BZB nr 7 - Ciężki dzień profesora Osiki


kontynuacja poprzedniej strony

Profesor Osika roześmiał się nieszczerze, ponieważ pieczarki ugrzęzły mu nagle w gardle. Odłożył widelec.

- Dlaczego nie jesz? - zdziwił się fałszywie ichtiolog. - Chyba nie wziąłeś sobie do serca mojego kawału?

- Nie, skądże znów - odpowiedział profesor Osika, wyjmując z kieszeni dwie małe fiolki - ale muszę zażyć moje lekarstwo na serce. Ostatnio znów gorzej się czuję.

- Ależ Kociu, ty przeżyjesz nas wszystkich - pocieszył go ichtiolog. - Ta ilość trucizn, którą ty w siebie pakujesz mogłaby zabić byka a tobie nie szkodzi.

Zgrabna kelnerka ponownie podeszła i postawiła przed uczonymi dwie filiżanki. Profesor Osika dokończył omlet, który stracił swój smak, wysypał uważnie po jednej pigułce z każdej fiolki i połknął je, popijając herbatą. Od dawna przywykł do sztubackich docinków Trojanowskiego i nie przejmował się nimi. Ichtiolog wyprostował zgarbione, chude plecy, oparł się o poręcz krzesła i zapalił papierosa.

- Dzisiaj rektor zaszczyci nas swoja obecnością. Co ty o nim sądzisz?

- Nie będziemy mieli z nim łatwego życia, tym więcej, że zdaje się ma zapędy reformatorskie - westchnął profesor Osika.

- Właśnie. Odgraża się, że zbuduje uniwersytet socjalistyczny. Zupełnie jak w tej historii z radia Erewań - kołchoźnicy zapytują: "towarzysze, co mamy najpierw budować, stodołę czy socjalizm?" Odpowiedź: "budujcie najpierw socjalizm, bo na stodołę i tak nie macie materiału..."

- Nie wymawiając wybraliście go przecież jednogłośnie - rzekł uszczypliwie profesor Osika.

Trojanowski zachichotał. O tak, jedno-głośnie. Szkoda że nie byłeś na tym zebraniu. Kiedy wszyscy usiedli, wystąpił sekretarz POP i oznajmił, że jedynym kandydatem na rektora jest towarzysz Śliz, a następnie zapytał kto się temu sprzeciwia. Ponieważ wszyscy siedzieli cicho, ogłosił że towarzysz Śliz został wybrany rektorem...

Do stolika podeszła kelnerka, wręczyła obu panom rachunek, przyjęła pieniądze i z uśmiechem podziękowała.

- Myślę, że możemy już iść. - powiedział profesor Osika. - Dzisiaj będzie dużo ludzi, więc lepiej przyjść wcześniej i zająć wygodne miejsca.

Obaj panowie wyszli z sali, wzięli płaszcze i znaleźli się na ulicy. Wiatr wiał ciągle ale już nieco słabszy a na błękitnym niebie pojawiały się pierwsze białe smugi.

- O ile mnie wzrok nie myli, to przed nami idzie Brombel ze swoją asystentką osobistą - szepnął Trojanowski.

O kilkanaście kroków przed nimi kroczył sztywno profesor Brombel muskając od czasu do czasu nieznacznie rękę pulchnej brunetki, drepczącej koło niego.

- To podobno straszna idiotka - szepnął profesor Osika.

- Bądź spokojny, ona się za to zna na innych rzeczach - mruknął Trojanowski. - Jak na mój gust ona ma za ciężkie podwozie, ale on to zdaje się lubi.

Para doszła do uniwersytetu, a wtedy brunetka zawróciła. Profesor Brombel odwrócił się na chwilę, a jego spojrzenie przykleiło się do skrytykowanego podwozia asystentki. Zaraz jednak spostrzegł nadchodzących kolegów i twarz jego natychmiast przybrała wyraz uprzejmie oficjalny. Trzej panowie wymienili pozdrowienia i weszli do budynku. W sali było już kilkanaście osób, ale stary ichtiolog wypatrzył jeszcze w zacisznym kącie dwa wygodne fotele i szybko pociągnął tam profesora Osikę. Profesor Osika z przyjemnością zagłębił się w miękkie poduszki i oparł głowę na wysokiej poręczy. Był zmęczony, brakowało mu półgodzinnej poobiedniej drzemki, po której wstawał orzeźwiony i wracał do instytutu. Trojanowski wydawał się też znużony; przymknął oczy i zaciągał się papierosem. Nagle ocknął się i szturchnął łokciem profesora Osikę.

- Rabin idzie, będzie cyrk. Zostawię cię na chwilę bo mam interes do sekretarki.

Do sali wkraczał krępy, zwalisty osobnik o małych, chytrych oczkach i grubych wargach. Idąc kłaniał się na prawo i lewo, kołysząc bujnie rozwiniętą dolną częścią tułowia. Był to docent Brajtszwanc, powszechnie przezywany rabinem ze względu na nieco semicki wygląd jak i wybijanie pokłonów przed każdym, kto stał wyżej od niego w hierarchii. Zabiegi te miały na celu doprowadzenie go po szczeblach kariery administracyjnej aż do zawrotnego szczytu, z którego miałby łaskawie uśmiechać się do uległych i niszczyć opornych. Było to jego najskrytsze, jakkolwiek powszechnie znane marzenie... Rabin podszedł do profesora Osiki i zginając się w ukłonie wysunął nieco przygotowaną do podania rękę.

- Moje uszanowanie panu profesorowi. Jak zdrowie? Nad czym pan profesor teraz pracuje?

- Jak można się dobrze czuć przy tych ciągłych zmianach pogody? - westchnął profesor Osika i ciągnął ożywiając się: - dostałem właśnie bardzo ciekawe materiały z Wiednia. Właśnie zaczynam studiować zmienność geograficzną niektórych gatunków.

Rabin wzniósł w kierunku sufitu oczka pełne fałszywej boleści.

- Ach, jakże zazdroszczę panu profesorowi, że może pan tak spokojnie zasiąść przy mikroskopie i oddać się pracy naukowej.

- Przecież pan może zrobić to samo - rzekł ze zdziwieniem profesor Osika.

- Ach, niestety, mam tyle spraw organizacyjnych, właśnie powołano mnie do siódmej komisji - westchnął Rabin spuszczając skromnie oczy. - A ostatnio pan rektor naciska na mnie, abym utworzył nowy instytut. Usiłowałem się wymówić od tego, ponieważ kierownicy zakładów są niezdecydowani, ale pan rektor wezwał mnie i wymawiał mi ostro, że jeszcze tego instytutu nie ma... Och przepraszam najmocniej, pan rektor idzie.

Profesor Osika ze zdumieniem ujrzał przed sobą zamiast głowy Rabina jego okazały zad. Część górna była zgięta w czołobitnym ukłonie przed młodym jeszcze mężczyzną o aroganckiej twarzy i zmrużonych oczach, który szedł środkiem sali witając się z bliżej siedzącymi.

- Panie rektorze, czy mogę prosić o chwilę rozmowy w sprawie nowego instytutu? - zaszemrał słodko Brajtszwanc.

- Ach, ten pański instytut - burknął rektor. - No więc o co chodzi?

- Wszyscy kierownicy wprost nie mogą się doczekać zatwierdzenia instytutu. Snujemy już plany szerokiej współpracy z przemysłem. Kiedy byłem w Stanach Zjednoczonych...

- Słyszałem to już pięć razy - warknął rektor. - Zastanowię się jeszcze. Jak tak dalej pójdzie, to będziemy mieć więcej dyrektorów niż studentów....

Rektor minął Brajtszwanca i usiadł za stołem.

Zanim profesor Osika ochłonął ze zdumienia, Trojanowski powrócił.

- Wiesz, ten Brajtszwanc żalił się przede mną na niezdecydowanie kierowników, którzy wahają się, czy przystąpić do jego instytutu a w chwilę potem opowiadał rektorowi, że wszyscy pala się do tego instytutu. Nic z tego nie rozumiem...

- A cóż tu jest do rozumienia? - zdziwił się z kolei ichtiolog. - Przecież wszystkim wiadomo, że dla Brajtszwanca pojęcie prawdy i kłamstwa w ogóle nie istnieje. On mówi to, co jest dla niego w danej chwili wygodne.

- Przecież Brajtszwanc to syn wielkiego profesora...

- No to co z tego? Tym razem jabłko daleko padło od jabłoni...

- Nie rozumiem jak pracownik naukowy może kłamać - powiedział profesor Osika z oburzeniem.

- Kociu - odpowiedział łagodnie profesor Trojanowski - jesteś jednym z najmądrzejszych i najuczciwszych ludzi jakich znam, ale żyjesz na księżycu. Urodziłeś się trochę za późno. Pokolenie ludzi, którzy służyli nauce jak bogini i pokornie ją wielbili zaczyna już odchodzić. Na ich miejsce wchodzą młodzi karierowicze, którzy z bogini zrobili sobie dojną krowę. A są między nimi hieny, które nie cofną się przed niczym, żeby tylko zdobyć pieniądze władzę i sławę. A czy wiesz...

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w tej chwili rektor siedzący na początku długiego stołu wstał, ruchem wytrawnego agitatora wyjął z teczki plik kartek i przetarł okulary. Zapadła cisza.

- Szanowni koledzy - zaczął. - Witam was wszystkich serdecznie i proszę o kilka chwil uwagi, ponieważ chciałbym podzielić się z wami pewnymi wnioskami, jakie nasunęły mi się w trakcie wspólnych rozważań naszej partii nad nowym, socjalistycznym modelem naszego uniwersytetu. Zaszczyt, jaki przypadł mi w udziale, zaszczyt kierowania tą słynną uczelnią, pamiętającą czasy, kiedy to flisacy spławiający cedry przepływali przez nasze miasto....

- Cedry? Chyba pomylił sobie Tatry z Libanem - szepnął Trojanowski do profesora Osiki.

- ...dzisiaj w dobie wielkich przemian społecznych i kulturalnych, jakie przeżywa nasze społeczeństwo, w dobie, kiedy wyższe nauczanie obejmuje coraz większe masy młodzieży, musimy wszyscy zastanowić się, jak ma wyglądać nasz uniwersytet, aby odpowiadał wymaganiom, jakie stawia przed nim...

Myśli profesora Osiki, tak posłuszne zazwyczaj jego woli, zaczęły się rozpraszać i mącić. Profesor czuł ze wstydem, że ogarnia go coraz większa senność. Oderwał plecy od wygodnej poręczy i pochylił się w przód.

- ...musimy wszyscy rozważyć jak ma wyglądać przyszłościowy model naszego uniwersytetu, jakie nadać mu ramy organizacyjne...

Profesor Osika miał wrażenie, że od mówcy płyną fale środka nasennego. Jeszcze raz uczynił rozpaczliwy wysiłek i podniósł głowę.

- ...W budowie tego socjalistycznego modelu potrzebny jest wspólny, zbiorowy wysiłek nas wszystkich, profesorów i młodszych pracowników naukowych, tak aby w obrazie przemian gospodarczych i socjalnych naszego kraju nasz uniwersytet potrafił stanąć na wysokości...

Profesor Osika skapitulował. Oparł czoło na dłoni tak, aby zasłoniła oczy a powieki zamknęły się same. Zmęczony mózg nie kontrolował już obrazów, które pchały się chaotycznie i wypierały wzajemnie. Profesor Osika ujrzał więc nagle chudą postać Hortensji z wielkim czerwonym nosem, który zaczął rosnąć, aż zasłonił cały widnokrąg; wtedy profesor Osika zrozumiał, że to wcale nie jest nos tylko księżyc, po którym on sam wędruje w kombinezonie kosmonauty. Potem księżyc zniknął i pojawiła się słodka i niewinna twarz Ewy ale i ona z kolei zniknęła w olbrzymim polu chryzantem, które gięły się i falowały a profesor Osika biegł przez nie, uciekając przed człowiekiem jaskiniowym z maczugą w ręce i ostrzyżonym na jeża. Napastnik dogonił go i zadał pierwszy cios. Profesor Osika uczuł nagły ból w ramieniu i otworzył oczy. Ichtiolog szczypał go w ramię, mówiąc: - dosyć spania. Rektor właśnie skończył mówić i już wychodzi. Ma jakąś konferencję.

- Dziękuję ci - szepnął profesor Osika - zupełnie nie wiem, co się ze mną dzisiaj dzieje. Czy przynajmniej rektor nie zauważył, że ja...

- Nie, skąd. Z głową wspartą na dłoni wyglądałeś jak Myśliciel Rodina.

- A czy on powiedział coś konkretnego?

- Nie.

- A ty uważałeś cały czas?

- Niestety, tak. Ostatnio cierpię na bezsenność - oznajmił zgryźliwie ichtiolog.

Rada Wydziału szła dalej utartym trybem. Odczytano kilka nudnych komunikatów, kilku młodym ludziom udzielono prawa ubiegania się o stopień doktora, wysłuchano sprawozdania jak przebiegały egzaminy...

- To już chyba koniec - szepnął Trojanowski.

- Nie, jeszcze Brajtszwanc ma referować habilitację swojego adiunkta.

- No, wreszcie. Trzymał mu pracę w biurku przeszło rok. Dłużej się bał.

- To niemożliwe - oburzył się profesor Osika. - Przecież to jego własny uczeń, więc po cóż by to robił?

- Żeby go przytrzymać, bo uczeń jest inteligentniejszy od mistrza - wyjaśnił Trojanowski. - Teraz będzie się nim pewnie chwalił.

- Wysoka Rado - rozległ się piskliwy głos Brajtszwanca - jestem niezmiernie szczęśliwy, euh, że mogę otworzyć przewód habilitacyjny pana Jana Zagórskiego. Pan Jan Zagórski jest niezwykle udanym dzieckiem naukowym złotego okresu biochemii polskiej...

- To ten Zagórski nie miał rodziców? - zapytał nieprzytomnie profesor Osika.

Profesor Trojanowski parsknął i ukrył twarz w wielkiej kraciastej chustce.

- Nasz młody uczony jest autorem, euh, szeregu znakomitych prac, euh, z których dwie zostały opublikowane w czasopiśmie amerykańskim...

- Jak on wymawia przerywniki, zupełnie jak Amerykanin... - szepnął profesor Osika.

- On to musiał długo ćwiczyć - mruknął Trojanowski.

Rada dobiegła końca. Zgromadzeni zaczęli się rozchodzić. Trojanowski, któremu się spieszyło pożegnał się i wyszedł. Do profesora Osiki podszedł Kromański.

- W którą stronę pan idzie? - zapytał.

- Wracam jeszcze do zakładu.

- A to pana podwiozę, bo przyjechałem dzisiaj samochodem.

Wyszli na boczną ulicę, gdzie stało kilkanaście zaparkowanych samochodów.

- Co pan sądzi o przemówieniu rektora? - zagadnął profesor Osika z troską w głosie. - Zdaje się, że będzie chciał reformować uniwersytet. Boję się, co z tego wyniknie.

- "Pies co dużo szczeka mało daje mleka" jak mówili starożytni Rzymianie - rzekł pogodnie Paluszek. - Nie warto martwić się na zapas. Ja pokładam trochę nadziei w inercji tej naszej starej, wysłużonej machiny, obojętności, cichym, biernym oporze. Niedowarzeni reformatorzy często łamią sobie na tym zęby... No, jest pan na miejscu.

- Serdecznie dziękuję panie kolego. Do widzenia.

Profesor Osika wszedł do budynku i spojrzał w kierunku windy. Była otwarta i dwóch monterów krzątało się przy niej leniwie. Profesor wszedł powoli na trzecie piętro. Korytarz był pusty, wyglądało na to, że nie ma nikogo.

- Nareszcie idealne warunki do pracy naukowej - pomyślał profesor, ale nie poszedł prosto do gabinetu, ponieważ przypomniał sobie, że chciał jeszcze zerknąć do wielkiej encyklopedii brytyjskiej przed jutrzejszym wykładem.

Wszedł do biblioteki, gdzie panowała niezmącona cisza i usiadł na końcu w ostatniej, malutkiej wnęce, wyłożonej ze wszystkich stron słownikami i encyklopediami. Zdjął z półki gruby, ciemnozielony tom i zaczął przerzucać kartki, szukając hasła DNA. Słońce chyliło się ku zachodowi, jego promienie padały prawie prostopadle do okien i zalewały bibliotekę jaskrawym światłem. Profesor mimo woli podniósł oczy znad książki i spojrzał na podwórko. Było puste. Stawki połyskiwały w słońcu, na trawniku wygrzewały się dwa bure koty. Profesor odwrócił wzrok od tego rozleniwiającego widoku i zagłębił się w artykule o kwasach nukleinowych, gdy nagle usłyszał, że ktoś otworzył drzwi do biblioteki i wszedł lekkim krokiem do pierwszej wnęki. Rozległ się brzęk zbieranych szklanek i talerzyków i znajomy kobiecy głos zanucił cicho jakąś tęskną melodię. Była to Ewa. Profesor Osika siedział cicho, nie chcąc jej płoszyć i z przyjemnością słuchał melodyjnego nucenia, ponieważ bardzo kochał muzykę. Zastanawiał się właśnie, jak określić głos Ewy i doszedł do wniosku, że chyba mezzosopran, kiedy dały się słyszeć inne, niewątpliwie męskie kroki i ktoś wszedł do biblioteki.

- Jesteś, nareszcie! - zabrzmiał głos Ewy a potem nastało milczenie i słychać było tylko przyspieszone oddechy dwojga ludzi splecionych w uścisku ale z tego profesor Osika tylko mglisto zdawał sobie sprawę, ponieważ siedział jak skamieniały.

Dwa zwykłe słowa, ale jakim głosem one zostały wypowiedziane! Niski, stłumiony, wibrujący namiętnością i pragnieniem ton odsłonił przed starym profesorem mroczne siły, jakie nigdy nie pojawiły się w jego własnym życiu. Jego małżeństwo, zawarte na mocy wzajemnego zrozumienia i przyjaźni po latach spokojnego uczucia przeszło w koleżeństwo i przyzwyczajenie. Wielkie namiętności profesor znał jedynie z literatury pięknej i czytał o nich z pewnym niedowierzaniem. W oszołomionym mózgu profesora zabrzmiał nagle urywek jakiegoś nie wiadomo kiedy przeczytanego angielskiego wiersza:

"Tiger, tiger burning light in the darkness of the night..."

Tak, to było TO. I zaraz pojawiło się pytanie: kim jest mężczyzna, który potrafił w sercu Ewy obudzić te potężne siły? Odpowiedź przyszła natychmiast.

- Co z tobą? Wyjaśniło się coś? - dał się słyszeć głos Rafała. W sercu profesora coś jęknęło.

- Tak, przyszło w końcu... już nie muszę iść do lekarza. Wszystko w porządku.

- Ewa, pamiętaj, co ci mówiłem... przecież w razie jakiegoś przypadku możemy zaraz się pobrać... - głos mężczyzny pełen był czułości i troski.

- Właśnie! Zacznie się ciche szczęście rodzinne złożone z wrzasków niemowlęcia i woni pieluch - zabrzmiał już normalnie głos Ewy. - Tęskno ci do tego?

Profesorowi wydawało się, że sufit wali mu się na głowę.

- Nie, ale chodzi mi o ciebie, o twoje zdrowie - tłumaczył się mężczyzna.

- Bądź spokojny. Na razie wszystko jest dobrze, a w przyszłości musimy bardziej uważać. Czy nie przyjemniej pojeździć sobie trochę po świecie i pooglądać ciekawe rzeczy, zamiast produkować bachory? Zostawmy to innym. Robią to tak pilnie, że już ciasno jest na świecie... No, prawda że mam rację?... - Ostatnie słowa były wypowiedziane tak kusząco, że znów nastała chwila milczenia.

Profesor Osika oprzytomniał i nagle uświadomił sobie, w jak haniebnej sytuacji się znalazł: oto siedzi tu w ukryciu i podsłuchuje intymną rozmowę dwojga ludzi, którzy nie podejrzewają nawet, że nie są sami. Zarumienił się ze wstydu i już chciał podnieść się i wyjść, ale następna myśl przygwoździła go do krzesła: a jeżeli oni zapytają, dlaczego dopiero teraz daje znać o swojej obecności? Cóż powie na swoje usprawiedliwienie? Jak oni na niego popatrzą?... Nie, już lepiej zaczekać aż stąd wyjdą, wymknąć się i udać, że się właśnie wróciło z miasta.

- Kutwy nie ma? - odezwał się trochę zdyszany głos Rafała.

O kim on mówi? - zastanowił się profesor.

- Nie ma, gabinet zamknięty na klucz. Jest na Radzie Wydziału.

Ach tak! - pomyślał profesor, zaciskając zęby.

- Wiesz, przed chwilą telefonowała Dorota. Powiedziała, że za chwilę przyjdzie i przyprowadzi dawno nie widzianego gościa - powiedział Rafał.

Profesor Osika odetchnął: jest zatem nadzieja, że wkrótce wszyscy pójdą do pokoju Stanka i jego upokarzająca i groteskowa sytuacja skończy się.

- Dobrze, że zostało jeszcze parę ciastek - powiedziała Ewa. - Chyba już idą...

Z korytarza dał się słyszeć odgłos kroków, po czym ktoś otworzył drzwi i rozległ się głos Doroty:

- Szukam was i szukam po całym zakładzie, a wyście się tu zamelinowali. Patrzcie, kogo wam przyprowadziłam.

- Jogi! Witaj! Co się z tobą działo? - rozległy się radosne okrzyki.

Profesor Osika słuchał zdziwiony, wytężając pamięć. Jogi?...

- Dzień dobry. Wracam właśnie z Jodłowa. Byłem dwa tygodnie w górach u ciotki. Stęskniłem się za wami - zabrzmiał głos przybysza, głos tak dźwięczny i charakterystyczny, że profesor Osika od razu domyślił się, kto przyszedł, mimo że nie widział go od dawna. Był to Adam Jesion, który pracował jakiś czas u profesora Harnasia ale wkrótce odszedł stamtąd. Chudy blondyn o kościstej twarzy nie był właściwie przystojny ale miał wyjątkowy urok osobisty. Melodyjny głos, promienne, orzechowe oczy i wiecznie pogodny uśmiech jednały mu sympatię od pierwszego spojrzenia. Kochał ptaki i każdą niedzielę spędzał w pobliskich lasach, gdzie godzinami czaił się z lornetką w rękach. Był inteligentny, ale niezbyt pilny i wiecznie roztargniony, czego profesor Harnaś nie mógł znieść. Interesował się również filozofią indyjską i to zjednało mu przydomek "Jogi".

- Siadajcie - zapraszała radośnie Ewa - zaraz wam zrobię herbatę. Tylko nic nie opowiadaj zanim nie wrócę! - i wybiegła szybko z biblioteki.

Profesora Osikę ogarnęła rozpacz. Nadzieja na szybkie uwolnienie się z tej okropnej sytuacji okazała się złudna.

- Gdzie ty go znalazłaś, Dorota? - zapytał Rafał. - Od roku nie ma od niego wiadomości i nagle spada jak z nieba.

- Spotkaliśmy się przed instytutem. On też szedł do was. Ja się tak ucieszyłam, że rzuciłam mu się na szyję a właśnie w tej chwili wychodziła z instytutu Lukrecja i obrzuciła mnie takim jadowitym spojrzeniem, że jutro będą pewnie plotki w całym instytucie, jak to ja publicznie uwodzę mężczyzn - śmiała się Dorota.

- Jej należy wiele wybaczyć - rzekł dobrotliwie Jogi - Ona tyle razy usiłowała bezskutecznie kogoś uwieść...

- To niech próbuje w swoim własnym środowisku - warknął Rafał. - Na Łysej Górze na pewno będzie miała powodzenie.

Rozległo się ostrożne stąpanie.

- Może ci pomóc? - poderwał się Rafał.

- Rychło w czas, jak już przyniosłam czajnik! To idź, przynieś ciastka z lodówki. Kogo tu obrabiacie?

- Lukrecję. Rafał wysyła ja na Łysą Górę.

- A ja wam radzę nie zadzierać z Lukrecją. Ona jeszcze może zajść wysoko - powiedziała tajemniczo Ewa.

- Macie ciastka. Kto zajdzie wysoko? - zapytał Rafał.

- Lukrecja. Ona ostatnio ciągle popija kawę u Siemionki, knuje jakieś brudne intrygi i miesza staruszkowi w głowie.

- Powinni wreszcie obniżyć wiek emerytalny do 65 lat - zadecydowała Dorota. - Staruszkowie tylko ośmieszają się w ostatnich latach władzy. Zupełnie jak primadonny - nie wiedzą kiedy mają odejść.

Profesor Osika zatrząsł się z oburzenia i krzesło pod nim lekko skrzypnęło.

- Słuchajcie, tam chyba ktoś jest - powiedział Rafał - coś skrzypnęło. Pójdę zobaczyć.

Profesor Osika zmartwiał a serce podskoczyło mu do gardła. Co za hańba jeżeli go tu znajdą! Co robić?!... W ciągu kilku sekund myśli profesora przypominały tabun dzikich koni na stepie, w który uderzył piorun. I nagle przyszło olśnienie: profesor ujrzał omdlałą panią Owsiankę!.. Zwiesił bezwładnie ręce, opuścił głowę na piersi i zamknął oczy.

- Masz jakieś przywidzenia - zdenerwowała się Ewa. - Siedź spokojnie, nikogo tu nie ma. Przecież ja tu przyszłam pierwsza i jestem cały czas. To skrzypią te stare szafy... Jogi, powiedz wreszcie coś o sobie. Jak ci się tam pracuje?

Profesor Osika odetchnął, ale dla pewności nie otwierał oczu.

- Ja tam już nie pracuję. - westchnął Jogi. - Odszedłem stamtąd.

- Dlaczego? - zapytała popędliwie Dorota. - Co ci znów strzeliło do głowy? Twój szef jest podobno sławnym uczonym.

- Możliwe, ale przede wszystkim hyclem - odpowiedział ponuro Jogi.

- Co ty wygadujesz?

- Zaraz - powiedziała z namysłem Ewa - czy to chodzi o profesora Majchra, tego który wypróbowywuje środki farmakologiczne na psach? On, zdaje się, ma spółkę z jakimś Amerykaninem?

- Właśnie. O psy stara się Majcher, a robi to w ten sposób, że posyła swojego laboranta a ten opryszek idzie do parków i na skwery i łapie psy, które daleko odbiegły od właściciela. Opryszek dostaje za to na pół litra czystej, natomiast w Stanach za psa doświadczalnego trzeba zapłacić sto dolarów. Rachunek jest prosty.

- Jasne - podsumowała Dorota. - Profesor Majcher kradnie psy i sprzedaje je za dolary. To się nazywa big business.

- Kolega Majchra, docent Różański - ciągnął Jesion - robi okrutne doświadczenia na kotach, które czasem osobiście łapie na skwerze koło instytutu. Oczywiście domowe, bo dzikie nie dadzą się złapać.

- Tym panom nie przychodzi do głowy, że właściciel może cierpieć po stracie swojego ulubionego zwierzęcia? - zapytała Ewa.

- Coś ty! - parsknęła Dorota. - Na to trzeba mieć normalnie rozwiniętą sferę uczuciową w mózgu, a oni ją mają na poziomie dinozaurów.

- Nie mogłem nic zrobić dla tych zwierząt, a nie chciałem patrzyć na ich cierpienia, więc odszedłem - opowiadał dalej Jogi. - Kiedy ktoś zakwestionuje te doświadczenia z punktu widzenia humanitaryzmu, profesor Majcher przybiera postawę rzymskiego senatora i mówi uroczyście: "to dla nauki".

- Ja to już gdzieś słyszałam... - zastanowiła się Dorota - ale gdzie?... Już wiem. Uczeni hitlerowscy tak usprawiedliwiali doświadczenia na ludziach.

- Nie przesadzajcie - wmieszał się Stanek. - Kradzież zwierząt to oczywiście łajdactwo, ale dla medycyny doświadczenia na żywym organizmie są konieczne.

- Czasem tak, ale w większości wypadków służą do zbijania forsy albo do tego, żeby jakiś bęcwał mógł zrobić doktorat - powiedziała tonem kategorycznym Ewa. - Poza tym przy odrobinie dobrej woli można by to robić na szczurach a nie na zwierzętach inteligentnych i tak bliskich nam, jak psy i koty.

- Nigdy nie mogłem pogodzić się z okrucieństwem wobec zwierząt, bo przecież one są bezbronne, nie chroni ich żadne prawo, a cierpią tak jak ludzie. Dlatego właśnie... - Jesion urwał.

- Co dlatego? - zapytały równocześnie obie kobiety.

- To dawne dzieje... miałem dwanaście lat kiedy byłem świadkiem katowania konia, który nie mógł ruszyć z miejsca przeciążonego wozu. Pobiegłem roztrzęsiony do proboszcza. "Moje dziecko - powiedział mi wysłuchawszy mojego chaotycznego opowiadania - ale przecież zwierzęta nie mają duszy".

- Niemożliwe! - jęknęła Ewa.

- Trafiłeś na księdza, który nie miał mózgu - wyjaśniła zwięźle Dorota.

- Od tego dnia nigdy już nie poszedłem do kościoła. Cóż mi po takiej instytucji, która ogranicza miłosierdzie tylko do ludzi...

- Ale przecież nie wszyscy księża są tacy. Spotkałam kiedyś bardzo inteligentnego... - zaczęła Ewa.

- Na pewno. Ale czy slyszałaś, żeby Kościół jako instytucja potępił jasno i surowo tych, którzy znęcają się nad zwierzętami? Żeby ksiądz z ambony wzywał do miłosierdzia dla zwierząt?...

- On ma rację - powiedział Stanek - Kościół jest obojętny na cierpienia zwierząt.

- Zacząłem szukać i znalazłem miłosierdzie doskonalsze: miłość Buddy obejmuje wszystkie istoty żywe - zwierzęta, ludzi, rośliny....

- Czytałam gdzieś wypowiedź Gandhiego, który uważa, że stosunek do zwierząt świadczy o kulturze narodu - powiedziała Ewa.

- Ładnie byśmy wyglądali, gdyby to kryterium zastosować do nas - warknęła Dorota - wystarczy zobaczyć polską wieś - te konie katowane po pijanemu, psy przykute do krótkiego łańcucha i głodzone, żeby były złe, koty czasem jak żywe szkielety...

- Dorota! - krzyknął nagle Stanek - czy wyjęłaś preparaty z cieplarki?!...

- Nie, zapomniałam! - odpowiedział przerażony głos.

- No to biegiem, może się jeszcze dadzą uratować!... Czekajcie, za chwilę wrócimy.

Rozległo się szurnięcie krzesłami i tupot. Po chwili kroki wychodzących ucichły i nastała chwila ciszy. Słońce zniżało się ku ziemi i przesiewało ostatnie promienie przez korony drzew. W sercu profesora Osiki zaświtała nadzieja, że tych dwoje też się stąd wyniesie i od razu zgasła.

- Dawno do mnie nie pisałaś, Ewa - zabrzmiał miękki stłumiony głos Adama. - Jak wyglądają twoje sprawy? W twoim ostatnim liście była jeszcze rozterka.

- Pamiętam. Nie mogłam się jeszcze zdecydować, czy potraktować Rafała poważnie. Bałam się jego ciężkiego charakteru. On wszystko bierze tak strasznie na serio i sam sobie komplikuje życie. To jest męczące... Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że jest do mnie bardzo przywiązany...

- Przywiązany? To trochę za słabo powiedziane. On wodzi za tobą oczami jak pies. Nie chcesz iść przez życie w pojedynkę, prawda?

- Nie...

- No więc niełatwo znajdziesz lepszego męża. Wprawdzie oportunisty z niego nie zrobisz, ale za to możesz na nim polegać. Wiesz, że kiedyś przeżył ciężki zawód miłosny i ty jesteś dla niego ostatnią nadzieją. A jeżeli będziesz dla niego dobra, to on będzie się częściej śmiał. On nie jest w gruncie rzeczy ponury.

- Ja wiem. Już się zdecydowałam. Zresztą kiedy jesteśmy sami, jest nam bardzo dobrze ze sobą...

- No widzisz, to bardzo ważne....

Nastała chwila milczenia a potem zabrzmiał głos Ewy dziwnie tęskny.

- Adam...

- Co Ewo?

- Chcę ci powiedzieć, że jestem szczęśliwa, że to ty byłeś moim pierwszym mężczyzną... Bardzo mi wtedy pomogłeś...

- Cieszę się, że mi to powiedziałaś, Ewo. Dla mnie to było bardzo piękne przeżycie. Wtedy mało mówiłaś. Byłaś bardzo skryta. Nigdy mi nie powiedziałaś, dlaczego właśnie mnie wybrałaś. Jestem dużo starszy od ciebie.

- To właśnie jest wielki plus, kiedy dziewczyna ma dwadzieścia lat i żadnego doświadczenia - roześmiała się trochę smutno Ewa. - Dobrze, powiem ci krótko, bo nie lubię wracać do tamtych czasów. Jestem dzieckiem bardzo nieudanego, nieszczęśliwego małżeństwa. Matka powtarzała mi w kółko że miłość nie istnieje i że kobieta powinna pracować, być niezależna. Kiedy zdałam na biologię, pojechałam na parę dni w góry, do małego schroniska. Przy kolacji usiadł obok mnie bardzo miły i kulturalny chłopiec. Dyskutowaliśmy na różne tematy. Zaczęliśmy chodzić razem na wycieczki. Byłam szczęśliwa, ale zupełnie nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Po trzech dniach chłopiec musiał wracać. Ostatniego wieczoru objął mnie delikatnie i chciał coś powiedzieć... a mnie ogarnął paniczny strach. Wyrwałam się gniewnie. Chłopiec milczał, tylko patrzył na mnie smutno. Następnego dnia już go nie było. Nigdy go więcej nie zobaczyłam. Nie wymieniliśmy adresów.... Myślałam, że to nieważne... tymczasem przyszła taka straszna tęsknota, ból i pustka. Mój świat się zawalił. Byłam za bardzo pewna siebie...

- Biedna Ewo, uciekłaś przed pierwszą miłością

- Nie byłam do niej przygotowana... Zacisnęłam zęby i wzięłam się do nauki, ale pustka pozostała.... Po roku dostałam dwuosobowy pokój w akademiku i wyprowadziłam się z prywatnej kwatery, która była dla mnie za droga. Następnego dnia do mojej towarzyszki przyszedł chłopak i oboje zaczęli się rozbierać. Powiedziałam, że wobec tego wychodzę a oni mnie zapewnili, że im nie przeszkadzam i że mogę też przyprowadzać sobie chłopca na swoje łóżko... Wyszłam z pokoju i przesiedziałam ten ich seans w łazience. Gdybym ciebie nie spotkała, to może też stałabym się taką dziwką?

- Nie sądzę - powiedział łagodnie Jogi. - Jesteś na to za inteligentna. Te dziewczyny są po prostu głupie. Nie wiedzą ile tracą, żyjąc w ten sposób.

- Ty byłeś ogromnie delikatny a kiedy widziałeś, że zaczynam za bardzo o tobie marzyć, to tak komicznie żartowałeś z siebie samego. Pamiętasz?

- Oczywiście, zawsze wiedziałem, że nie nadaję się na męża. Po roku pożycia każda normalna kobieta biłaby mnie patelnią po głowie.

- Nie jestem tego pewna, ale to nie ma już znaczenia... Dawno się z tym pogodziłam. Chcę tylko, żebyśmy zawsze byli przyjaciółmi...

- Zawsze Ewo, możesz być pewna.

- To pocałuj mnie tak, jak wtedy...

Nastała cisza. Słońce zalewalo bibliotekę czerwonym światłem. Profesor Osika czuł ciężkie uderzenia pulsu w skroniach. Między zakurzone tomy wtargnęło życie, cierpkie i kuszące jak dojrzały owoc granatu. Na korytarzu dały się słyszeć kroki i ożywiona rozmowa.

- Jeżeli chcesz, żeby cię popierał to nie mów mu raz po raz niemiłej prawdy. Nikt tego nie lubi - gderała Dorota.

- A ty niby tego nie robisz - odciął się Rafał.

- Oni sobie znów dogryzają -westchnęła Ewa.

- To dlatego, że się lubią i trochę są do siebie podobni - uśmiechnął się Jogi. - Teraz powiedzcie mi wreszcie moi mili, co tutaj słychać? Co porabia mój były szef?

- Harnaś? To co zawsze: komenderuje innymi szefami. Kiedy przyjechał przedstawiciel Rockefellera, Harnaś przedstawił mu wszystkich swoich asystentów jako genialnych i zabrał wszystkie stypendia przeznaczone dla instytutu - poinformował Rafał.

- A jak przyjął dezercję Brajtszwancowej? - zapytał Jogi.

- Jaką dezercję? O czym ty mówisz? - zdumiał się Rafał.

- Jak to? Czyżby do was jeszcze nie dotarła ta wiadomość? - zdziwił się z kolei Jogi. - Brajtszwancowa pochodzi przecież z Jodłowa i moja ciotka doskonale zna jej rodziców. Kilka dni temu Brajtszwancowa napisała do nich, że zostaje w Stanach, ponieważ wychodzi za bogatego Amerykanina. Już zdaje się wniosła o rozwód.

- A to heca!... Niesamowite!... Ulubienica Harnasia!... - rozległy się okrzyki.

Profesor Osika otworzył oczy i słuchał wstrząśnięty.

- To jest największa spryciara, jaką znam - rzekła z uznaniem Dorota. - Ona przynajmniej wie, po co mężczyźni są na świecie i umie się nimi posługiwać. Pracę magisterską napisał jej szef, doktorską mąż; teraz są już niepotrzebni, więc mogą odejść.

- Jak ona to robiła? - zastanawiał się Rafał. - Była ładna, owszem, ale nie żadna piękność.

- Ona miała metodę - wyjaśniła Ewa. - Wiedziała, że od góry do pasa jest dobra, a niżej nie, więc eksponowała górę. Zawsze nosiła bardzo eleganckie swetry z komisu o numer za ciasne, a kiedy rozmawiała z Harnasiem to spuszczała skromnie oczy, żeby on do woli mógł patrzeć na jej biust.

- A ty co eksponujesz? - zaatakowała Dorota.

- Nogi - odpowiedziała Ewa z prostotą - bo Osika jest na to najbardziej wrażliwy. Kiedy mu coś referuję udaję że patrzę ze skupieniem w tekst; on myśli, że ja nie widzę tych spojrzeń, jakie rzuca na moje nogi i potem cały dzień ma dobry humor. A mnie przecież nogi nie ubędzie.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Profesor Osika poczuł, że kropla potu spływa mu z czoła po nosie. Szybko chwycił się za nos, żeby nie kichnąć. "Oto kobieta - pomyślał ze zgrozą. - Czy ten piekielny dzień nigdy się nie skończy?"

A krótki, marcowy dzień kończył się. Słońce dawno już zaszło i na krańcu ciemniejącego nieba pozostała tylko wąska, różowa smuga, przeświecająca przez gałęzie drzew. Bibliotekę ogarniał mrok.

- A jak twoje sprawy osobiste, Adam? W dalszym ciągu nie zamierzasz się ożenić?

- Jogi żonaty? To trudno sobie wyobrazić - roześmiała się Ewa.

- A jednak była raz kobieta, której o mało nie udało się go złapać. Uratował go zimorodek.

- Nie wiedziałam o tym - powiedziała Ewa a w jej głosie była jakaś dziwna, ledwie dosłyszalna nuta, która nie uszła jednak uwadze profesora Osiki.

- Niech on ci sam o tym opowie - śmiał się Rafał - Jogi, opowiedz jak to było.

- Dajże spokój - bronił się Jesion - to stara historia, tyle lat...

- Ale ja jej nie znam, opowiedz Adasiu - poprosiła przymilnie Ewa.

- No dobrze, niech będzie. To było jeszcze na studiach, przyjaźniłem się wtedy z jedną koleżanką. Ona była dla mnie bardzo miła... Pewnego dnia powiedziała mi, że jej rodzice wyjechali i będzie sama w domu, więc zaprasza mnie na kolację. Umówiliśmy się na siódmą. Popołudnie miałem wolne, wobec tego wsiadłem w pociąg i pojechałem za miasto na ptaki. Ze stacji poszedłem parę kilometrów do dużego stawu, gdzie gnieździło się trochę wodnych ptaków. Schowałem się w krzakach, nastawiłem lornetkę i zacząłem przeglądać staw. Trzciniaki karmiły pisklęta, młode kaczki uczyły się nurkować, wszystko było normalnie, aż nagle coś kolorowego i błyszczącego śmignęło do wody i wzbiło się do góry z rybką w dziobie. Zimorodek! Wyobrażacie sobie? Przyleciał skądś i osiedlił się nad tym stawem. Dawno nie miałem takiego widowiska. To jeden z najpiękniejszych ptaków. Nie zauważyłem jak przeszło popołudnie; ocknąłem się, kiedy cienie zaczęły się wydłużać; popatrzyłem na zegarek: było wpół do siódmej czyli odchodził właśnie pociąg, którym miałem wracać a ja byłem o pięć kilometrów od stacji. Następny pociąg miałem za trzy godziny. Nie było rady. Do domu dostałem się dopiero nocą. Następnego dnia poszedłem do dziewczyny z przeprosinami, ale ona była strasznie obrażona i nie chciała słuchać, no i tak się to jakoś skończyło... Ja bardzo lubię kobiety, one są dobre i chcą nas uszczęśliwić, ale byłoby lepiej, gdyby pamiętały, że są także inne, ciekawe rzeczy na świecie....

- Nie ma żadnych innych rzeczy tam, gdzie jest prawdziwe uczucie, ty soplu lodowy - orzekła uroczyście Dorota. - Biada kobiecie, która się w tobie zakocha.

- Właśnie, równie dobrze można by się zakochać w księżycu - powiedziała Ewa a w jej głosie była jak gdyby ulga.

- A właściwie gdzie ty teraz pracujesz, Adam? - zapytał Rafał.

- Na razie zaczepiłem się w parku narodowym. Chodzę po rezerwatach i podziwiam pałace prominentów - odpowiedział zgryźliwie Jogi.

- W rezerwatach?!

- Wszyscy jesteśmy równi, ale niektórzy są równiejsi - zacytowała Dorota.

- Nasi dygnitarze bardzo lubią łowić ryby w rezerwatach - ciągnął Jesion. - Kiedy podchodzi do nich strażnik, to taki prominent wyciąga legitymację i wrzeszczy "pan nie wie kto ja jestem". Mówiono mi, że ostatniego lata zdarzył się wypadek, że strażnik nie zląkł się i oddał sprawę do sądu. Został zwolniony z pracy a dygnitarz odszedł z rybą... Na to nie ma rady, dyktatura - jakkolwiek się nazywa - zawsze deprawuje tych, którzy mają władzę, bo przecież oni przed nikim nie odpowiadają....

- Mówisz tak beznamiętnie, a oni niszczą Polskę - jęknęła Dorota. - Nie szkoda ci tego kraju? Giną lasy, rzeki zamieniają się w kanały, na czarnoziemach buduje się kombinaty... Przecież my idziemy do katastrofy!...

- To dzieje się wszędzie i nazywa się postępem i cywilizacją - powiedział ponuro Rafał. - Każde pokolenie troszczy się tylko o siebie i nie myśli, co będzie po nim. Na to nie ma rady. Trzeba by zmienić ludzi.

- Właśnie. A to nie takie proste - uśmiechnął się Jogi. - Trzeba zacząć od samego siebie. Tak uczyli ci najwięksi: Budda, Sokrates, Jezus... Bardzo bym chciał być w zgodzie z samym sobą...

- A ty znów z twoja filozofią - zniecierpliwiła się Dorota. - Pięciu filozofów będzie się ulepszać, a ta hołota będzie dalej robić co jej się będzie podobało.

- Dlaczego tak przeraża cię myśl, że zginiemy? Każde narodziny prowadzą do śmierci. Cała ludzkość idzie ku zagładzie i inaczej być nie może. Nie mamy patentu na nieśmiertelność.

- Jeżeli zaczniemy myśleć w tej skali, to pewnie, że wszystko staje się mało ważne - rzekł Rafał. - Tyle narodów i kultur zginęło bezpowrotnie... Ale myślę że my pierwsi mamy świadomość tego, że przeminiemy.

- Nie sądzę - odpowiedział Jogi. - Kiedy w mury imperium rzymskiego zaczęły bić fale barbarzyńców, to myślący ludzie na pewno zdawali sobie sprawę, że nadchodzi koniec. Nasza cywilizacja zginie prawdopodobnie z przyczyn biologicznych i być może nikt po nas nie przyjdzie, ponieważ Ziemia nie będzie już nadawać się do zamieszkania.

Zapanowało milczenie. Biblioteka tonęła w ciemności. Ktoś zaświecił stołową lampę. Po chwili dał się słyszeć poważny głos Rafała.

- Nie żal mi, że zginie ludzkość. Nie jesteśmy udanym gatunkiem. Tak bezlitośnie dręczymy się nawzajem i cierpimy. Zwierzęta są lepsze. Żal mi tylko piękna które człowiek stworzył: architektury i sztuki, literatury i muzyki. To smutno pomyśleć, że to wszystko rozpadnie się kiedyś w pył.

Zapadła cisza a w niej po chwili zabrzmiał dźwięczny, przyciszony głos Adama:

Więc kiedy przyjdzie dzień przeklęty,
że śmierć utopi w czarnym winie
wszystkie muzyczne instrumenty
kwiaty i wiersze i brzoskwinie -
to przykro lecz cóż płacz pomoże
obywatelu redaktorze...

Słowa wiersza płynęły na wpół smutne, na wpół kpiące, jak Polska. Do wtóru odezwał się świerszcz, który wydostał się jakoś ze skrzynki w sali hodowlanej i zamieszkał w bibliotece. Jogi umilkł, ale świerszcz grał dalej. Na granatowym niebie zapalało się coraz więcej gwiazd.

- Bardzo interesujące neony tu macie - stwierdził nagle Jogi z głęboką powagą.

W następnej chwili całe towarzystwo ryknęło śmiechem. Profesor Osika spojrzał w okno. Na szczycie wieżowca włączono właśnie neon, ale wskutek awarii zaświeciły się tylko cztery litery, formując popularne słowo:

D U P A

- To im się udało! - zaśmiewała się Ewa.

- Jaka trafna reklama, nie uważacie? - kpił Rafał.

- Słuchajcie! - zawołała Dorota - to było piękne popołudnie, trzeba je godnie zakończyć. Zapraszam was wszystkich do mnie na kolację!

- Ja bardzo dziękuję, ale obiecałem, że wstąpię jeszcze do jednej osoby - wymawiał się Jogi.

- Z kim się umówiłeś Jogi - zapytała Dorota tonem inkwizytorskim. - przyznaj się!

- No, z jedną panią, to taka dalsza kuzynka...

- A czy wiesz, co ja mam w lodówce? Pieczoną gęś i flaszkę węgierskiego burgunda.

Rozległy się okrzyki zachwytu.

- Ale jej będzie przykro, jeżeli nie przyjdę - łamał się Jogi.

- Czy możesz oprzeć się pieczonej gęsi, Adasiu? Przecież gęś jest ptakiem, podobnie jak zimorodek - tłumaczyła mu Ewa. - A do tej pani pójdziesz jutro.

- To brzmi logicznie... Przekonałaś mnie. Idę z wami.

- Niech żyje Jogi! - rozległ się okrzyk i całe towarzystwo wstało, szurając krzesłami. Ewa zaintonowała "Butterfly, o butterfly" i cała czwórka wyszła, śpiewając popularna piosenkę.

Wkrótce wszystko ucichło i profesor Osika pozostał sam w ciemnym pokoju, odrętwiały, niezdolny zebrać myśli. Nie zdawał sobie sprawy, jak długo tak siedział. Ocknął się, kiedy zapaliło się światło i zaniepokojony Apolinary dotknął jego ramienia.

- Co to panu profesorowi? Może słabo? Późno jest, już ósma dochodzi.

- Nie, nic mi nie jest, jeszcze muszę zajrzeć do gabinetu. - Profesor dźwignął się ciężko i wyszedł z biblioteki a Apolinary poszedł za nim.

Profesor sprawdził machinalnie, czy na biurku jest wszystko w porządku i pochylił się troskliwie nad pudłem z biedronkami. Nagle zdrętwiał: maleńki, cenny okaz, który zaczął oglądać rano, gdzieś zniknął; została po nim tylko cienka szpilka.

Musiała upaść na podłogę, kiedy ją wkładałem z powrotem - pomyślał błyskawicznie profesor i powiedział drżącym głosem: - Panie Apolinary, proszę podejść ostrożnie do biurka i przeszukać podłogę. Zginęła mi jedna biedronka. Ona się musi znaleźć. Wie pan, to przysłali z Wiednia.

Apolinary kucnął i obszukał podłogę dokoła siebie a potem zaczął sunąć na czworakach w stronę biurka.

- Nie ma, panie profesorze - rzekł zatroskany po obejściu całego biurka.

- Może ją przeciąg zwiał - powiedział profesor. - Musimy obszukać całą podłogę.

Opuścił się również na czworaki i sunął mozolnie obok Apolinarego wzdłuż i wszerz pokoju, sapiąc i przecierając okulary. Obeszli w pocie czoła cały gabinet ale biedronki nie było nigdzie.

- Gdzież ta cholera się podziała? - stęknął Apolinary i natychmiast spojrzał z niepokojem na profesora, ponieważ wiedział, że szef nie lubi mocnych wyrazów. Na biurku zadzwonił telefon. Profesor z trudem wyprostował obolałe krzyże i z poczuciem klęski podniósł słuchawkę.

- Co się z tobą dzieje Kociu? - zaskrzypiał znajomy głos. - Kolacja na stole, a ciebie nie ma. Już jest dwadzieścia po ósmej.

- Zaraz przyjdę - jęknął profesor. - Coś mi się zapodziało i musiałem poszukać.

- Co ci się zapodziało? - zapytał głos z akcentem niepokoju. - Nie zgubiłeś przypadkiem kluczy od mieszkania?

- Nie, nie, bądź spokojna, zaraz tam będę - wymamrotał profesor i odłożył słuchawkę.

W tej chwili jego spojrzenie padło obok telefonu: w cieniu aparatu leżała spokojnie biedronka. Apolinary, który właśnie wstawał z klęczek, zatrzymał się w pół ruchu, skamieniały z otwartymi ustami, bo wydało mu się, że chyba świat przewraca się do góry nogami:

- Kurwa mać! - powiedział przez zaciśnięte zęby profesor Osika.

Koniec


BZB nr 7 - Ciężki dzień profesora Osiki | Spis treści