"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 8 (98), Sierpień '97


WŁADZA POLITYCZNA JAKO "STRAŻNIK" ŚRODOWISKA?

Z absolutną powagą wyjaśniał mi, jak sprawy powinny wyglądać, a potem mówił, że państwo ma spowodować, by tak się stało. Po prostu uchwalić ustawę. Richard, on patrzy na "państwo" tak jak dzikus na swoich bożków.

Robert A. Heinlein
"Kot, który przenika przez ściany"

W czerwcowym numerze ZB (nr 6(96)/97, s.22) został opublikowany tekst projektu manifestu uczestników tegorocznego zjazdu ruchu ekologicznego w Kolumnie, podpisany przez Olafa Swolkienia. Dokument ten nie został na owym zjeździe przyjęty, jednakże stało się to - zdaniem tegoż Olafa Swolkienia - wskutek "szantażu" zastosowanego przez część działaczy ekologicznych związanych z Unią Wolności (jako bezpośredni sprawca został wskazany Jacek Bożek z Klubu "Gaja"). W zamieszczonym obok projektu manifestu Liście otwartym do Maćka Kozakiewicza (s.17) Olaf skrytykował tych działaczy za domaganie się finansowania ruchu ekologicznego przez Ministerstwo Ochrony Środowiska, uważając, iż oczekiwanie, że rząd da pieniądze na walkę z antyekologicznym programem rządu jest iluzją i wręcz niedorzecznością, a wiara w to, że antyekologiczny rząd poprzez tzw. Ministerstwo Ochrony Środowiska będzie bronił środowiska, jest podtrzymywana w celu zepchnięcia w cień kwestii zasadniczych, które dotyczą całego funkcjonowania państwa, gospodarki i społeczeństwa.

Wymieniony wyżej projekt manifestu odnosi się właśnie do owych "kwestii zasadniczych". Czytając jednak proponowane przez Olafa Swolkienia i jego zwolenników rozwiązania tych kwestii, dochodzę - niestety - do wniosku, że tak naprawdę to nie różnią się one w swej istocie od tego, co proponują ich oponenci. Wystarczy spojrzeć na następujące, moim zdaniem kluczowe, fragmenty manifestu: Reguły wolnego rynku nie uwzględniają dobra wspólnego. Na jego straży powinna stać władza polityczna. To jej obowiązkiem jest zapewnienie takich niezbędnych do życia dóbr, jak czysta woda oraz powietrze i nieskażona, urodzajna gleba. (…) instytucje polityczne mają prawo do zajmowania aktywnej postawy wobec kultury, sposobu produkcji i modelu konsumpcji.

Tak więc okazuje się, że również zdaniem Olafa i tych, co popierają jego projekt manifestu, środowisko powinno być bronione przez władzę polityczną, czyli rząd. Jedyna różnica między nimi a krytykowanymi przez nich "zwolennikami kontaktów z ministrem" polega na tym, że ci ostatni wierzą, iż będzie robił to obecny rząd, natomiast Olaf i jego zwolennicy, nie mając złudzeń co do obecnie rządzącej ekipy, wierzą w to, że powinien przyjść i zająć się tym inny, lepszy, ekologicznie nastawiony rząd. Moim zdaniem jest to tylko nieco mniejsza naiwność niż wiara w to, że problemy środowiska rozwiąże SLD czy UW.

Jeśli chodzi o metody, jakimi władza polityczna ma bronić "dobra wspólnego" (nie wiem tak do końca, czy chodzi tu jedynie o czystą wodę, powietrze i glebę czy jeszcze o coś innego, co za takie dobro uzna owa władza), to najwyraźniej - według autora projektu manifestu - powinna ona bardzo szeroko ingerować - przymusowo, rzecz jasna, bo cóż innego jest istotą władzy politycznej? - w to, jak żyją jej poddani. Tłumacząc z nowomowy projektu, wymieniony wyżej fragment o "zajmowaniu aktywnej postawy" znaczy bowiem ni mniej, ni więcej, tylko: (…) instytucje polityczne mają prawo do narzucania ludziom siłą takiej kultury, jaką uznają za słuszną, tępienia takiej, jaką uznają za niesłuszną oraz dyktowania im pod przymusem, co i jak mogą, a czego nie mogą produkować oraz konsumować.

Przyznam, że coś takiego trąci dla mnie totalitaryzmem i przeraża jako ewentualny punkt programu Zielonych. Szczególnie rażąco wygląda to w zestawieniu z ciągłym powoływaniem się na "wartości duchowe i kulturowe" czy "uczciwość, dobro i piękno". Wygląda więc - niestety - na to, że ruch ekologiczny w Polsce, pomimo dzielących jego działaczy różnic, jest generalnie zgodny w jednym: że problemy związane z ochroną środowiska mogą i powinny być rozwiązywane metodami politycznymi, czyli inaczej mówiąc siłą. To, że źródłem tych problemów może być właśnie polityczny przymus, w ogóle nie jest brane pod uwagę - za to z pasją atakuje się mityczny "wolny rynek". Warto przeanalizować tu jeszcze jeden fragment z projektu manifestu Olafa: Reguła "zanieczyszczający płaci" musi uwzględniać koszty zewnętrzne. Co przykładowo oznacza, że użytkownicy samochodów muszą - obok kosztów utrzymania dróg - płacić za skażoną glebę, zatrute powietrze i leczenie ofiar wypadków.

Zastanówmy się, dlaczego koszty utrzymania dróg są kosztami zewnętrznymi, tj. ponoszonymi przez osoby niezainteresowane? Ano dlatego, że utrzymanie dróg finansowane jest z podatków pobieranych pod przymusem od wszystkich, nie tylko od ich użytkowników. Wystarczyłoby znieść przymusowe podatki - lub sprywatyzować drogi i znieść wszelkie dotacje państwowe na ich utrzymanie - by koszty te przestały być kosztami zewnętrznymi. Na utrzymanie dróg płaciliby wtedy ich właściciele - osoby prywatne, firmy, spółdzielnie mieszkaniowe, dobrowolnie finansowane stowarzyszenia mieszkańców itp. - i najprawdopodobniej pobieraliby za to opłaty od ich użytkowników (jeśli nie chcieliby tego robić, byłaby to ich prywatna sprawa).

Dalej, dlaczego koszty leczenia ofiar wypadków samochodowych są kosztami zewnętrznymi? Z tego samego powodu - publiczna służba zdrowia finansowana jest z przymusowych podatków, w zamian za co każdy może "za darmo" korzystać z jej usług (nieprzypadkowo coraz gorszej jakości). Wystarczyłoby znieść przymusowe podatki - lub sprywatyzować służbę zdrowia i znieść wszelkie dotacje państwowe na jej utrzymanie - by koszty te przestały być kosztami zewnętrznymi. Wtedy każdy sam płaciłby na swoje leczenie - bezpośrednio lub za pośrednictwem firmy ubezpieczeniowej. Musiałby również płacić na leczenie ofiar spowodowanych przez siebie wypadków - zgodnie z prawem cywilnym musiałby zapłacić im odszkodowanie (bezpośrednio lub z ubezpieczenia - OC lub czegoś podobnego), a pieniądze te poszłyby na ich leczenie.

Czemu wreszcie koszta skażonego środowiska są kosztami zewnętrznymi? Ano dlatego, że środowisko jest "wspólne", to znaczy państwowe. Mieszkam w bloku, pod którym płynie Rawa - rzeka znana z legendarnego zanieczyszczenia i smrodu (niektórzy twierdzą, że płynie, pomimo iż źródła jej już dawno wyschły). Zwłaszcza w lecie smród ten czuć zarówno pod blokiem, jak i nawet w mieszkaniach. Niestety, zarówno powietrze wokół bloku, jak i - co ważniejsze - sama rzeka są państwowe. Spółdzielnia mieszkaniowa nie może pozwać nikogo o odszkodowanie za wpuszczanie na jej powietrzny teren szkodliwych substancji (tak, jak by to mogła zrobić, jeśli ktoś systematycznie zwalałby na trawniki przed blokiem góry śmieci); a nawet, gdyby taką możliwość miała, to w przypadku rzeki nie ma kogo pozwać (chyba żeby państwo, to zaś - jeśliby odszkodowanie zapłaciło, wyciągnęłoby pieniądze z kieszeni podatników, a więc nadal byłby to koszt zewnętrzny). Popatrzmy dalej: rzeka nie ma właściciela (tylko "strażnika" w osobie ministra w Warszawie i jego urzędników), tak więc nikt nie protestuje przeciwko wlewaniu do niej odpadów i trucizn. Interesy przemysłu zawsze przeważą u państwowych decydentów. Gdyby rzeki miały właścicieli, to pomyśleliby oni kilka razy, zanim zgodziliby się na wpuszczenie trucizn na swoje terytorium. Musieliby się bowiem liczyć z pozwami od właścicieli fragmentów rzeki leżących w dół od ich działki (a także od właścicieli czy dzierżawców morskich łowisk i plaż - rzeki wpadają przeważnie na końcu do morza) oraz od osób mieszkających obok, których przestrzeń powietrzna zostałaby zanieczyszczona wyziewami (zakładając, oczywiście, że przestrzeń powietrzna też miałaby prywatnych właścicieli, tak jak np. w prawie rzymskim, gdzie właściciel gruntu był też właścicielem przestrzeni położonej nad nim). A jeśli w końcu zgodziliby się, to kazaliby sobie zapewne sporo za to zapłacić. W ten sposób koszty te przestałyby być zewnętrzne, a stałyby się kosztami ponoszonymi przez trucicieli.

Jednak postulaty sprywatyzowania przestrzeni powietrznej, wód czy też zniesienia przymusowego opodatkowania są wśród Zielonych rzadkością. O wiele częstsze jest domaganie się nowych podatków, jak np. w postulatach konferencji "Kobiety, ekologia i nowe wzory konsumpcji" (także zamieszczonych w czerwcowym numerze ZB - s.8) zażądano tam opodatkowania… używania widoków przyrody w reklamach i przeznaczenia uzyskanych w ten sposób pieniędzy na dotacje dla organizacji społecznych zajmujących się "edukacją ekologiczną". Tak, jakby te organizacje miały zbiorowe prawa autorskie do wszelkich widoków przyrody. Oczywiście gdyby coś takiego wprowadzono w życie, to natychmiast powstałoby tysiące stowarzyszeń, które zapisałyby sobie "edukację ekologiczną" w statutach i wystąpiłyby o te pieniądze, a urzędnicy (bo kto inny?) przyznawaliby je "po uważaniu" tym, którzy by im się podobali - niekoniecznie (myślę, że przeważnie nie) autentycznym ekologom. Ale czy uczestnicy wymienionej konferencji o tym pomyśleli?

Upatrując realizatora swych wizji w państwie, działacze ekologiczni przyczyniają się do rozwijania obecnego systemu - biurokracji, drobiazgowej kontroli urzędu nad człowiekiem i przemocy. W Stanach Zjednoczonych federalne agendy powołane do ochrony środowiska wynaturzyły się do tego stopnia, że coraz powszechniej nazywane są "zielonym gestapo". Czy podobnie ma być w Polsce?

Jacek Sierpiński

DLA WYJAŚNIENIA…

Przy okazji glosariusza do tekstu Jarosława Tomasiewicza Czy głęboka ekologia to ekofaszyzm? [w:] ZB nr 6(96)/97, s.62 zostałem w brzydki sposób obrzucony błotem, więc oddaję z nawiązką.

Wychodzi bokiem bezmyślność Redakcji ZB. Kilka stron wcześniej drukuje dramatyczny tekst Roberta Surmy pt. Wegetarianie na stos. Informuje on o nakazie policji związanym z propagowaniem przez niego wegetarianizmu. Jarosław Tomasiewicz i ZB dają Ciemnogrodowi do ręki mocny argument, że wegetarianie rzeczywiście prowadzą niebezpieczną działalność "sekciarską". Jeśli w pisanym na poważnie tekście Jarosława Tomasiewicza nazywa się mnie "Wielkim Inkwizytorem Kościoła Wegetariańsko-Animalistycznego", to jednoznacznie kojarzy się to z sektami. Ten głupi wybryk J. T. i ZB może także mi osobiście zaszkodzić w dalszej działalności - bo ja także, jak Robert Surma, prowadzę różnego typu działalność propagandową: korespondencje, prelekcje, także dla młodzieży itp. Jarosław Tomasiewicz wyraźnie nie zna się na tematyce wegetariańskiej, co więcej - nie wie nawet za bardzo, czym ja się zajmuję, ale z lubością (jedyna luzacka uwaga w całym tekście jest w stosunku do mnie) przykleja mi łatkę.

Dla wyjaśnienia: głównym poletkiem mojej działalności jest upowszechnianie rzetelnej wiedzy nt. diety wegetariańskiej. Korzystam z informacji z zachodnich publikacji, przekazują najnowszą wiedzę, wyniki badań naukowych - oczywiście w formie syntetycznej, popularnej.

Co więcej, moja działalność publicystyczna i popularyzatorska jest co najmniej tolerowana przez poważne instytucje. Oto przykład z aktualnej korespondencji: Departament Zdrowia Publicznego wyraża serdeczne podziękowanie za pismo z 16.5.br. dotyczące profilaktyki miażdżycy. Dziękujemy również za przekazane uwagi i sugestie dotyczące niskotłuszczowej diety. Będą one wzięte pod uwagę w dalszej naszej działalności edukacyjnej.

Oto przykład z innej beczki:

Po raz kolejny mam przyjemność podziękować Panu za przesłane do Programu III Polskiego Radia informacje dotyczące corocznego Dnia bez Mięsa. Zostały one wykorzystane w audycjach emitowanych 20.3.97.

Gdzie ten Kościół Wegetariański? Gdzie Sekta?

Pojawienie się tej szkodliwej dla wegetarianizmu i obraźliwej dla mnie uwagi w ZB należy chyba (?) złożyć na karb pomroczności ciemnej autora inkryminowanej notki oraz nieodpowiedzialności za słowo Redakcji ZB, co jest jednak już chyba cechą permanentną.

Krzysztof Żółkiewski
Obserwatorium Gastronomiczne w Katowicach
AD VOCEM

Z tekstu Roberta Surmy Wegetarianie na stos? można by wnosić, że jedyną siłą walczącą w Polsce z tzw. "sektami" jest Kościół katolicki. Chciałbym jednak przypomnieć, że "młot na sekciarzy" - Ryszard Nowak jest posłem Unii Pracy.

J. T.

I LEW, I ANTYLOPA

W ZB nr 6(96)/97, s. 62 ukazało się obszerne omówienie książki Luca Ferry'ego przez Jarosława Tomasiewicza, zatytułowane Czy głęboka ekologia to ekofaszyzm? Chociaż po przeczytaniu przed rokiem książki Ferry'ego przeszła mi ochota na jej komentowanie (tyle w niej manipulacji cytatami jakoby z pism nurtu głębokiej ekologii, że szkoda czasu na udowadnianie, iż słoń to nie żyrafa), to jednak dzisiaj z dużym zainteresowaniem przeczytałem świetnie napisany i inteligentny tekst-polemikę.

Prawdopodobnie Ferry nie zasługiwałby na tyle słów o jego książeczce (wydanej przez polskich uniwersalistów za pieniądze Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska), gdyż w żadnym ze znaczących periodyków ekologicznych, które trafiają z różnych stron świata do "Pracowni", nie spotkałem się z najmniejszą wzmianką o tym autorze, gdyby nie fakt, że na pustyni ekologicznej filozofii w kraju może on zasiać ziarno anachronicznych idei w opakowaniu jakoby "nowego ładu ekologicznego".

Ale nie o Ferrym chciałem, bo to zrobił już świetnie Jarosław Tomasiewicz. Chodzi mi o dwa zdania autora polemiki, które zostały chyba napisane w nieuwadze? J. Tomasiewicz pisze: (…) żywe istoty są niejednakowe i skłócone między sobą. Świat przyrody ożywionej składa się z wielu antagonistycznych elementów - czyją wziąć stronę w przypadku konfliktu lwa i antylopy?

Otóż to prawda, że żywe istoty są niejednakowe, aczkolwiek ameba jest równa człowiekowi - jeśli chodzi o samą istotę życia. Jednak, powtórzę za twórcą "głębokiej ekologii": człowiek jest mnie (też człowiekowi) najbliższy i dla ratowania człowieka poświęciłbym życie nawet skrajnie zagrożonego gatunku. Zabijanie ma miejsce w całej przyrodzie, warunkuje życie i musi być w pełni usprawiedliwione, jeśli dotyczy potrzeb życiowych. Problem zaczyna się z określeniem, gdzie się kończą potrzeby życiowe a zaczyna niepotrzebne zabijanie i niszczenie.

W pozaludzkim świecie ten problem jest jakby mniejszy. Zwierzęta na ogół nie gromadzą więcej niż potrzebują do przetrwania. Nie są między sobą skłócone. Związki między drapieżnikiem i ofiarą są zawsze z obopólną korzyścią. Tam, gdzie nie ma wilków, cierpią na tym najbardziej jelenie - główne ofiary wilków. Tam, gdzie są lwy, tam żyją najzdrowsze antylopy. Nie trzeba brać niczyjej strony, drapieżnik i ofiara są swoimi dobroczyńcami, konflikt pojawia się dopiero wówczas, gdy którejś strony zabraknie (na ogół za sprawą rozumnego człowieka). W górskim lesie bukowym leśnicy narzekaja, że ten las się nie odradza, bo rozmnożyły się myszy, które zjadły nasiona buka. Myszy się rozmnożyły, bo brakuje sów, które jedzą myszy. Sów nie ma, bo człowiek ustalił wiek rębny i nie zostawił odpowiednio starych drzew, na których mogłyby gniazdować sowy. W rezultacie zamiera las, a w końcu znikną też leśne myszy. Podobnych związków, a nie skłócenia, jest w lesie tak dużo, że - jak obliczył pewien Słowak - żeby przyrodnicy wszystkie je poznali, musieliby co sekundę odkrywać nowy związek przez okres 400 lat! Fakt, że wiemy tylko o ułamku procenta związków między żywymi istotami wokół nas, nie oznacza, że związki te mają charakter skłócenia między sobą. Oznacza raczej, że musimy być bardzo pokorni i uważnie słuchać, czego uczy nas przyroda. Póki co takie słuchanie mówi o niewyobrażalnej harmonii, nieporównywalnej do naszego świata konfliktów płynących z antropocentryzmu. Nawet kiedy na ludzką plantację drzew "spada" klęska gradacji owadów, tak naprawdę one to robią w interesie człowieka, a także lasu: chcą przyspieszyć powrót tej plantacji do zdrowego ekosystemu leśnego, wielogatunkowego i różnowiekowego, który człówiek zniszczył zamieniając w monokulturę. Konflikt jest więc tylko pozorny.

Janusz Korbel

NIETOPERZE OPUŚCIŁY JURʅ

Do notatki na ten temat w majowych ZB*) pragnę dorzucić kilka uwag, odnoszących się do częstochowskiego regionu Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej.

Nie dziwi mnie, że nietoperze porzuciły jaskinie, podobnie jak nie powinno nikogo zaskoczyć spostrzeżenie, że ze ścian skałek jurajskich wyniosły się gnieżdżące się w szczelinach ptaki oraz że giną rośliny naskalne, w tym relikt glacjalny - skalnica gronkowa. Upowszechnia się bowiem snobizm na wspinanie się po wszystkich ścianach skalnych oraz na penetrowanie każdej jaskini i poszukiwanie nie znanych jeszcze wejść pod ziemię. Skałkowicze i grotołazi stali się plagą Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, groźniejszą obecnie niż jakikolwiek inny czynnik zagrożenia środowiska na tym terenie. Tłumy młodzieży z liceów i techników oraz studentów (głównie uczelni śląskich i krakowskich) "zaliczają" kolejne skałki i kolejne jaskinie, traktując to jako nobilitujący sport. Pozostają po nich - w jaskiniach i pod skałkami - nie tylko ślady ognisk, ale i zwały śmieci. Przykro mi o tym pisać, ale winę za ten stan rzeczy, a w każdym razie dużą część winy, ponoszą kluby alpinistyczne, kluby speleologów oraz szkółki alpinizmu (np. działające w Podlesicach). Nie wątpię że instruktorzy tych szkółek i członkowie owych klubów szkolą i są szkoleni w kulturze obcowania z przyrodą. Ale tworzą pewien styl korzystania z przyrody, modę, która znajduje tysiące naśladowców. Nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności za ich postępowanie. W przekonaniu, że każdemu wolno to, co wolno drugiemu, nie zorganizowani, nie wyszkoleni a żądni wrażeń naśladowcy alpinistów i speleologów niszczą nie tylko żywych mieszkańców jaskiń i skałek, ale także namuliska i szatę naciekową jaskiń, same skałki, a nawet mury ruin zamków. Każdego pogodnego dnia na zamku w Olsztynie i Mirowie snują się po murach z linami i hakami, lub bez nich, krzykliwi i niewrażliwi na żadne uwagi chłopcy i dziewczyny. W swej pasji są tak wytrwali, że nawet grube kraty, zasłaniające wejście do jaskiń lub podziemi, potrafią wyrwać i zniszczyć.

Zwalczanie tej plagi zakazami jest mało skuteczne, chociaż sytuacja dojrzała do tego, by w sposób stanowczy zarządy Jurajskich Parków Krajobrazowych ograniczyły swobodę działania. Myślę, że zacząć powinni od siebie ci, co tę modę stworzyli i snobizm podsycają szpanowaniem na ścianach. Skałki Rzędkowickie i Góra Zborów, skałki w Żerkowicach i Karlinie stoją do dyspozycji wspinaczy. Mają wysokie ściany i urozmaicone trasy wspinaczkowe, szczegółowo opisane w przewodnikach. Inne skałki, w tym na Górze Zamkowej w Olsztynie, powinny być zostawione w spokoju. Jaskinie, poza Jaskinią Berkową i schroniskami, powinny być absolutnie niedostępne do jakiejkolwiek pozanaukowej penetracji. Jeśli alpiniści skałkowi i grotołazi nie zrozumieją tego, nie powściągną swoich pasji i nie przyłączą się do ochrony jaskiń i skałek, staną pod pręgierzem jako współwinni niszczenia unikatowych wartości krainy jurajskiej. My wszyscy, tak odważni w wojowaniu przeciw kaskadzie Wisły i autostradom, okażmy też odwagę w zwalczaniu masowego hobby, uprawianego często przez naszych znajomych i miłych ludzi. Przyczyniając się do utraty niepowtarzalnych i nieodwracalnych zjawisk przyrody, zasługują oni na to, by stawiać ich w jednym szeregu ze złymi meliorantami i hydrotechnokratami; kierują się innymi motywacjami, ale skutki wywołują podobne.

Romuald Olaczek

*) Andrzej Kopliński, Dlaczego nietoperze opuściły Jurę Krakowsko-Częstochowską i czy powrócą? [w:] ZB nr 5(95)/97, s.53.

ANTYZIELONA ALTERNATYWA

Ofuknął mnie potężnie Strażnik Wód - Stanisław Zubek za rzekome zachęcanie do "pracy antyekologicznej", czyli regulacji rzek (ZB nr 6(96)/97, s.36). Z mojego skrótu myślowego (dwóch słówek) wycisnął poglądy, które są mi zupełnie obce. …zabić rzekę! Zabić jej dzikość!

Załamany, prze dłuższą chwilę nie mogłem spojrzeć w Zielone Lustro. Z rozpaczy (ja - mordercą?) przerzucałem bezwiednie kartki ZB. I nagle… Cóż tu znalazłem. Nową inspirację dla Strażnika Wód:

Wielkie powodzie w Zeeland w 1953 r. doprowadziły do odbudowy istniejących wałów, ale z uwzględnieniem sugestii ekologów, co przynosi dobre efekty do dzisiaj.

"Regulacja rzek" i "odbudowa wałów" - to znaczy prawie to samo. Tylko, że ten cytat pochodzi ze… stanowiska Klubu "Gaja", koordynatora Ogólnopolskiej Kampanii "Teraz Wisła" (ZB nr 4(70)/95, s.10). Oczekuję, jako satysfakcji, równie błyskotliwych dywagacji Stanisława Zubka nt. antyekologicznych intencji Klubu "Gaja" (choć takich nie ma). W przeciwnym razie wywołuję go na pistolety… wodne.

Krzysztof Żółkiewski
Katowice nad Całkowicie Uregulowaną - Niegdyś Rzeką - Rawą HUMOR Z ZESZYTÓW SZKOLNYCH

"Mój pies ma ekologiczny stosunek do motoryzacji, bo obsikując koła samochodów przyspiesza ich biologiczny rozpad"

nadesłała na greenspl@plearn.edu.pl Michalina Połubińska

˘ Cytat pochodzi z wydanego przez Infopress Ltd. Sp. z o. o. z Warszawy zbiorku Humor zeszytów szkolnych…, t. 1.


"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 8 (98), Sierpień '97