecimy przez cały rok, aby w ciągu jednego dnia to posprzątać, w drugim wypadku wycinamy drzewa (np. w Puszczy Białowieskiej), aby w ciągu tygodnia zalesić. Może powinniśmy wprowadzić też Miesiąc Ochrony Wilka, aby uspokoić nasze sumienia po sezonie łowieckim?

Sprawa ta ma kilka głębszych aspektów.

  1. Pojawia się kolejny temat zastępczy dla "uspokojenia sumień". Niestety, kilka drzewek zasadzonych na trawniku przed blokiem czy na ugorze nie załatwi sprawy zieleni w mieście czy ochrony lasów. Potrzebne są osoby i instytucje, które powinny się tym zająć, a my musimy umieć tego żądać.

  2. Akcje zalesieniowe prowadzone metodą "pospolitego ruszenia", niestety, zazwyczaj przynoszą opłakane skutki. Nie jest wcale łatwo właściwie posądzić drzewko. Najlepiej wiedzą o tym leśnicy, którym pomagała kiedyś dziatwa szkolna. Niestety, niewiele wyrosło z zasadzonych przez nich sadzonek (pomimo fachowego nadzoru).

  3. Lasy Państwowe w przyszłym roku będą realizować program zwiększania lesistości kraju. Będzie to polegało głównie na zalesianiu tzw. nieużytków. Niestety, w ten sposób przepadnie bezpowrotnie środowisko życia wielu gatunków roślin i zwierząt, zamienione w sosnowe monokultury. Już w ten sposób "załatwiono" wydmy w Kampinoskim Parku Narodowym i na Mazurach. Nie dajmy nabrać się na hasło "nieużytek". To, czego człowiek nie zaorał i nie obsiał (lub nie obsadził lasem), wcale nie jest nieużyteczne. To często ostanie skrawki dzikiej przyrody, gdzie natura zaczyna rządzić swoimi prawami. Po upadku PGR-ów mamy w Polsce sporo takich obszarów i tylko dzięki temu mamy więcej bocianów i innych ptaków, nie licząc wielkiego mnóstwa owadów czy roślin. Monokultury sosnowe czy plantacje innych drzew to są dopiero prawdziwe "nieużytki" - oczywiście z punktu widzenia ekologa.

    Karol Zub

    Powyższa polemika nt. Tygodnia Sadzenia Drzew to fragment dyskusji, jaka odbyła się na liście dyskusyjnej polskich ekologów greenspl@plearn.edu.pl w Internecie.


    ZB nr 11(89)/96, listopad '96

    Początek strony